„Kryształowy świat”, zbiór
wczesnych opowiadań Wiktora Pielewina, to zbiorowy sen o Rosji. A raczej
halucynacyjno-groteskowy koszmar
„Kryształowy świat” to już ósma książka Pielewina
przetłumaczona na język polski. Doskonale wiemy więc, czego można się
spodziewać – postmodernistycznego szaleństwa z rosyjskim sznytem. Spójrzmy
choćby na pierwsze zdanie książki, rozpoczynające tytułowe opowiadanie: „Każdy,
komu 24 października 1917 roku zdarzyło się wąchać kokainę na wyludnionych i odczłowieczonych
piotrogrodzkich ulicach, wie, że człowiek wcale nie jest królem stworzenia”.
Tylko Pielewin może się pokusić o umieszczenie akcji w Piotrogrodzie w
przeddzień rewolucji, zaordynowanie żołnierzom działki białego proszku i
bawienie się efektami tak wybuchowej mieszanki. A efekty są zaiste piorunujące
– wizyty zagadkowych przechodniów towarzyszą bełkotliwym wykładom jednego z
bohaterów o zmierzchu cywilizacji zachodniej. Fakt, że nasz junkier cytuje
dzieło Spenglera, które jeszcze wówczas się nie ukazało, przypomina tylko, że
czytamy przecież Pielewina! Autora, który w jednym tekście potrafi z maestrią
połączyć quasimistycyzm, buddyzm, współczesną reklamę, radziecką
kolektywizację, wilkołaki i Aleksandra Puszkina. A że takich tekstów jest w
„Kryształowym świecie” aż dziewiętnaście, frajda jest tym większa.
Chociaż rozpiętość stylistyczna i tematyczna tego tomu
jest ogromna, opowiadania w nim zawarte spaja podstawowa myśl. Nasze życie to
fikcja – twierdzi przekornie Pielewin i na poparcie tej tezy wyciąga z rękawa
kolejne asy. A to opisze sektę Antonowa, który postulował istnienie
„wewnętrznego trupa”, a to zrewolucjonizuje Darwinowską tezę o pochodzeniu
gatunków, wreszcie stwierdzi, że Stalin nie istniał, a jego rolę odgrywały
coraz to nowe osoby charakteryzowane na wirtualnego wodza narodu. W tych
opowiadaniach wszyscy zaglądają za krawędź bytu – i racjonalizatorka pracy z
tramwajowej zajezdni, i babcia klozetowa z szaletu na bulwarze Twerskim, i
zwykły student, który odkrywa nagle, że życie to umiejętność śnienia na jawie.
Zwłaszcza w Rosji, której rzeczywistość to przecież sen szaleńca. Czy to my
śnimy, czy raczej jesteśmy śnieni – nieważne, jak bowiem twierdzi pewien
wilkołak: „Możliwe, że mi się to śni, możliwe – że śni się wam, ale jedno jest pewne:
coś się dzieje”. I to właśnie jest Pielewina recepta na sukces.
Być może kluczem do tej książki
(jak również do całej twórczości Pielewina) jest opowiadanie „Niebieska
latarnia”. Obóz pionierów, cisza nocna. Zgaszone światła w sali, gdzie, prycza
w pryczę, leżą kilkunastoletni chłopcy. Udają przed opiekunką, że śpią, a gdy
ta wyjdzie, zaczynają opowiadać sobie przerażające, wymyślane na poczekaniu
historyjki – o martwym mieście, szkieletach na dyrektorskim fotelu i o matce,
która wysysała krew ze swoich dzieci. Pielewin zdaje się być takim wiecznym
chłopcem – nie wyzbył się dziecięcej fantazji oraz chęci do straszenia i
rozśmieszania innych. Sam również się przy tym świetnie bawi. A że jest na
dodatek cyniczny, ironiczny i z absolutną powagą tworzy fantasmagoryczne wizje
– tym lepiej dla nas. No i jest wyszczekany. Zupełnie jak chłopiec o ksywce
(nomen omen) Tołstoj, który na pytanie interweniującej opiekunki „Kto tu jest
głównym trupem?” odpowiada z godnością: „Główny trup jest w Moskwie na placu
Czerwonym”.
Ktoś jeszcze się dziwi, dlaczego
Pielewina kochają czytelnicy, a jego książki bojówkarze z proputinowskich
organizacji palą na stosie? Na placu Czerwonym zresztą...
Wiktor Pielewin
„Kryształowy świat”
tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk
W.A.B., Warszawa 2008
(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz