Spośród literackich opisów obłędu „Podróż wokół mojej
czaszki” najmocniej zapada w pamięć. Powieść Frigyesa Karinthy’ego zawdzięcza
swoją przerażającą moc bezwzględnej szczerości autora
.
Jest marcowe popołudnie, druga połowa lat 30-tych XX
wieku. W budapesztańskiej kawiarni artystycznej pisarz Frigyes Karinthy raczy
się podwieczorkiem i porządkuje dokumenty. Punktualnie o 19.10 słyszy
odjeżdżający z łoskotem rozpędzających się kół pociąg. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie fakt, że najbliższy dworzec znajduje się kilka kilometrów
od tego miejsca. Cztery kolejne pociągi ruszają z nieistniejącego peronu w
przeciągu kilku kolejnych minut. Karinthy orientuje się, że huczące dźwięki
mają źródło w jego głowie. To halucynacje, początek powolnego popadania w
obłęd.
Atak choroby Karinthyego nie jest
może tak bezpośredni i wszechogarniający jak lawina schodząca z gór, która
zwaliła się na umysł czeskiego pisarza Oty Pavela, zaś „Podróż wokół mojej
czaszki”, książka będąca niemal klinicznym zapisem choroby Karinthy’ego, nie
jest tak drobiazgowa i sugestywna jak „Obłęd” Jerzego Krzysztonia, lecz powieść
Węgra pozostaje jednym z najbardziej frapujących i przejmujących zapisów zmagań
człowieka z groźną chorobą. Przede wszystkim z powodu specyficznego, wyniosłego
stylu narracji oraz postaci samego autora. Frigyes Karinthy, autor w Polsce
praktycznie nieznany (w 1959 roku ukazał się w polskim tłumaczeniu zbiór jego
humoresek), był na początku ubiegłego wieku jedną z najbardziej popularnych
postaci węgierskiej kultury. Poeta, prozaik, dramaturg, satyryk, publicysta
legendarnego pisma literackiego „Nyugat”, intelektualista i erudyta
zafascynowany w równym stopniu sztukami pięknymi, co naukami ścisłymi (przede
wszystkim medycyną), znajdował się w samym centrum artystycznej bohemy
Budapesztu. O jego pozycji niech świadczy fakt, że relacja z operacji usunięcia
guza mózgu pojawiła się na pierwszych stronach węgierskich gazet tuż obok
informacji o inwazji wojsk Mussoliniego na Etiopię. Z kolei o nieuleczalnej
manii wielkości autora mówi jego reakcja na wspomnianą publikację, z której
cieszył się chyba bardziej niż z udanego zabiegu. Liczne megalomańskie wtręty
powodują, że czytelnik „Podróży wokół mojej czaszki” nieustannie miota się
między irytacją a współczuciem. Czy można bowiem nie skrzywić się z niesmakiem,
czytając wywody o nadwrażliwości autora oraz jego pogardliwym stosunku do
„zwykłych” ludzi lub poznając jego poglądy (ów światły dżentelmen ma
„ugruntowaną opinię na temat niższości kobiecego umysłu”, zaś kult Hitlera
uważa – w 1936 roku! – za dowcipną błahostkę)? A zarazem – czy można pozostać
obojętnym na wstrząsający opis operacji na otwartym mózgu, kiedy w pełni
świadomemu pacjentowi chirurg trepanuje czaszkę?
Wydawać by się mogło, że Karinthy
z premedytacją skonstruował antypatycznego, fikcyjnego bohatera, by za pomocą tego triku móc oddalić
zarzuty o wzbudzanie współczucia i skupić się na opisywaniu kolejnych objawów
choroby. Osobista przedmowa przeczy jednak takim dywagacjom – Karinthy zapewnia
(oczywiście z afektowaną fałszywą skromnością), że pisze o sobie, a wszystkie przerażające
szczegóły tej książki są prawdziwe. Prawdziwe – i dlatego tak sprawiające ból
podczas lektury – są opisy pierwszych, usilnie lekceważonych objawów choroby;
prawdziwe są mdłości, zasłabnięcia, powolna utrata wzroku i życie na granicy
jawy i bełkotliwych koszmarów. Prawdziwa jest groza zabiegu i pooperacyjne
majaki oraz zaburzenia czasoprzestrzenne. Prawdziwa jest wiara Karinthy’ego w
szlachetną moc nauki i prawdziwa jest
niezgoda na uznanie medycznego cudu, który pozwolił mu uratować wzrok.
Prawdziwa wreszcie jest nadzieja na nowe życie, prawdziwe jest końcowe zdanie:
„Szeroko otwiera się przede mną horyzont”. I prawdziwa jest śmierć, dwa lata
później.
Frigyes Karinthy
„Podróż wokół mojej czaszki”
tłum. Anna Górecka
PIW, Warszawa 2008
(tekst ukazał się pierwotnie w "Dzienniku. Polska-Europa-Świat")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz