sobota, 10 marca 2012

ZAZDROŚCILIIŚMY POLAKOM, KIEDY SPADŁ SAMOLOT - rozmowa z Andrijem Bondarem




Spotkaliśmy się kilka lat temu w Łodzi. Jestem ciekaw, czy to pamiętasz?

Pamiętam, oczywiście. Mam strasznie dobrą pamięć. Dlatego tkwi we mnie dużo różnych odpadów rzeczywistości. To, rzecz jasna, nie o tobie (śmiech), bo poza tym, że ciebie pamiętam, kojarzę cię też z twoją książką, którą wtedy czytałem.

Czyli nie jest z twoją pamięcią tak źle, jak to opisujesz w opowiadaniu „Jego pamięć”?

Nie mam jednak tak doskonałej i dokładnej pamięci jak bohater „Jego pamięci”. Już teraz mogę zdradzić, że ten facet to słynny polski prozaik Maciej Malicki, którego znam osobiście i uwielbiam jego utwory. Jego podejście do własnego istnienia i twórczości usuwa ostatecznie granice między życiem a literaturą. Uważam, że pamięć jest najważniejszym czynnikiem twórczości. Wiec, kiedy mówi się o specjalnej wrażliwości literackiej, zawsze mi się wydaje, iż wpadamy w herezję. Przewagą pisarza jest lepsza pamięć, bez której wrażliwość oraz inne przejawy emocjonalnego życia są do niczego. Znam sporo bardziej wrażliwych ludzi ode mnie, którzy nic nie piszą. Ale moja pamięć różni się od pamięci zwykłego człowieka.  Przede wszystkim tym, że on pamięta po prostu dlatego, że inaczej nie wypada. Codzienna rzeczywistość nie zostawia mu nic innego, oprócz przeszłości, młodości, bo wtedy było definitywnie lepiej. Ja zaś pamiętam, żeby wskrzesić raczej rzeczy już dawno nieistniejące lub rzeczy, których nigdy nie było.

Pytam o pamięć, ponieważ to właśnie ona jest główną bohaterką „Historii ważnych i nieważnych”. To książka w dużej części nostalgiczna, wspomnieniowa. Z ochotą wracałeś do własnej przeszłości?

Każdy z nas, przeciętnych ludzi, ma mniej lub więcej taką samą przeszłość. Życie jest zwykłe, nudne, rutynowe. Nie mamy jednak alternatywy poza śmiercią. Musimy jakoś dawać sobie radę tutaj i teraz. Dlatego te moje historie z jednej strony są prawdziwe, bo zależne od przeszłości, z drugiej zaś czasami mi się wydaje, że są wymyślone od początku i do końca. Nostalgia jest mi obca. Uprawiam chyba inną praktykę podejścia do przeszłości, która jest, moim zdaniem, bardziej stosowna. Polega ona na reinterpretacji przeszłości. Proustowska magdalenka jest idealną metaforą tego typu walki faktu z wyobraźnią. Zawsze żartuję, że w moim wypadku chodzi o „kartoszkę”, czekoladowe ciasteczko o niepowtarzalnym smaku, pochodzące z okresu breżniewowskiego socjalizmu. Do tej pory pamiętam ten smak. Jest oczywiście sporo smaczniejszych rzeczy, lecz i teraz uważam „kartoszkę” za arcydzieło kulinarne. I nie tylko ja! Całe pokolenie moich rówieśników jest tego samego zdania. Ale tak naprawdę nie interesuje mnie moja refleksja o tym ciasteczku. Tylko to jest ważne, co było wokół. Więc, pisząc o sobie, zawsze podpisuje się pod moim tekstem całe pokolenie (śmiech). Jeszcze inna rzecz – wspomnienia rodzinne i stosunek do zniszczonej historii rodziny. Ochota w tym wypadku zmienia się w działanie honorowe.

„Istnieją traumy, które ci przekazano, zasłyszane lub takie, o których przeczytałeś. Jednak największe przerażenie i największy wstyd przynoszą twoje i tylko twoje” – piszesz w „Marchewkowym lodzie”. Mam jednak wrażenie, że jest to wstyd podszyty rozbawieniem z własnej dziecięcej naiwności.

No wiesz, inicjacja nie jest zawsze poważną rzeczą. Czasami bywa śmieszną i nawet głupią sprawą. Tragedie dzieciństwa z upływem czasu stają się komediami. Dobrze, kiedy potrafisz ten wstyd dziecka przetrawić i przekształcić w coś mniej traumatycznego. Właściwie na tym polega ludzki stosunek do przeszłości. To, co było gorzkie, należy posłodzić. Pamięć wypiera złe wspomnienia i pozostawia dobre. Nostalgia działa w taki sposób, że przeszłość jest zawsze lepsza od teraźniejszości. Odbywa się coś w rodzaju redagowania, wycinania nożyczkami rzeczy niemiłych i nieprzyjemnych. Człowiek jest cenzorem samego siebie. I to jest naturalne. Moje największe zainteresowanie jednak polega nie na ukrywaniu traum, lecz na tym, żeby się ich pozbyć lub po prostu je uświadomić.

Przerzucasz pomost między dzieciństwem a śmiercią. Czy przeczucie, że – jak mówił futbolowy trener Stas – „pora się dołączyć”, odczuwałeś już od wczesnych lat, czy ta wiedza o nieuchronności docierała do ciebie dopiero z wiekiem?

Zawsze mnie intrygował temat umierania i śmierci. Odkąd właściwie pamiętam. Nie dociera to do mnie z wiekiem, bo myślałem o tym od zawsze. Każdy pamięta o śmierci i każdy na swój sposób stara się jakoś z tym sobie poradzić. Ktoś woli zapomnieć o niej, żyjąc tak, żeby każdym swoim postępowaniem się jej wyprzeć, zniszczyć ją. Uwolnienie się od myślenia o śmierci, moim zdaniem, pozbawia życie bardzo ważnego elementu. Przed urodzeniem nie jesteśmy gotowi do życia, w życiu unikamy wzmianek o śmierci. Myślę jednak, że strach przed śmiercią jest najciekawszym kompleksem w życiu człowieka. Śmierć jest wieczną tajemnicą i nikt nie wie, co będzie po naszym życiu. To chyba najlepsza okazja do refleksji, dana każdemu, kto potrafi myśleć. Ktoś woli śmierć odrzucić jak koszmar, ktoś stara się ją udomowić niczym dzikie zwierze. Ale śmierć nikomu się nie poddaje. Uważam jednak – choć brzmi to raczej banalnie – że pisząc o śmierci, zawsze piszę o życiu. Czasami człowiek umiera za życia na przeróżne sposoby. Na przykład zostaje zapomniany, niezauważany przez innych i – co gorsza – przez siebie samego.

Zaczęliśmy rozmowę od rzeczy ważnych, choć w twojej książce są też nieważne, aczkolwiek ten podział jest dość umowny i raczej „od czapy”. Wydaje się, że z tytułem książki miałeś problem (śmiech).

Tytuł jest zbyt prosty, ale, moim zdaniem, nie psuje całości (śmiech). Książka zawiera bardzo różne teksty, zebrane pod jedną okładką. Poszedłem może na łatwiznę, maksymalnie uniwersalizując tę sprawę. Każda książka bowiem składa się z tekstów bardziej lub mniej ważnych. Nawet Pismo Święte. Nie mogłem jednak nazwać tej książkę Biblią (śmiech).

Historie nieważne dotyczą przeważnie biografii, zazwyczaj literackich. Czy nazwanie ich „nieważnymi” można traktować jako gest wyniesienia prawdziwego życia nad sztuczną literaturę?

Nieważność tych obrazków chyba na tym polega, że pojawiły się w sposób bardzo przypadkowy. Nie miałem żadnych planów i zamiarów, aby tworzyć wyrazistą kompozycję. Mogłem również nazwać ten cykl „Niechciane dziecko”. Nie operuję tak patetycznymi pojęciami jak „prawdziwe życie”. Wolę unikać patosu w kwestiach literackich i życiowych. Wszystko jest ważne pod jakimś względem i tak samo jest też nikomu niepotrzebne.

Wspominając wasze tournée po Polsce (wasze, czyli sporej grupy ukraińskich autorów) oraz mając na uwadze twoją rodzinę (wyjątkowo literacką), można by się spodziewać, że w twoich tekstach znajdzie się sporo tematów środowiskowych. Tymczasem skrzętnie omijasz kwestie literackich przyjaźni.

Nie mam poczucia zbiorowej solidarności. Nie wiem, czy to dobra rzecz. Ale w ogóle nie uważam, że życie rodzinne ma jakiś wpływ na moje pisanie. Rodzina jest rodziną i z literaturą raczej nie ma nic wspólnego. Nie są to dziedziny wrogie, tylko równoległe. O literaturze nie rozmawiamy. Więc omijam tę kwestię. Po prostu sądzę, że w tym nie ma żadnego pożytku dla czytelnika ani dla mnie samego.

Nie mogę nie zapytać o jedną spośród „historii nieważnych”. To „Papież”, w którym piszesz: „Nie jestem Polakiem i nie jestem katolikiem, ale też kocham papieża.(…) I kiedy mnie spytają przed Sądem Ostatecznym – nie wiem, kto będzie moim adwokatem i prokuratorem – kogo chciałbym zobaczyć, zanim odprowadzą mnie przed Sąd, odpowiem: Pozwólcie mi przynajmniej postać koło Niego. Pozwólcie zamienić bodaj słówko”. To rzeczywista fascynacja, czy może wyraz tęsknoty za charyzmatyczną osobowością, której – jak wynika z opowiadania – Ukraińcy zazdroszczą Polakom?

Nawet sobie nie wyobrażasz, ile jest sfer i rzeczy, z powodu których Ukraińcy zazdroszczą Polakom! Najpierw, oczywiście, „Bóg, Honor. Ojczyzna”. Takiej właśnie trójcy cały czas jesteśmy pozbawieni. Nadal nie jesteśmy chrześcijanami, nie mamy honoru narodowego, nie zdobyliśmy poczucia domu, ojczyzny. Przypuszczam, że papież Jan Paweł II jest dla mnie po prostu wcieleniem „polskiego marzenia”. Idealnie w sobie łączy te składniki. Zresztą bardzo proste i dla wszystkich ludzi zrozumiałe. Dlatego dla mnie, jako przedstawiciela narodu po wykorzenieniu, papież jest osobą, która wywołuje bardzo dużo emocji pozytywnych. Trochę nawet jest podobny z twarzy do mojego dziadka, gorliwego komunisty. Pewnie po tych słowach dziadek przewraca się w grobie (śmiech). Zazdrościliśmy Polakom, nawet wtedy, kiedy spadł samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Płakaliśmy razem z wami dlatego, że dobrze wiedzieliśmy, iż nikt z nas by nie płakał z powodu śmierci naszego prezydenta.

W opowiadaniu tym opisujesz swój sen, w którym papież umiera. Pisałeś to jeszcze przed jego śmiercią?

Tak, oczywiście. Ten tekścik napisałem cztery lata przed śmiercią papieża. Akurat po jego wizycie na Ukrainie w 2001 roku.

„Historie ważne” są znacznie liczniejsze i znacznie krótsze. Jednocześnie wszystkie mają taką samą długość – czyżby były pisane na zamówienie do jakiejś gazetowej rubryki?

Tak, było to pisane – i nadal jest – na zamówienie dziennika „Hazeta po-ukraińsky”. Raz w tygodniu w ciągu pięciu lat pisałem teksty, które miały mieć objętość 1800 znaków ze spacjami. Zawartość zależała już tylko ode mnie. Z jednej strony, oczywiście, jest to rutyna. Z drugiej, tego typu twórczość pozwalała na maksymalne rozszerzenie tematów, zagłębienie się w samego siebie. Na dzień dzisiejszy powstało już 267 tekstów tego gatunku. 267 kawałków doświadczenia.

Czy przymus takiego „seryjnego” pisania utrudniał ci pracę, czy wręcz przeciwnie – wyzwolił energię, której się nie spodziewałeś?

Każdy taki tekst był poszukiwaniem oryginalności. Starałem się zdyscyplinować. Co zresztą było raczej kwestią koncentracji, aniżeli wyzwolenia energii. Zdaję sobie sprawę, że w tym wszystkim jest dużo tekstów słabych. No ale coś innego wyszło za to lepiej.

Choć teksty te mają gazetową proweniencję, nie są w żaden sposób publicystyczne. To raczej coś między bardzo osobistym felietonem, esejem a opowiadaniem czy może nawet prozą poetycką. Definiujesz jakoś na własny użytek te teksty?

Te teksty są różnorakie, bo odzwierciedlają moje aktualne samopoczucie. Z jednej strony, są zakorzenione w pamięci, z drugiej mogą być efektem życia wewnętrznego. Ponieważ w czasie pisania zawsze byłem jakiś inny, przeżywałem różne stany. Do wymienionych przez ciebie gatunków dodałbym jeszcze anegdotę. Teksty te są bliższe lirycznej anegdocie niż eseju. Ale, prawdę mówiąc, nigdy się nie zastanawiałem nad literaturoznawczą definicją własnych tekstów.

Zaobserwowałem ciekawą zależność – twoim wierszom, rozgadanym, narracyjnym, anegdotycznym i pełnym humoru, bliżej jest do beztroskiej prozy i żywiołu mowy. Z kolei opowiadaniom – wyciszonym, poważnym, skupionym, refleksyjnym, osobistym, do tego, co wiąże się z poetycką wrażliwością. To celowy zabieg?

Nie ma w tym nic celowego. Sprawa jest prosta. W wierszach nie jestem ograniczony. Jest dużo miejsca, powietrza. Dlatego są one bardziej epickie niż opowiadania, które czasami potrafią być liryczne. Myślę, że o wszystkim decyduje format, ograniczenie do wyznaczonej ilości znaków. Idziesz na skróty, wycinasz z tekstu to, bez czego może istnieć. Natomiast w wierszu jest zupełnie inaczej. Moje wiersze często opierają się na rzeczach zbędnych, które tworzą klimat poezji. Poezję robi się ze śmieci. Nie musisz być jasny, klarowny, lapidarny. Nie musisz być burżuazyjny bądź użytkowy. Nie sposób też zapomnieć, że opowiadania mają zupełnie innego czytelnika niż wiersze. Są to w większości zwykli ludzie, a nie jak w przypadku miłośników poezji – ludzie oczytani i przygotowani do odbioru literatury. Rozmawiać z narodem należy zrozumiałym językiem.

Jestem ciekaw, czy naród w jakikolwiek sposób odnosi się do twojego pisania – czy „Hazeta po-ukraińsky” ma wersję on-line, gdzie twoje teksty można komentować? Jeśli tak – czy te komentarze wpływają jakoś na twój sposób pisania?

Tak, są komentarze pod tekstami w wersji on-line. Mam wrażenie, że to po prostu jakaś filia domu wariatów lub domu dziecka. Lub nawet domu zwariowanych dzieci. Nigdy te komentarze nie wpływają na sposób pisania ani na mnie jako człowieka. Bo jeżeli wziąć je pod uwagę i traktować serio, można bardzo szybko samemu zwariować. Naprawdę nie wiem, po co takie coś istnieje. Nie rozumiem też, dlaczego moje teksty wywołują u czytelników stan „holy war”. Czasami czytam to, żeby, jak to określam, dowiedzieć się o średniej temperaturze w szpitalu psychiatrycznym.

Przy okazji rozmyślań o twoich wierszach nie mogę nie zapytać o Bohdana Zadurę, tłumacza twoich opowiadań (i wierszy), a zarazem bohatera jednego z prozatorskich tekstów. Wydaje się, że jako pisarz sporo Zadurze zawdzięczasz.

Bohdan jest absolutnie wyjątkową osobą. Bardzo jestem wdzięczny losowi, że go poznałem, mogę z nim zawsze pogadać i spotkać się. Sporo rzeczy od niego się nauczyłem. Najwięcej w kwestii podejścia do języka poetyckiego. Dzięki Mistrzowi – jest jedynym na tym świecie człowiekiem, do którego zwracam się per „Mistrz” – zrozumiałem dużo ważnych rzeczy. Najlepsze jednak jest to, że ta znajomość się nie kończy. Zawsze nam jest dobrze i ciekawie. Znamy się już od 12 lat. Jest w wieku mojej matki. Ale tej bariery wcale nie czuję. Bohdan jest osobą poza czasem, poza pokoleniami, poza stereotypami. Nauczyłem się od niego uwagi dla rzeczy prostych i otwartości na rzeczy skomplikowane. Przed poznaniem Bohdana byłem mniej zdyscyplinowany umysłowo. Myślałem, że refleksja i aforystyczność szkodzą poezji. Bohdan mimowlnie przyczynił się do tego, że zaszły we mnie bardzo głębokie zmiany. Chyba nikt w moim życiu nie odgrywa tak ważnej roli jak Bohdan.

Osobisty ton narracji podkreślasz zaznaczaniem w tytułach poszczególnych tekstów ich prywatnej tematyki. Mój, moja, moje – to najczęściej padające tu słowa. W „Ogórku” piszesz: „Niby dokładnie wiesz, że historia jest twoja i niczyja więcej, a robak gdzieś w środku podgryza: nie jesteś pierwszy i nie jesteś ostatni”. Zdając sobie sprawę, że powtarzasz gesty tysięcy pisarzy przed tobą, nie bałeś się po raz kolejny mówić o tym samym? A może tym bardziej chciałeś podkreślić ich prywatność, wiedząc, że jedynie oryginalne może być tylko to, co przeżyte?

Wiesz, nie było nigdy u mnie żadnego lęku przed pisaniem tych opowiadań, bo zawsze ratowała mnie myśl, że jednak to jest sprawa rutynowa. Mogę w tych tekstach mówić jak chcę i o czym chcę, bez żadnych granic. Tym bardziej nie narzucałem sobie żadnych literackich form. Pisząc to samo, zawsze coś „jakoś inaczej” dopisujesz, dodajesz od siebie, dzielisz się swoim doświadczeniem. W moich tekstach jest ważna puenta, jakiś odczuwalny dla czytelnika efekt. Nazwałbym go jakimś rodzajem dydaktyki, ale bez narzucaniu gotowych odpowiedzi. Cieszę się z tego, że ta forma pozwala tworzyć tekst, który umożliwia kilka interpretacji. Nie mam jednak ambicji pisać w sposób nowy i oryginalny. Przeciwnie – pisząc zdaję sobie sprawę, że nie tworzę żadnej literatury. Po prostu robię to dla przyjemności – swojej przede wszystkim.

Obok kategorii „mój” pojawia się także „nasz”. I tu zaskoczenie, przynajmniej dla polskich czytelników, którzy z podejrzeniem patrzą na tak emocjonalne podkreślanie własnej narodowości.

Chyba nie chodzi tutaj o kwestię narodowościową. Określenie „nasz” pojawia się u mnie najczęściej w krytycznym kontekście co do wspólnych cech moich rodaków. Nie mam poczucia narodowej przynależności, zwłaszcza w twórczości. Mierzę ludzi trochę innymi kryteriami. Wartościowe są dla mnie osoby i zdarzenia, które mają swój koloryt. Naród zaś jest pojęciem fikcyjnym, należącym do innej sfery.

Byłeś jednak bezpośrednio zaangażowany w wydarzenia związane z „pomarańczową rewolucją”. Kiedy bierze się udział w podobnym zrywie, trudno chyba nie mówić o poczuciu narodowej dumy?

Nie odczuwałem poczucia narodowej dumy – przynajmniej tak teraz o tym myślę. Rewolucja była wydarzeniem tworzonym przez społeczeństwo, które w zasadzie różni się od narodu. Poza tym, jak można mówić o całym narodzie w tej sytuacji? Przecież spora część ludzi na Wschodzie tego nie poparła. Cenię rewolucję właśnie jako akcję solidarności ludzi, którzy próbowali być wolnymi. Mam nadzieję, że powtórzy się to w innej skali i z innymi następstwami. Czyli wejdzie w grę naprawdę wolny człowiek.

W jednym z wywiadów, udzielonych tuż po wydarzeniach na Majdanie, powiedziałeś: „W tej chwili wielu pisarzy ogłosiło plany napisania i opublikowania książki o Rewolucji. Będziemy w ciągu kilku lat mieli dużo do czytania na ten temat. Oczywiście, nie będzie to jednoznaczne, pojawi się dużo bzdur i grafomanii. To jednak również jest potrzebne”. A ty nigdy nie chciałeś napisać o tym książki?

Nie, nie chciałem i pewnie nigdy o tym nie napiszę. Może dlatego tak kategorycznie mówię, że wszystko po tym Majdanie zostało spieprzone. Politycy zawiedli ludzi i zaczęli tylko dzielić pieniądze. Pisać o tym nie chce mi się w tej chwili w równym stopniu, co mówić.

„To było w odległym 1990 roku, mieliśmy po szesnaście lat, a ten umierający kraj głęboko w nosie” – piszesz w „Szczęśliwym losie”. Bohaterami tego opowiadania są czterej koledzy, którzy chcą „przedrzeć się do Europy” i smażyć tam ukraińskie kabaczki. Jakie zakończenie tej historii dopisałbyś dzisiaj? Jacy są ci chłopcy 21 lat później?

Różnie jest z tymi chłopcami. Jednak nikt z nas nie wyjechał z kraju – wbrew naszym młodzieńczym planom. Ale historia tych ludzi nie jest skończona. Jeden z nich został współpracownikiem Interpolu na Ukrainie. Drugi pracuje w gazecie jako redaktor. Trzeci – ten właśnie, który chciał smażyć w Europie ukraińskie kabaczki – w największym stopniu pozostał wierny swoim marzeniom, ponieważ pracuje w branży związanej z żywnością. Handluję owocami i warzywami, w tym również kabaczkami. Jesteśmy wszyscy u progu kryzysu wieku średniego. A zatem wszystko w naszym życiu jeszcze może się zmienić na lepsze lub na gorsze.

Czytając twoje opowiadania, cały czas zastanawiałem się, co tak bardzo mnie w nich urzeka – oczywiście poza tym, że to kawał naprawdę świetnej prozy, napisany w taki sposób, że chce się wierzyć tym tekstom, z których wynika, że stworzył je naprawdę fajny facet (śmiech). I wiem – sprawa leży w pokoleniowości. Może naprawdę miał rację ten koleś z opowiadania „Nocnik”, który dzielił ludzi na tych z formacji metalowej i tych z formacji plastikowej. Uważasz, że wspólnota generacyjna (w tym przypadku – ponadnarodowa) ułatwia lepsze zrozumienie twoich tekstów?

Istnieje kod pokoleniowy, owszem. Razem z innymi kodami porozumienia międzyludzkiego. Na przykład internetowym. Wszyscy posługujemy się siecią. Niektórzy tam nawet mieszkają. I to już jest wspólnota ponadpokoleniowa, posługująca się wspólnym językiem – bez względu na wiek i języki narodowe. Nie wiem, czy przynależność do tego samego pokolenia ułatwia rozumienie moich tekstów. Może na odwrót – zaciemniać i komplikować zrozumienie. Mieliśmy jednak różne reżimy polityczne, mieszkaliśmy w różnych krajach, oglądaliśmy inne filmy, słuchaliśmy różnej muzyki. Oczywiście – my się zawsze porozumiemy. Jednak wątpię, żeby tajemnica naszego wzajemnego zrozumienia tkwiła w pokoleniowości. Łączy nas to, że – co prawda w różnej mierze – jesteśmy dziećmi ostatniej fazy eksperymentu zniewolenia ludzi, którzy w pewnym momencie osiągnęli wolność. I to jest, moim zdaniem, najwazniejszy klucz do zrozumienia tych tekstów.

Sporo wśród twoich historii piłki nożnej. Pamiętam też twój wiersz pod tytułem „Crespo”. Tamtych nazwisk już nie ma. Szewczenki już nie ma. Za kogo zatem trzymasz kciuki w narodowej reprezentacji, która za rok zagra jako współgospodarz Euro?

Nie rozumiem! Gdzie się podział Szewczenko?! Jest i nadal gra w piłkę, w swoim klubie rodzinnym – kijowskim „Dynamie”! Nadal jest w reprezentacji narodowej. I na pewno będzie grał na Euro 2012. Ponieważ futbol jest grą kolektywną, będę trzymał kciuki za wszystkich. Będę też kibicować Polakom. Jak zawsze zresztą.

Faktycznie, posypuję głowę popiołem. Sprawdziłem – Szewczenko wciąż jest. Po prostu po ostatnich sezonach, zwłaszcza w Chelsea, postawiłem już na nim krzyżyk. Rozumiem, że jest to legenda ukraińskiej piłki, ale wiesz, on ma już swoje lata. A co z jego następcami – są jacyś młodzi zdolni? Pytam, bo w polskiej reprezentacji jest może trzech w miarę dobrych zawodników i nawet fachowcy nie dają jej zbyt wielkich szans. Kibice liczą chyba tylko na to, że będziemy mieć szczęście w losowaniu i że będą nam sprzyjały własne stadiony. Dlatego dziwi mnie twoja chęć kibicowania Polakom. U nas chyba nikt nie kibicuje tej reprezentacji. Najczęściej się ją krytykuje.

Są u nas dobrzy zawodnicy. Z młodych to przede wszystkim Konoplanka z „Dniepra”, Chaczeridi, Jarmołenko, Alijew z kijowskiego „Dynama”, Rakicki, Czyhryński z „Szachtara”. Będzie to dobra drużyna. Chociaż u nas też sporo ludzi ma wątpliwości, że na tych mistrzostwach coś osiągniemy. No ale to zwykła słowiańska cecha: krzyczeć „Wilki!”, kiedy ich jeszcze nie ma. W sporcie należy stosować inne nastroje i spodziewać się tylko lepszego. My przechodzimy zmianę pokoleń i jest to, rzecz jasna, problem. Ale, z drugiej strony, jak zagra taki doświadczony senior jak Szewczenko, to młodszym będzie lżej. Moja chęć kibicowania Polakom ma już swoją historię. Będąc małym dzieckiem, w 1982 roku bardzo mi się podobała drużyna Bońka, Młynarczyka i Laty. Chyba mieliście w tym roku zostać mistrzami świata. Trochę jednak wam zabrakło. Czasami mi się wydaje, że całe moje zainteresowanie polską kulturą pochodzi właśnie stąd.

I na koniec pytanie kardynalne – lepiej oślepnąć czy ogłuchnąć?

Wybrałbym trzecią wersję: oniemieć! (śmiech)

(wywiad ukazał się pierwotnie w "Lampie")


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz