Pamiętam, oczywiście. Mam
strasznie dobrą pamięć. Dlatego tkwi we mnie dużo różnych odpadów
rzeczywistości. To, rzecz jasna, nie o tobie (śmiech), bo poza tym, że
ciebie pamiętam, kojarzę cię też z twoją książką, którą wtedy czytałem.
Czyli nie jest z twoją
pamięcią tak źle, jak to opisujesz w opowiadaniu „Jego pamięć”?
Nie mam jednak tak doskonałej i
dokładnej pamięci jak bohater „Jego pamięci”. Już teraz mogę zdradzić, że ten
facet to słynny polski prozaik Maciej Malicki, którego znam osobiście i
uwielbiam jego utwory. Jego podejście do własnego istnienia i twórczości usuwa
ostatecznie granice między życiem a literaturą. Uważam, że pamięć jest
najważniejszym czynnikiem twórczości. Wiec, kiedy mówi się o specjalnej
wrażliwości literackiej, zawsze mi się wydaje, iż wpadamy w herezję. Przewagą
pisarza jest lepsza pamięć, bez której wrażliwość oraz inne przejawy
emocjonalnego życia są do niczego. Znam sporo bardziej wrażliwych ludzi ode
mnie, którzy nic nie piszą. Ale moja pamięć różni się od pamięci zwykłego
człowieka. Przede wszystkim tym, że on
pamięta po prostu dlatego, że inaczej nie wypada. Codzienna rzeczywistość nie
zostawia mu nic innego, oprócz przeszłości, młodości, bo wtedy było
definitywnie lepiej. Ja zaś pamiętam, żeby wskrzesić raczej rzeczy już dawno
nieistniejące lub rzeczy, których nigdy nie było.
Pytam o pamięć, ponieważ to
właśnie ona jest główną bohaterką „Historii ważnych i nieważnych”. To książka w
dużej części nostalgiczna, wspomnieniowa. Z ochotą wracałeś do własnej
przeszłości?
Każdy z nas, przeciętnych ludzi,
ma mniej lub więcej taką samą przeszłość. Życie jest zwykłe, nudne, rutynowe.
Nie mamy jednak alternatywy poza śmiercią. Musimy jakoś dawać sobie radę tutaj
i teraz. Dlatego te moje historie z jednej strony są prawdziwe, bo zależne od
przeszłości, z drugiej zaś czasami mi się wydaje, że są wymyślone od początku i
do końca. Nostalgia jest mi obca. Uprawiam chyba inną praktykę podejścia do
przeszłości, która jest, moim zdaniem, bardziej stosowna. Polega ona na
reinterpretacji przeszłości. Proustowska magdalenka jest idealną metaforą tego
typu walki faktu z wyobraźnią. Zawsze żartuję, że w moim wypadku chodzi o
„kartoszkę”, czekoladowe ciasteczko o niepowtarzalnym smaku, pochodzące z
okresu breżniewowskiego socjalizmu. Do tej pory pamiętam ten smak. Jest
oczywiście sporo smaczniejszych rzeczy, lecz i teraz uważam „kartoszkę” za
arcydzieło kulinarne. I nie tylko ja! Całe pokolenie moich rówieśników jest
tego samego zdania. Ale tak naprawdę nie interesuje mnie moja refleksja o tym
ciasteczku. Tylko to jest ważne, co było wokół. Więc, pisząc o sobie, zawsze
podpisuje się pod moim tekstem całe pokolenie (śmiech). Jeszcze inna
rzecz – wspomnienia rodzinne i stosunek do zniszczonej historii rodziny. Ochota
w tym wypadku zmienia się w działanie honorowe.
„Istnieją traumy, które ci
przekazano, zasłyszane lub takie, o których przeczytałeś. Jednak największe
przerażenie i największy wstyd przynoszą twoje i tylko twoje” – piszesz w
„Marchewkowym lodzie”. Mam jednak wrażenie, że jest to wstyd podszyty rozbawieniem
z własnej dziecięcej naiwności.
No wiesz, inicjacja nie jest
zawsze poważną rzeczą. Czasami bywa śmieszną i nawet głupią sprawą. Tragedie
dzieciństwa z upływem czasu stają się komediami. Dobrze, kiedy potrafisz ten
wstyd dziecka przetrawić i przekształcić w coś mniej traumatycznego. Właściwie
na tym polega ludzki stosunek do przeszłości. To, co było gorzkie, należy
posłodzić. Pamięć wypiera złe wspomnienia i pozostawia dobre. Nostalgia działa
w taki sposób, że przeszłość jest zawsze lepsza od teraźniejszości. Odbywa się
coś w rodzaju redagowania, wycinania nożyczkami rzeczy niemiłych i
nieprzyjemnych. Człowiek jest cenzorem samego siebie. I to jest naturalne. Moje
największe zainteresowanie jednak polega nie na ukrywaniu traum, lecz na tym,
żeby się ich pozbyć lub po prostu je uświadomić.
Przerzucasz pomost między
dzieciństwem a śmiercią. Czy przeczucie, że – jak mówił futbolowy trener Stas –
„pora się dołączyć”, odczuwałeś już od wczesnych lat, czy ta wiedza o
nieuchronności docierała do ciebie dopiero z wiekiem?
Zawsze mnie intrygował temat
umierania i śmierci. Odkąd właściwie pamiętam. Nie dociera to do mnie z
wiekiem, bo myślałem o tym od zawsze. Każdy pamięta o śmierci i każdy na swój
sposób stara się jakoś z tym sobie poradzić. Ktoś woli zapomnieć o niej, żyjąc
tak, żeby każdym swoim postępowaniem się jej wyprzeć, zniszczyć ją. Uwolnienie
się od myślenia o śmierci, moim zdaniem, pozbawia życie bardzo ważnego
elementu. Przed urodzeniem nie jesteśmy gotowi do życia, w życiu unikamy
wzmianek o śmierci. Myślę jednak, że strach przed śmiercią jest najciekawszym
kompleksem w życiu człowieka. Śmierć jest wieczną tajemnicą i nikt nie wie, co
będzie po naszym życiu. To chyba najlepsza okazja do refleksji, dana każdemu,
kto potrafi myśleć. Ktoś woli śmierć odrzucić jak koszmar, ktoś stara się ją
udomowić niczym dzikie zwierze. Ale śmierć nikomu się nie poddaje. Uważam
jednak – choć brzmi to raczej banalnie – że pisząc o śmierci, zawsze piszę o
życiu. Czasami człowiek umiera za życia na przeróżne sposoby. Na przykład
zostaje zapomniany, niezauważany przez innych i – co gorsza – przez siebie
samego.
Zaczęliśmy rozmowę od rzeczy
ważnych, choć w twojej książce są też nieważne, aczkolwiek ten podział jest
dość umowny i raczej „od czapy”. Wydaje się, że z tytułem książki miałeś
problem (śmiech).
Tytuł jest zbyt prosty, ale, moim
zdaniem, nie psuje całości (śmiech). Książka zawiera bardzo różne
teksty, zebrane pod jedną okładką. Poszedłem może na łatwiznę, maksymalnie
uniwersalizując tę sprawę. Każda książka bowiem składa się z tekstów bardziej
lub mniej ważnych. Nawet Pismo Święte. Nie mogłem jednak nazwać tej książkę
Biblią (śmiech).
Historie nieważne dotyczą
przeważnie biografii, zazwyczaj literackich. Czy nazwanie ich „nieważnymi”
można traktować jako gest wyniesienia prawdziwego życia nad sztuczną
literaturę?
Nieważność tych obrazków chyba na
tym polega, że pojawiły się w sposób bardzo przypadkowy. Nie miałem żadnych
planów i zamiarów, aby tworzyć wyrazistą kompozycję. Mogłem również nazwać ten
cykl „Niechciane dziecko”. Nie operuję tak patetycznymi pojęciami jak
„prawdziwe życie”. Wolę unikać patosu w kwestiach literackich i życiowych.
Wszystko jest ważne pod jakimś względem i tak samo jest też nikomu
niepotrzebne.
Wspominając wasze tournée po
Polsce (wasze, czyli sporej grupy ukraińskich autorów) oraz mając na uwadze
twoją rodzinę (wyjątkowo literacką), można by się spodziewać, że w twoich
tekstach znajdzie się sporo tematów środowiskowych. Tymczasem skrzętnie omijasz
kwestie literackich przyjaźni.
Nie mam poczucia zbiorowej solidarności.
Nie wiem, czy to dobra rzecz. Ale w ogóle nie uważam, że życie rodzinne ma
jakiś wpływ na moje pisanie. Rodzina jest rodziną i z literaturą raczej nie ma
nic wspólnego. Nie są to dziedziny wrogie, tylko równoległe. O literaturze nie
rozmawiamy. Więc omijam tę kwestię. Po prostu sądzę, że w tym nie ma żadnego
pożytku dla czytelnika ani dla mnie samego.
Nie mogę nie zapytać o jedną
spośród „historii nieważnych”. To „Papież”, w którym piszesz: „Nie jestem
Polakiem i nie jestem katolikiem, ale też kocham papieża.(…) I kiedy mnie
spytają przed Sądem Ostatecznym – nie wiem, kto będzie moim adwokatem i
prokuratorem – kogo chciałbym zobaczyć, zanim odprowadzą mnie przed Sąd,
odpowiem: Pozwólcie mi przynajmniej postać koło Niego. Pozwólcie zamienić bodaj
słówko”. To rzeczywista fascynacja, czy może wyraz tęsknoty za charyzmatyczną
osobowością, której – jak wynika z opowiadania – Ukraińcy zazdroszczą Polakom?
Nawet sobie nie wyobrażasz, ile
jest sfer i rzeczy, z powodu których Ukraińcy zazdroszczą Polakom! Najpierw,
oczywiście, „Bóg, Honor. Ojczyzna”. Takiej właśnie trójcy cały czas jesteśmy
pozbawieni. Nadal nie jesteśmy chrześcijanami, nie mamy honoru narodowego, nie
zdobyliśmy poczucia domu, ojczyzny. Przypuszczam, że papież Jan Paweł II jest
dla mnie po prostu wcieleniem „polskiego marzenia”. Idealnie w sobie łączy te
składniki. Zresztą bardzo proste i dla wszystkich ludzi zrozumiałe. Dlatego dla
mnie, jako przedstawiciela narodu po wykorzenieniu, papież jest osobą, która wywołuje
bardzo dużo emocji pozytywnych. Trochę nawet jest podobny z twarzy do mojego
dziadka, gorliwego komunisty. Pewnie po tych słowach dziadek przewraca się w
grobie (śmiech). Zazdrościliśmy Polakom, nawet wtedy, kiedy spadł
samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Płakaliśmy razem z wami dlatego, że
dobrze wiedzieliśmy, iż nikt z nas by nie płakał z powodu śmierci naszego
prezydenta.
W opowiadaniu tym opisujesz
swój sen, w którym papież umiera. Pisałeś to jeszcze przed jego śmiercią?
Tak, oczywiście. Ten tekścik
napisałem cztery lata przed śmiercią papieża. Akurat po jego wizycie na
Ukrainie w 2001 roku.
„Historie ważne” są znacznie
liczniejsze i znacznie krótsze. Jednocześnie wszystkie mają taką samą długość –
czyżby były pisane na zamówienie do jakiejś gazetowej rubryki?
Tak, było to pisane – i nadal jest
– na zamówienie dziennika „Hazeta po-ukraińsky”. Raz w tygodniu w ciągu pięciu
lat pisałem teksty, które miały mieć objętość 1800 znaków ze spacjami.
Zawartość zależała już tylko ode mnie. Z jednej strony, oczywiście, jest to
rutyna. Z drugiej, tego typu twórczość pozwalała na maksymalne rozszerzenie
tematów, zagłębienie się w samego siebie. Na dzień dzisiejszy powstało już 267
tekstów tego gatunku. 267 kawałków doświadczenia.
Czy przymus takiego „seryjnego”
pisania utrudniał ci pracę, czy wręcz przeciwnie – wyzwolił energię, której się
nie spodziewałeś?
Każdy taki tekst był
poszukiwaniem oryginalności. Starałem się zdyscyplinować. Co zresztą było
raczej kwestią koncentracji, aniżeli wyzwolenia energii. Zdaję sobie sprawę, że
w tym wszystkim jest dużo tekstów słabych. No ale coś innego wyszło za to lepiej.
Choć teksty te mają gazetową
proweniencję, nie są w żaden sposób publicystyczne. To raczej coś między bardzo
osobistym felietonem, esejem a opowiadaniem czy może nawet prozą poetycką.
Definiujesz jakoś na własny użytek te teksty?
Te teksty są różnorakie, bo
odzwierciedlają moje aktualne samopoczucie. Z jednej strony, są zakorzenione w
pamięci, z drugiej mogą być efektem życia wewnętrznego. Ponieważ w czasie
pisania zawsze byłem jakiś inny, przeżywałem różne stany. Do wymienionych przez
ciebie gatunków dodałbym jeszcze anegdotę. Teksty te są bliższe lirycznej
anegdocie niż eseju. Ale, prawdę mówiąc, nigdy się nie zastanawiałem nad
literaturoznawczą definicją własnych tekstów.
Zaobserwowałem ciekawą
zależność – twoim wierszom, rozgadanym, narracyjnym, anegdotycznym i pełnym
humoru, bliżej jest do beztroskiej prozy i żywiołu mowy. Z kolei opowiadaniom –
wyciszonym, poważnym, skupionym, refleksyjnym, osobistym, do tego, co wiąże się
z poetycką wrażliwością. To celowy zabieg?
Nie ma w tym nic celowego. Sprawa
jest prosta. W wierszach nie jestem ograniczony. Jest dużo miejsca, powietrza.
Dlatego są one bardziej epickie niż opowiadania, które czasami potrafią być
liryczne. Myślę, że o wszystkim decyduje format, ograniczenie do wyznaczonej
ilości znaków. Idziesz na skróty, wycinasz z tekstu to, bez czego może istnieć.
Natomiast w wierszu jest zupełnie inaczej. Moje wiersze często opierają się na
rzeczach zbędnych, które tworzą klimat poezji. Poezję robi się ze śmieci. Nie
musisz być jasny, klarowny, lapidarny. Nie musisz być burżuazyjny bądź użytkowy.
Nie sposób też zapomnieć, że opowiadania mają zupełnie innego czytelnika niż
wiersze. Są to w większości zwykli ludzie, a nie jak w przypadku miłośników
poezji – ludzie oczytani i przygotowani do odbioru literatury. Rozmawiać z
narodem należy zrozumiałym językiem.
Jestem ciekaw, czy naród w
jakikolwiek sposób odnosi się do twojego pisania – czy „Hazeta po-ukraińsky” ma
wersję on-line, gdzie twoje teksty można komentować? Jeśli tak – czy te
komentarze wpływają jakoś na twój sposób pisania?
Tak, są komentarze pod tekstami w
wersji on-line. Mam wrażenie, że to po prostu jakaś filia domu wariatów lub
domu dziecka. Lub nawet domu zwariowanych dzieci. Nigdy te komentarze nie
wpływają na sposób pisania ani na mnie jako człowieka. Bo jeżeli wziąć je pod
uwagę i traktować serio, można bardzo szybko samemu zwariować. Naprawdę nie
wiem, po co takie coś istnieje. Nie rozumiem też, dlaczego moje teksty wywołują
u czytelników stan „holy war”. Czasami czytam to, żeby, jak to określam,
dowiedzieć się o średniej temperaturze w szpitalu psychiatrycznym.
Przy okazji rozmyślań o twoich
wierszach nie mogę nie zapytać o Bohdana Zadurę, tłumacza twoich opowiadań (i
wierszy), a zarazem bohatera jednego z prozatorskich tekstów. Wydaje się, że
jako pisarz sporo Zadurze zawdzięczasz.
Bohdan jest absolutnie wyjątkową
osobą. Bardzo jestem wdzięczny losowi, że go poznałem, mogę z nim zawsze
pogadać i spotkać się. Sporo rzeczy od niego się nauczyłem. Najwięcej w kwestii
podejścia do języka poetyckiego. Dzięki Mistrzowi – jest jedynym na tym świecie
człowiekiem, do którego zwracam się per „Mistrz” – zrozumiałem dużo ważnych
rzeczy. Najlepsze jednak jest to, że ta znajomość się nie kończy. Zawsze nam jest
dobrze i ciekawie. Znamy się już od 12 lat. Jest w wieku mojej matki. Ale tej
bariery wcale nie czuję. Bohdan jest osobą poza czasem, poza pokoleniami, poza
stereotypami. Nauczyłem się od niego uwagi dla rzeczy prostych i otwartości na
rzeczy skomplikowane. Przed poznaniem Bohdana byłem mniej zdyscyplinowany umysłowo.
Myślałem, że refleksja i aforystyczność szkodzą poezji. Bohdan mimowlnie
przyczynił się do tego, że zaszły we mnie bardzo głębokie zmiany. Chyba nikt w
moim życiu nie odgrywa tak ważnej roli jak Bohdan.
Osobisty ton narracji
podkreślasz zaznaczaniem w tytułach poszczególnych tekstów ich prywatnej
tematyki. Mój, moja, moje – to najczęściej padające tu słowa. W „Ogórku”
piszesz: „Niby dokładnie wiesz, że historia jest twoja i niczyja więcej, a
robak gdzieś w środku podgryza: nie jesteś pierwszy i nie jesteś ostatni”.
Zdając sobie sprawę, że powtarzasz gesty tysięcy pisarzy przed tobą, nie bałeś
się po raz kolejny mówić o tym samym? A może tym bardziej chciałeś podkreślić
ich prywatność, wiedząc, że jedynie oryginalne może być tylko to, co przeżyte?
Wiesz, nie było nigdy u mnie żadnego
lęku przed pisaniem tych opowiadań, bo zawsze ratowała mnie myśl, że jednak to
jest sprawa rutynowa. Mogę w tych tekstach mówić jak chcę i o czym chcę, bez
żadnych granic. Tym bardziej nie narzucałem sobie żadnych literackich form. Pisząc
to samo, zawsze coś „jakoś inaczej” dopisujesz, dodajesz od siebie, dzielisz
się swoim doświadczeniem. W moich tekstach jest ważna puenta, jakiś odczuwalny
dla czytelnika efekt. Nazwałbym go jakimś rodzajem dydaktyki, ale bez
narzucaniu gotowych odpowiedzi. Cieszę się z tego, że ta forma pozwala tworzyć
tekst, który umożliwia kilka interpretacji. Nie mam jednak ambicji pisać w
sposób nowy i oryginalny. Przeciwnie – pisząc zdaję sobie sprawę, że nie tworzę
żadnej literatury. Po prostu robię to dla przyjemności – swojej przede
wszystkim.
Obok kategorii „mój” pojawia
się także „nasz”. I tu zaskoczenie, przynajmniej dla polskich czytelników,
którzy z podejrzeniem patrzą na tak emocjonalne podkreślanie własnej
narodowości.
Chyba nie chodzi tutaj o kwestię
narodowościową. Określenie „nasz” pojawia się u mnie najczęściej w krytycznym
kontekście co do wspólnych cech moich rodaków. Nie mam poczucia narodowej
przynależności, zwłaszcza w twórczości. Mierzę ludzi trochę innymi kryteriami.
Wartościowe są dla mnie osoby i zdarzenia, które mają swój koloryt. Naród zaś
jest pojęciem fikcyjnym, należącym do innej sfery.
Byłeś jednak bezpośrednio
zaangażowany w wydarzenia związane z „pomarańczową rewolucją”. Kiedy bierze się
udział w podobnym zrywie, trudno chyba nie mówić o poczuciu narodowej dumy?
Nie odczuwałem poczucia narodowej
dumy – przynajmniej tak teraz o tym myślę. Rewolucja była wydarzeniem tworzonym
przez społeczeństwo, które w zasadzie różni się od narodu. Poza tym, jak można
mówić o całym narodzie w tej sytuacji? Przecież spora część ludzi na Wschodzie
tego nie poparła. Cenię rewolucję właśnie jako akcję solidarności ludzi, którzy
próbowali być wolnymi. Mam nadzieję, że powtórzy się to w innej skali i z
innymi następstwami. Czyli wejdzie w grę naprawdę wolny człowiek.
W jednym z wywiadów,
udzielonych tuż po wydarzeniach na Majdanie, powiedziałeś: „W tej chwili wielu
pisarzy ogłosiło plany napisania i opublikowania książki o Rewolucji. Będziemy
w ciągu kilku lat mieli dużo do czytania na ten temat. Oczywiście, nie będzie
to jednoznaczne, pojawi się dużo bzdur i grafomanii. To jednak również jest
potrzebne”. A ty nigdy nie chciałeś napisać o tym książki?
Nie, nie chciałem i pewnie nigdy
o tym nie napiszę. Może dlatego tak kategorycznie mówię, że wszystko po tym
Majdanie zostało spieprzone. Politycy zawiedli ludzi i zaczęli tylko dzielić pieniądze.
Pisać o tym nie chce mi się w tej chwili w równym stopniu, co mówić.
„To było w odległym 1990 roku,
mieliśmy po szesnaście lat, a ten umierający kraj głęboko w nosie” – piszesz w
„Szczęśliwym losie”. Bohaterami tego opowiadania są czterej koledzy, którzy
chcą „przedrzeć się do Europy” i smażyć tam ukraińskie kabaczki. Jakie
zakończenie tej historii dopisałbyś dzisiaj? Jacy są ci chłopcy 21 lat później?
Różnie jest z tymi chłopcami.
Jednak nikt z nas nie wyjechał z kraju – wbrew naszym młodzieńczym planom. Ale
historia tych ludzi nie jest skończona. Jeden z nich został współpracownikiem
Interpolu na Ukrainie. Drugi pracuje w gazecie jako redaktor. Trzeci – ten
właśnie, który chciał smażyć w Europie ukraińskie kabaczki – w największym
stopniu pozostał wierny swoim marzeniom, ponieważ pracuje w branży związanej z
żywnością. Handluję owocami i warzywami, w tym również kabaczkami. Jesteśmy
wszyscy u progu kryzysu wieku średniego. A zatem wszystko w naszym życiu
jeszcze może się zmienić na lepsze lub na gorsze.
Czytając twoje opowiadania,
cały czas zastanawiałem się, co tak bardzo mnie w nich urzeka – oczywiście poza
tym, że to kawał naprawdę świetnej prozy, napisany w taki sposób, że chce się
wierzyć tym tekstom, z których wynika, że stworzył je naprawdę fajny facet (śmiech).
I wiem – sprawa leży w pokoleniowości. Może naprawdę miał rację ten koleś z
opowiadania „Nocnik”, który dzielił ludzi na tych z formacji metalowej i tych z
formacji plastikowej. Uważasz, że wspólnota generacyjna (w tym przypadku –
ponadnarodowa) ułatwia lepsze zrozumienie twoich tekstów?
Istnieje kod pokoleniowy, owszem.
Razem z innymi kodami porozumienia międzyludzkiego. Na przykład internetowym.
Wszyscy posługujemy się siecią. Niektórzy tam nawet mieszkają. I to już jest
wspólnota ponadpokoleniowa, posługująca się wspólnym językiem – bez względu na
wiek i języki narodowe. Nie wiem, czy przynależność do tego samego pokolenia
ułatwia rozumienie moich tekstów. Może na odwrót – zaciemniać i komplikować
zrozumienie. Mieliśmy jednak różne reżimy polityczne, mieszkaliśmy w różnych
krajach, oglądaliśmy inne filmy, słuchaliśmy różnej muzyki. Oczywiście – my się
zawsze porozumiemy. Jednak wątpię, żeby tajemnica naszego wzajemnego
zrozumienia tkwiła w pokoleniowości. Łączy nas to, że – co prawda w różnej
mierze – jesteśmy dziećmi ostatniej fazy eksperymentu zniewolenia ludzi, którzy
w pewnym momencie osiągnęli wolność. I to jest, moim zdaniem, najwazniejszy
klucz do zrozumienia tych tekstów.
Sporo wśród twoich historii
piłki nożnej. Pamiętam też twój wiersz pod tytułem „Crespo”. Tamtych nazwisk
już nie ma. Szewczenki już nie ma. Za kogo zatem trzymasz kciuki w narodowej
reprezentacji, która za rok zagra jako współgospodarz Euro?
Nie rozumiem! Gdzie się podział
Szewczenko?! Jest i nadal gra w piłkę, w swoim klubie rodzinnym – kijowskim
„Dynamie”! Nadal jest w reprezentacji narodowej. I na pewno będzie grał na Euro
2012. Ponieważ futbol jest grą kolektywną, będę trzymał kciuki za wszystkich. Będę
też kibicować Polakom. Jak zawsze zresztą.
Faktycznie, posypuję głowę
popiołem. Sprawdziłem – Szewczenko wciąż jest. Po prostu po ostatnich sezonach,
zwłaszcza w Chelsea, postawiłem już na nim krzyżyk. Rozumiem, że jest to
legenda ukraińskiej piłki, ale wiesz, on ma już swoje lata. A co z jego następcami
– są jacyś młodzi zdolni? Pytam, bo w polskiej reprezentacji jest może trzech w
miarę dobrych zawodników i nawet fachowcy nie dają jej zbyt wielkich szans.
Kibice liczą chyba tylko na to, że będziemy mieć szczęście w losowaniu i że
będą nam sprzyjały własne stadiony. Dlatego dziwi mnie twoja chęć kibicowania
Polakom. U nas chyba nikt nie kibicuje tej reprezentacji. Najczęściej się ją
krytykuje.
Są u nas dobrzy zawodnicy. Z
młodych to przede wszystkim Konoplanka z „Dniepra”, Chaczeridi, Jarmołenko, Alijew
z kijowskiego „Dynama”, Rakicki, Czyhryński z „Szachtara”. Będzie to dobra
drużyna. Chociaż u nas też sporo ludzi ma wątpliwości, że na tych mistrzostwach
coś osiągniemy. No ale to zwykła słowiańska cecha: krzyczeć „Wilki!”, kiedy ich
jeszcze nie ma. W sporcie należy stosować inne nastroje i spodziewać się tylko
lepszego. My przechodzimy zmianę pokoleń i jest to, rzecz jasna, problem. Ale,
z drugiej strony, jak zagra taki doświadczony senior jak Szewczenko, to
młodszym będzie lżej. Moja chęć kibicowania Polakom ma już swoją historię.
Będąc małym dzieckiem, w 1982 roku bardzo mi się podobała drużyna Bońka,
Młynarczyka i Laty. Chyba mieliście w tym roku zostać mistrzami świata. Trochę
jednak wam zabrakło. Czasami mi się wydaje, że całe moje zainteresowanie polską
kulturą pochodzi właśnie stąd.
I na koniec pytanie kardynalne
– lepiej oślepnąć czy ogłuchnąć?
Wybrałbym trzecią wersję:
oniemieć! (śmiech)
(wywiad ukazał się pierwotnie w "Lampie")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz