Kim jest Egon Alt – człowiek, który przeprowadził z Panem
obszerny wywiad? To Pańskie alter ego? Idealny czytelnik? Obserwator z
zewnątrz?
To, że może on kojarzyć się z
alter ego było dla mnie zaskoczeniem. Kiedy książka ukazała się po ukraińsku,
jeden z dziennikarzy zarzucił mi, że wybrałem zbyt symboliczne imię dla swojego
rozmówcy, co tylko podkreśla jego fikcyjność. A to przecież dość typowe
niemieckie imię i całkiem zwyczajne nazwisko, kojarzące się ze słowem „alt” –
„stary”. Nie ma to większego związku z łacińskim odpowiednikiem. Co prawda,
gdybym był czytelnikiem, też miałbym wątpliwości co do istnienia Egona, ja
jednak tę postać przeżyłem w ciągu siedmiu dni rozmów i mogę zaświadczyć o jego
istnieniu. Wiem tylko, że nie było to jego prawdziwe nazwisko – ten dziennikarz
zmieniał je przy każdym kolejnym projekcie, nad którym pracował. Tak więc
istniał, a jednocześnie nie istniał. W każdym razie – kiedy mieszkałem w
Berlinie, pracowałem nad powieścią autobiograficzną. Napisałem kilkadziesiąt
stron, ale nie bardzo mi szło i byłem w sporym kryzysie. I wtedy pojawia się on
i zaczyna wypytywać mnie o rzeczy, o których właśnie staram się pisać. Brzmi to
nieco nieprawdopodobnie i czasem nawet mnie wydawało się, że jest jakimś
przywidzeniem, ale będę upierał się, że jest to postać z krwi i kości.
A może jest to zastępcza figura ojca? To przecież właśnie jemu zawsze
opowiadał Pan swoje historie. Czy nie jest tak, że kiedy go zabrakło, jego rolę
zaczął pełnić Egon Alt?
Raczej nie. To przedstawiciel
mojego pokolenia, nie może tu być zatem mowy o relacji podobnej do tej, jaka
charakteryzuje związek między ojcem a synem. Poza tym inny jest tu typ dyskursu – chodzi nie tyle o porozumienie
na płaszczyźnie osobistej, co dziennikarsko-literackiej.
„Tajemnica” to opowieść autobiograficzna, ale specjalnie trochę
zakamuflowana, jak w „Weselach w domu”, gdzie Hrabal opowiadał historię swojego
życia ustami żony. Skąd u pisarzy taka potrzeba ukrycia się, niedopowiedzenia?
Rzeczywiście, jest coś takiego. I
nie chodzi wyłącznie o to, że pisarze są zazwyczaj konfabulatorami, raczej o
to, że literatura autobiograficzna sama w sobie jest dość śliska. Opowiadając o
sobie trudno jest uniknąć oceniania innych ludzi, nierzadko nawet szkodzenia
im. Ratując się przed tym, autor powinien znaleźć pewien dystans wobec prawdy,
wobec rzeczywistości. Element fikcji jest w utworach autobiograficznych
niezbędny i to właśnie on sprawia, że taki utwór nabiera wartości literackich i
nie jest wyłącznie gadaniem o sobie.
Na czym zatem polegał zabieg autocenzury, o którym wspomina Pan w
przedmowie?
W ciągu 40 lat, o których
opowiadam w książce, poznałem wiele osób, z którymi zaprzyjaźniłem się, a
później nasze drogi się rozeszły i obecnie odczuwam wobec nich negatywne
emocje. W pierwotnej wersji książki starałem się tych emocji nie ukrywać,
jednak gdy pracowałem nad ostateczną wersją, stwierdziłem, że mój niepochlebny
stosunek do nich nie tylko bierze górę nad realistycznym opisem, ale również
może stać się punktem ostatecznym w naszych kontaktach. A tego, mimo wszystko,
jednak bym nie chciał. Są wszakże w tej książce opisane osoby, co do których
nie odczuwałem żadnej litości. To na przykład oficerowie z czasów mojej służby
wojskowej – wiem, że nigdy ich nie zobaczę, nie chcę o nich myśleć, nie są dla
mnie dziś ciekawi. Potem jednak, już po premierze książki, oczywiście okazywało
się, że nagle powracali przypadkowo do mojego życia. To właśnie jest specyfika
literatury autobiograficznej – czytają ją ludzie, którzy nigdy wcześniej nie
mieli w ręku żadnej mojej książki (może nawet – żadnej książki w ogóle), chcą
po prostu znaleźć swoje nazwisko w druku. Nie narzekam jednak – książka się
sprzedaje, a ci wszyscy oficerowie i inni negatywni bohaterowie podchodzą do
mnie na spotkaniach autorskich i nie tylko nie odczuwają żalu, ale wręcz
odbierają „Tajemnicę” entuzjastycznie, mówiąc: „Tak właśnie było! To książka o
mnie.”. Co najdziwniejsze, mówią tak niemal wszyscy czytelnicy.
Może jest to po prostu typowy życiorys Ukraińca urodzonego w latach 60.
ubiegłego wieku?
Chyba tak. Musimy jednak to
trochę uściślić – typowy życiorys Ukraińca
urodzonego w latach 60. ubiegłego wieku w zachodniej części Ukrainy…
…i piszącego.
I piszącego. Tyle tylko, że to
już nie jest typowe. Dlatego dziwi mnie taki odbiór, bo bardzo często
podchodzili do mnie lekarze, przedstawiciele innych zawodów, jacyś dawno
zapomniani sąsiedzi, którzy mówili: „Wspominasz przez moment o człowieku, który
mieszkał po drugiej stronie ulicy i miał młodszego brata, którego ugryzł pies.
To właśnie ja jestem tym bratem”. I robi mi się nieswojo, bo czuję się tak,
jakbym właził z buciorami w prywatne życie. Problem polega na tym, że każdy
może w tej książce znaleźć fragment własnego życiorysu.
To właśnie jest chyba największy urok gawędy. „Tajemnica” ukazała się
na Ukrainie równocześnie z książką Tarasa Prochaśki „Z tego można zrobić kilka
opowieści”. Podczas lektury Pańskiej książki przychodzi również na myśl „Jak
zostałem pisarzem” Andrzeja Stasiuka oraz wspomniany już Hrabal. Czy taki
gawędziarski styl narracji jest reprezentatywny dla literatury Europy
Środkowej?
Rzeczywiście – istnieje taki nurt
i Hrabal jest jego apostołem. Stasiuk i Prochaśko są wielbicielami Hrabala,
rozwijali się pod ogromnym wpływem jego twórczości. O sobie mogę to powiedzieć
w nieco mniejszym stopniu, choć Hrabal niewątpliwie należy do mojego ikonostasu
pisarskiego. Jeżeli myślę o najbardziej sympatycznych pisarzach z poprzednich
generacji, to zawsze Hrabal będzie wśród nich. Sam jednak nie uznaję się za
gawędziarza. Pisałem rzeczy różnorodne pod względem stylistycznym, jednak
zawsze były one dość dalekie od tradycyjnej gawędy. Musiał widocznie przyjść do
mnie ten Egon Alt i to ze mnie wydobyć. Jest jeszcze inna okoliczność
sięgnięcia po taki styl i po opowieść autobiograficzną – znalazłem się w takim
momencie życia, w którym chciałem przygotować nie tyle może testament, co
raczej ostatnia mowę. „Tajemnica” jest bowiem swoistym pożegnaniem ze światem i
z życiem. Byłem niemal pewien, że umrę w wieku 47 lat (o tej przepowiedni napisałem
wiersz „Absolutely Vodka” z tomu „Piosenki dla martwego koguta”) i dlatego ta
książka ma taki osobisty i bezpośredni charakter rozliczenia się z własną
egzystencją.
Chciałbym zapytać o wątki, które Pan w „Tajemnicy” pominął lub
potraktował nader pobieżnie. Ciekawi mnie brak wspomnień z wczesnego
dzieciństwa. Nie wydarzyło się wtedy nic godnego uwagi?
Wręcz przeciwnie – wydarzyło się
tyle, że jest to temat na osobną książkę. Kto wie – może następną? Powieść,
którą zacząłem pisać w Berlinie i którą zniszczyłem, była właśnie próbą
opisania pierwszych lat dzieciństwa. Jej bohater był w wieku pięciu-sześciu lat
– moim zdaniem właśnie wtedy kształtuje się w człowieku zdolność postrzegania
świata w kategorii epizodów i rozmaitych historii. To, co wydarzyło się
wcześniej, dochodzi do nas wyłącznie w postaci krótkich przebłysków,
zatrzymanych kadrów, pojedynczych obrazów, dopiero później zaczyna układać się
w fabularne ciągi. Chciałem opisać te pierwsze historie nie fantazjując,
oddając wszystko w miarę autentycznie, jednak nie miałem do tego przekonania,
nie wychodziło mi to dobrze, więc przerwałem pisanie tej powieści, a w końcu
zniszczyłem te kilkadziesiąt pierwszych stron. W „Tajemnicy” wczesnego
dzieciństwa jest mało dlatego, że bałem się tego tematu, nie wiedziałem, jak go
ugryźć. A poza tym to Egon zadawał pytania i jego koncepcja wywiadu była trochę
chaotyczna. Nie chodziło mu o klarowny podział rozdziałów, które odpowiadałyby
konkretnym okresom w życiu i choć rysuje się tam pewna linia rozwojowa, jest to
raczej dość przypadkowy zbiór krótkich, lirycznych epizodów. Na dzieciństwo nie
starczyło tam po prostu miejsca i muszę powiedzieć, że trochę się z tego
cieszę.
A dlaczego tak niewiele jest w Pańskich wspomnieniach matki? Ojciec
wydaje się niemal główną postaci książki, a matka pozostaje gdzieś w tle.
Ojciec stał się po śmierci
postacią ściśle literacką, mogę sobie zatem pozwolić w jego przypadku na pewną
mitologizację, upiększanie jego charakterystyki, przetwarzanie życiorysu. Czas
matki jeszcze, na szczęście, nie nadszedł.
Kolejny przemilczany temat – seks i erotyka. Czy nie jest tak, że były
to kwestie tabu nie tylko w Pańskiej rodzinie, ale również w kulturze
ukraińskiej tamtych czasów?
Wtedy tak, ale w czasach
dzisiejszych już zdecydowanie nie. Przełom w mówieniu o tych sprawach przyszedł
wraz z naszą generacją. Nasze artystyczne wystąpienia, które miały miejsce pod
koniec lat 80. i na początku 90., a więc wówczas, gdy cenzura polityczna i
obyczajowa zaczynała zanikać. Wcześniej rzeczywiście było pod tym względem
kiepsko. Kiedy byłem nastolatkiem, czytałem dużo ukraińskich autorów starszej
generacji. Interesowała mnie zwłaszcza beletrystyka historyczna i
quasi-historyczna, ponieważ można było w nich uciec od obowiązującego realizmu
socjalistycznego w historie o książętach z XIII wieku lub kozakach, a tam
obowiązkowo znajdowały się erotyczne sceny. Tyle tylko, że były one równie
pikantne, co filmy dozwolone od lat 16. Erotyka tamtych lat była właśnie na
takim cnotliwym poziomie, choć nastolatków, muszę to przyznać w swoim imieniu,
podniecała całkiem mocno. Dzisiaj literatura erotyczna, choć obecna, jest wciąż
jedną z największych niewykorzystanych możliwości ukraińskiej prozy. Mówienie o
tych kwestiach jest już w literaturze sprawą otwartą, ale nie osiągnęło jeszcze
literackiej jakości samej w sobie.
Następny temat – pierwsze Pańskie opowiadania, które są echem pobytu w
wojsku. Mógłby Pan powiedzieć o nich coś więcej?
Jeszcze na długo przed pójściem
do wojska uważałem się za poetę. Na dodatek od mojego guru i nauczyciela Mykoły
Riabczuka usłyszałem, dosyć niebezpieczną zresztą opinię, że jestem dobrym
poetą. Szedłem więc do wojska zatruty przekonaniem, że powinienem zająć się
literaturą. Podczas pierwszych miesięcy służby usiłowałem kontynuować pisanie
wierszy, ale w tym piekiełku, jakim była armia, nie za bardzo mi to szło. I
wówczas odkryłem dla siebie prozę, w czym wydatnie pomógł mi atak żółtaczki.
Podczas dwóch miesięcy pobytu w szpitalu nudziłem się śmiertelnie, napisałem
więc moje pierwsze opowiadanie. Kiedy wróciłem do jednostki, nie byłem już
„kotem”, nie byłem szczuty przez innych, nie musiałem się nikomu wysługiwać.
Miałem trochę wolnego czasu podczas służby na warcie i zacząłem, jedno po
drugim, pisać kolejne opowiadania. Nie postrzegałem tego, co prawda, jako
wartościowej literatury – potrzebowałem po prostu samego aktu pisania. Starałem
się jednak wznieść te teksty ponad zwykły, mechaniczny opis – wymyślać
sytuacje, bohaterów itd. Kiedy wyszedłem z wojska, wysłałem przepisane na
maszynie teksty najlepszemu koledze z jednostki, a jeden z nich, nie wiedzieć
czemu, pokazałem Riabczukowi, który powiedział, że powinienem zapomnieć o
wierszach i wziąć się za pisanie prozy. O opublikowaniu tych opowiadań nie
mogło być jednak wtedy mowy i Riabczuk, który był wówczas redaktorem
literackiego pisma „Wseswyt”, wymyślił, że wydrukuje te teksty, podpisując je
nazwiskiem jakiegoś amerykańskiego pisarza, a ja będę występował jako ich
tłumacz. Wszelkie realia miały być zmienione na
amerykańskie – z Azjatów mieliśmy zrobić Portorykanów czy Murzynów itd.
Pomysł nie wypalił, jednak kilka lat później zaczęła się pierestrojka, pojawiły
się dosyć ostre teksty o armii radzieckiej i moje opowiadania mogły się ukazać
całkiem legalnie.
Pański pobyt w wojsku przypadł na dość specyficzny okres – wojna z
Afganistanem, stan wojenny w Polsce, ciągła gotowość bojowa – a Pan pisze
satyryczne opowiadania. Obchodziła Pana sytuacja polityczna?
Bardzo obchodziła, ale nie mogę
powiedzieć, że byłem buntownikiem, który chciałby walczyć o jakieś zmiany.
Największą chęć obalenia ustroju miałem – nie tylko ja zresztą – podczas rządów
Andropowa. Rok po śmierci Breżniewa policyjna machina wkroczyła nawet w życie
cywilne – można było zostać aresztowanym za pójście w godzinach pracy do kina
czy restauracji. Za czasów Andropowa było najgorzej, ale nikt nie łudził się,
że można to zmienić. System wydawał się być wieczny. Nie mogłem sobie
wyobrazić, że za cztery-pięć lat będziemy już myśleli o obaleniu komunizmu, o
systemie wielopartyjnym, o zmianach w konstytucji i – ostatecznie – o
niepodległości Ukrainy. To wszystko powodowało, że zachowywaliśmy się
konformistycznie. Chcieliśmy być uczciwi wobec siebie i innych, brzydziliśmy
się zdradą, a równocześnie nikt nie myślał o jakimkolwiek proteście, nikt nie
chciał się buntować. Pamiętam, że szedłem do wojska z jednym postanowieniem –
przeżyć. Ale – mogę dodać na swoje usprawiedliwienie – nie za wszelką cenę.
Okazało się jednak, że nikt z naszej jednostki nie trafił do Afganistanu, ale
gdyby tak się stało, nie potrafię powiedzieć, jakbym się zachował.
Rok temu, podczas pobytu w
Szwajcarii, znajomy pisarz pokazał mi opustoszałą willę niedaleko Zurychu, w
której mieściło się kiedyś centrum dla radzieckich żołnierzy, którzy uciekli z
afgańskiego frontu. Nie wiem, co potem się z nimi działo – pewnie zostali na
Zachodzie. Zacząłem się wówczas zastanawiać, jaki los spotkałby mnie, gdyby
rzucono mnie do Afganistanu. Prawdopodobnie jednak nie wylądowałbym w
Szwajcarii – w domu czekała na mnie żona i córka, których nie zdołałbym tutaj
ściągnąć, a więc wykonywałbym rozkazy, zabijał wrogów i czekał potulnie na
koniec służby.
Podczas służby w radzieckim wojsku spotykał Pan przedstawicieli wielu
narodowości – Czeczenów, Gruzinów, Łotyszy. Nie żal Panu utraty tej kulturowej
różnorodności, która przyszła wraz z upadkiem systemu? Może właśnie tej
multi-kulti szuka Pan w Berlinie?
Na pewno, choć z tą
wielokulturowością to jednak trochę przesada – armia radziecka dążyła do
unifikacji. Nie da się jednak zaprzeczyć, że możliwość obcowania z
Estończykiem, a zaraz potem z Azerem, była ciekawym przeżyciem. Bardzo się
cieszę, że poznałem w wojsku Czeczenów, bo to pozwoliło mi później lepiej
orientować się w trudnych stosunkach między Rosją a republikami kaukaskimi. Nie
tęsknię za Związkiem Radzieckim, ale gdyby udało się zachować tę etniczną
różnorodność, nie miałbym nic przeciwko temu. Do tej pory żałuję, że w czasach
studenckich nigdy nie wybrałem się w podróż na Wschód. Wówczas nie wydawało mi
się to ciekawe, a dziś muszę jeździć za granicę, żeby znaleźć inność. Nawet
kraje bałtyckie, kiedyś przecież „nasze”, są teraz trudno dostępne po ich
przystąpieniu do strefy Schengen.
Wspomniał Pan lata studenckie, chciałbym więc zapytać o to pierwsze
ukłucie strachu przed śmiercią, które poczuł Pan w wieku 25 lat w pokoju
pustego akademika. Dlaczego właśnie wtedy i co czuje Pan teraz, kiedy lada
chwila minie następne ćwierć wieku?
Wydaje mi się, że każdy poeta
musi od czasu do czasu odczuć lęk przed przemijaniem. Na szczęście teraz mi
przeszło, a raczej zmieniło się w coś innego. Wówczas, będąc studentem, nie
zdawałem sobie sprawy z tego, że nasze życie tak naprawdę jest strasznie długie
i że może się w nim mieścić nawet kilka różnych żywotów. Kilka razy w życiu
zmieniamy się kompletnie i zawsze pozostaje jakaś kolejna perspektywa. Jeżeli
miałbym myśleć nie w kategorii rzeczywiście przeżytych lat, a raczej w sensie
intensywności życia, to wydaje mi się, że jeszcze więcej mam przed sobą niż za
sobą. Wtedy tego nie wiedziałem i nieubłaganie kurcząca się liczba lat
absolutnie mnie przerażała. Na dodatek w okolicach trzydziestki dowiedziałem
się o tej nieszczęsnej przepowiedni, o której już wspominałem, a która
obwieszczała wiek mojej śmierci. Co prawda byłem wtedy pijany i od razu o tym
zapomniałem. Dopiero po dziesięciu latach, tak koło czterdziestki, nagle tamta
sytuacja przyszła do mnie w środku nocy i zdjął mnie prawdziwy strach.
Uwierzyłem w prawdziwość tej przepowiedni na tyle, że gdy dobrnąłem do wieku 47
lat, zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób umrę – myślałem o chorobach,
wypadkach itd. Kiedy zbliżałem się do czterdziestych siódmych urodzin w
doskonałym zdrowiu, została możliwość nieszczęśliwego wypadku. Pomyślałem więc,
że nie powinienem wychodzić z domu; więcej nawet – powinienem nie wstawać z
łóżka! A potem pomyślałem, że to właśnie może mnie zabić. Zacząłem więc
prowokować śmierć – dużo podróżowałem, specjalnie latałem samolotami. Kiedy
wsiadałem do samolotu zawsze patrzyłem na współpasażerów i myślałem sobie:
„Rozumiem, że ja muszę zginąć, ale dlaczego oni?”. Jakoś jednak dociągnąłem do
13 marca tego roku, czyli doszedłem do czterdziestu ośmiu lat i jest mi trochę
głupio, kiedy z zespołem Karbido wykonuję na koncertach utwór „Absolutely
Vodka”. Może z każdym rokiem powinienem zmieniać w tekście wiek
przepowiedzianej śmierci na 49, 50, 51 itd. Przypuszczam, że tak bardzo
wierzyłem w tę przepowiednię, tak bardzo chciałem uniknąć tego wyroku, że
napisanie wiersza pozwoliło mi wyłgać się od tej klątwy.
Po ukończeniu studiów poligraficznych we Lwowie wyjechał Pan do Moskwy
studiować literaturę, choć tak naprawdę szukał Pan potrzebnej pisarzowi
samotności. Czy wówczas Ukraina nie była taką przymusową samotnością, izolacją?
Ukraina była strefą bardzo mocno
pilnowaną, zaś Moskwa była najbardziej popularnym kierunkiem ucieczki. Niemal
wszyscy represjonowani pisarze, których wyrzucano z ukraińskich uniwersytetów
trafiali do moskiewskiego Instytutu Literackiego. Paradoksalnie, Moskwa ze swoimi dziesięcioma milionami
mieszkańców była najlepszą kryjówką, dla mnie zaś – nadzieją na samotność,
której na Ukrainie nie mogłem doświadczyć. Poza tym powody mojego wyjazdu były
też zgoła pragmatyczne – ciężko było żyć i pisać w trzydziestometrowym
mieszkanku z rodzicami, żoną i dwójką dzieci.
Przez lata jednak wiele na Ukrainie się zmieniło. Pisze Pan o swojej
ówczesnej ojczyźnie: „U nas zawsze się dzieje coś ciekawego. I niewidzialnego
dla świata”. Czy wreszcie Ukraina stała się widoczna?
Jest trochę lepiej. Najbardziej
przyczyniła się do tego Pomarańczowa Rewolucja – pojawiliśmy się w mediach,
zaczęto odróżniać nas od Rosji. Ale to bardzo marne osiągnięcie jak na kraj,
który uzyskał niepodległość 17 lat temu! Ciągle jesteśmy na samym początku
drogi.
Czy Euro 2012 może być ważnym krokiem na tej drodze? Czy w ogóle damy
radę?
Jeżeli teraz nie damy rady, to
nigdy już nie damy rady z czymkolwiek innym. Organizacja mistrzostw jest dla
nas szansą daną nam przez wspólnotę europejską na pokazanie się z dobrej
strony. Możemy udowodnić, że nasz kraj stać na takie wyzwanie. Możemy pokazać,
że nie jesteśmy prowincją, tylko współczesnym, wartościowym narodem. Jeżeli się
nie uda, będzie można mówić, że projekt Ukraina nie wypalił. Że to nieudany
kraj, tak samo jak może być kiepski film czy grafomańska powieść.
(wywiad ukazał się pierwotnie w "Dzienniku. Polska-Europa-Świat")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz