sobota, 10 marca 2012

TAK NAPRAWDĘ NIE LUBIĘ PISAĆ - rozmowa z Tarasem Prochaśką


Zaskoczyła mnie Twoja najnowsza książka.

Dlaczego?

Twoje wcześniejsze książki to proza hermetyczna, poetycka, fantasmagoryczna, a najnowsza jest prostą, niemal dokumentalną opowieścią. Skąd ta zmiana?

Zmiana dotyczy tylko formy, treść jest poniekąd cały czas taka sama. Staram się bowiem każdą książkę napisać inaczej, sprawdzam różne możliwości. W najbliższych planach mam na przykład napisanie eposu.

Epos jest formą poetycką. Próbowałeś kiedyś swoich sił jako poeta?

Każdy chyba zaczyna od pisania wierszy. Swego czasu przeczytałem kilka wierszy Stusa (Wasyl Stus – najwybitniejszy poeta ukraiński II połowy XX wieku, przedstawiciel kulturowego ruchu narodowego lat 60., tzw. „Szestydesiatnyki) i pod jego wpływem napisałem kilka własnych. Ale to wszystko. Niedawno na Ukrainie wyszła „Tajemnica” Jurija Andruchowycza, która wzbudziła wiele zachwytów. Chciałbym napisać coś podobnego w formie. Ale nie dorosłem to tego, by napisać epos. Pewnie nigdy go nie napiszę. Odkładam to na kiedy indziej i prawdopodobnie nigdy się to nie ziści.

Ciągnie Cię chyba do formy uporządkowanej - dlaczego w "Z tego można zrobić kilka opowieści" podzieliłeś tekst na równe dziesięciolinijkowe fragmenty?

Cały tekst jest stylizowany na gawędę, opowieść, dajmy na to – jednej nocy. A taka opowieść, choć chaotyczna i pędząca przed siebie, musi mieć przerwy - opowiadający musi sobie coś łyknąć, żeby mógł mówić dalej. Stąd te pauzy. A dlaczego dziesięć linijek? A dlaczego nie?

Do jakiego gatunku literackiego zaliczyłbyś Twoją najnowszą książkę? Powieść, esej, gawęda?

Nie jestem mocny w dyscyplinach humanistycznych. Wydaje mi się, że jest to... że jest to... literatura (śmiech).

Proza Prochaśki ukrywa prawdę - pisał Jurko Izdryk. W nowej książce jest chyba na odwrót. Czy jest tu miejsce na zmyślenie?

Nie. Od pierwszego do ostatniego słowa jest to historia prawdziwa. Historia moja i mojej rodziny. Autobiografia, a raczej parodia autobiografii.

Czy nazwałbyś ją ksiązką pokoleniową?

Chyba nie. Książka pokoleniowa powinna obfitować w większą ilość detali, powinna się charakteryzować pewnym rodzajem ogólnej refleksji.

Na ile Twoje doświadczenia dziennikarskie pomogły Ci w napisaniu tej książki?

Nie miały one w tym przypadku większego znaczenia. To książka pisana sercem, a nie umysłem.

Ale nie wyprzesz się związków z Twoim drugim zawodem?

Faktycznie. Moje doświadczenia jako botanika widać w każdej książce, w tej również. Tylko, że ja na dobrą sprawę już nie jestem botanikiem. Oczywiście – zawód pozostaje, ale z botaniką jest tak jak z domową rośliną – nie podlewasz, nie dbasz, nie pielęgnujesz, to uschnie. Jakiś czas nie zajmowałem się tym zawodem i chyba straciłem z nim kontakt.

Masz jednak kontakt z botaniką w swoich książkach – lubisz klasyfikować, systematyzować, inwentaryzować...

Chodzi raczej o oszczędność pisania. Nie lubię długich opisów, chcę coś tylko nazwać. Wolę pisać krótko, hasłowo.

W "Niezwykłych" pisałeś: "Znaleźć miejsce to zapoczątkować historię". Jakie ważne miejsca opisujesz w swojej książce?

Pierwszym z nich jest Iwano-Frankiwsk, czy też, jak wolę o nim myśleć, Stanisławów. Moje miasto rodzinne, które powstało z niczego w 1662 roku jako zuchwały projekt urbanistyczny. Drugim jest Delatyn, wioska w Karpatach, a raczej pomiędzy Karpatami a Gorganami. To jedyne miejsce, w którym, choćbym nic nie robił, nigdy się nie nudzę. Mogę tam spędzać całe dnie, siedząc na werandzie i patrząc na horyzont. Delatyn to mój pejzaż wewnętrzny. No i szerzej - Ukraina, Huculszczyzna, Galicja. Bardzo dobrze czuję się w górach i równie dobrze czuję się w miastach dawnej Galicji. Kiedy jestem w Krakowie czuję się prawie tak, jakbym był w domu. Jak znajdę się w Warszawie czy Wilnie, czuję się trochę obco.

Stanisławów to nie tylko Twoje rodzinne miasto, ale też miejsce, w którym narodził się literacki „fenomen stanisławowski”, którego byłeś uczestnikiem.

„Fenomen stanisławowski” był przypadkiem. Po prostu w pewnym momencie zebrała się grupa ludzi, którzy pisali, ale jakby każdy z osobna. Ja, Jurko Izdryk, założyciel czasopisma undergroundowego „Czetwer”, czy Jurko Andruchowycz – mogliśmy się spotkać, pogadać, pracować nad wspólnym wydawaniem gazety, organizować spotkania. Tak to się zaczęło.

Czy obecnie zostało coś po tym środowisku?

Tylko pamięć. I ogólna atmosfera we Frankiwsku. Tutaj dobrze jest być pisarzem (śmiech). Ale „fenomen” to już historia, która mogła się ziścić tylko w tamtych czasach. Jego reprezentanci dorośli, zmienili się, stali się niezależni i znani, nie potrzebują już sztandaru, jakim był „Czetwer”. No i rozjechali się po różnych kątach.

Twoja najnowsza książka nosi tytuł "Z tego można zrobić kilka opowieści". Ale tak naprawdę tych opowieści mogłoby być dużo więcej. Nie żałujesz, że tak wiele anegdot zawarłeś w jednej książce? Miałbyś gotowe pomysły na kilka innych...

Kiedy to pisałem, wydawca miał już gotową okładkę, wymierzoną na sporą ilość stron. A ja skończyłem pisać bardzo szybko, okazało się, że wszystko zmieściłem na niewielkiej przestrzeni. Nigdy nie wiesz, ile napiszesz. Dlatego w książce znajduje się druga część. Trzeba było tę okładkę czymś wypełnić (śmiech). Powiem ci, że tak naprawdę nie lubię pisać. 

Zawsze uważałem się za człowieka, który tak naprawdę nie ma potrzeby pisania. To, co pisałem, pisałem nie dlatego, że nie mogłem nie pisać, ale dlatego, że – czemu nie? – to Twoje słowa z nowej książki. Teraz mówisz, że zbytnio nie lubisz pisać. Dlaczego więc pojechałeś na stypendium do krakowskiej Willi Decjusza? Przecież tam musiałeś coś napisać.

Wręcz przeciwnie! Pojechałem tam właśnie dlatego, że to stypendium nie jest równoznaczne z koniecznością napisania czegokolwiek. Po prostu chodziło o to, żeby przez rok mieszkać wspólnie z polskimi i niemieckimi pisarzami, wymieniać się doświadczeniami. Taka luźna, spokojna atmosfera.

Kto był na tym stypendium oprócz Ciebie?

Z Ukrainy była jeszcze Sofija Andruchowycz, z Polski Daniel Odija i Mariusz Sieniewicz, a z Niemiec Mareike Krügel i Tobias Hülswitt. A przez miesiąc, kiedy Tobias nie mógł przyjechać, był z nami Lopez Mausere. To był dopiero ubaw!

Wracając do książki – druga część, "Jak przestałem być pisarzem", jest formą rodzinnej kroniki, encyklopedii?

Nie chciałem napisać encyklopedii, ale rzeczywiście każdy rozdział jest o czymś innym. Takie było założenie - na przykład: "dzisiaj będzie babcia". Ale teraz widzę, że jest w tych tekstach wiele sprzeczności i powtórzeń. Może dlatego, że jest to zbiór publikacji prasowych.

Jednym z głównych haseł jest ojcostwo. Na ile jest ono dla Ciebie ważne?

Ojcostwo jest dla mnie jedną z tych rzeczy, które nadają życiu sens. Najlepsze lata mojego życia to okres dzieciństwa moich synów. Nigdy już nie będę miał takich kolegów jak oni, kiedy byli młodsi. Teraz są w dość trudnym wieku, mają 15, 16 lat i swoje sprawy. Ale odczuwam absolutny spokój, bo wiem, że najważniejsze rzeczy im przekazałem.

Drugim ważnym hasłem jest pamięć. Czy jest ona dla pisarza przekleństwem, czy może zbawieniem?

Nie wiem jak jest u innych, ale ja czasami piję po to, żeby nie pamiętać. Człowiek ma zdecydowanie zbyt dużo wspomnień. Dlatego też interesuje mnie historia mojej rodziny, ale ta najbliższa – dwa, trzy pokolenia wstecz. Granice historii mojej rodziny wyznacza pamięć moja i moich bliskich, pamięć, która ciągle żyje w przekazywanych sobie opowieściach. Nie potrzebuję książek, żeby uczyć się historii – losy moich dziadków to cała historia XX wieku, na dodatek znacznie ciekawsza od tej, którą znamy z podręczników.
.
Dlaczego przedkładasz opowieść ustną nad formę pisemną?

Byłbym ogromnie zadowolony, gdybym mógł notować wszystko to, co opowiadam ludziom. To by była literatura, o której zawsze marzyłem. W mówieniu jest ogromna, żywa siła.

Dlatego "przestałeś być pisarzem"?

Tak. W obliczu mowy literatura jest bezradna. Poza tym na wszystko patrzyłem zawsze jak na materiał książkowy. Nie chcę tak żyć. No i jest to też nawiązanie do ksiązki Andrzeja Stasiuka.

Kto poza Stasiukiem jest dla Ciebie inspiracją?

Z Polaków – Bobkowski, Grzesiuk, Stachura…

Stasiuk, Stachura, Bobkowski – to outsiderzy, którzy wybierali (wybierają) odludną samotność. Czy u Ciebie jest podobnie?

Nie, nie ma w tym żadnej strategii. Faktycznie – ciągnie mnie, podobnie jak ich, w góry i na wieś, ale są dla mnie przede wszystkim ważni jako pisarze.

A poza Polakami?

Bardzo ważni dla mnie jako pisarza, są autorzy, którzy napisali ksiązki takie, jakie ja sam chciałbym napisać, ale wiem, że nie mogę z nimi konkurować, np. Czechow, Kiš, Esterházy, Dowłatow.

Dowłatow?! Przecież to ironista!

No właśnie o tym mówię! Ja bym nie umiał czegoś takiego napisać. No i jest jeszcze Hrabal. To największy pisarz wszech czasów. Interesuje mnie ten sam aspekt życia – ludzkie historie, mówienie, opowiadanie, podsłuchiwanie. Żywioł mowy.

 (tekst wywiadu ukazał się pierwotnie w "Notesie Wydawniczym")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz