Ciągle jeszcze myli się pana z Wieniediktem Jerofiejewem. Czy to się kiedyś
zmieni?
Nie, to się nigdy nie zmieni i
wydaje mi się, że to dobrze. Wieniedikt jest takim małym wampirem, który siedzi
mi na plecach i ożywa, kiedy tylko jest mowa o mnie.
Czy takie powinowactwo jest dla pana irytujące, czy też w jakimś
stopniu nobilitujące?
To zawsze było naprawdę miłe, bo
Wieniczka był wielkim pisarzem. „Moskwa-Pietuszki” były w Związku Radzieckim
bestsellerem, chociaż Wienia wydał to w jednym egzemplarzu. To naprawdę jest
cud literacki. Znaliśmy się z Wieniediktem, mieliśmy razem dużo przygód, ale
była to miłość jednostronna, z mojej oczywiście strony.
Opisywał pan to w tekście „Jerofijew contra Jerofiejew”...
Dokładnie tak. Zawsze go bardzo
lubiłem, choć czasami miałem ochotę go zabić, zwłaszcza wtedy, gdy po moim
spotkaniu podchodzili do mnie ludzie i mówili: „O, Wieniczka, ale się
zmieniłeś! Może pójdziemy jutro na polowanie?”. Wtedy miałem ochotę go zabić,
chociaż już wtedy niestety nie żył. Niewątpliwie fakt spotkania Wieniczki był w
moim życiu bardzo istotny. Teraz w Rosji ludzie już nas nie mylą, może w
Brazylii czy Australii...
Albo w Polsce...
Czasami też w Polsce. Ale idzie
ku lepszemu...
Związek oparty na miłości przesiąkniętej niechęcią łączy również pana z
jeszcze innym Jerofiejewem. Mam na myśli pańskiego ojca. Opisuje to pan w „Dobrym
Stalinie”. Czy po wydaniu książki ostatecznie doszliście do porozumienia?
Wręcz odwrotnie – to był rodzinny
skandal. Wydaje mi się, że w historii literatury niewiele jest takich
przypadków, żeby pisarz po publikacji książki napisał tekst adresowany do
rodziców, w którym się kaja za błędy. W „Moskiewskich Nowostiach” ukazał się
artykuł na całą stronę, w którym przepraszam rodziców za to, że ta książka się
w ogóle ukazała. 9 października mój ojciec skończył 85 lat i dopiero tą książką
w pewien sposób dochodzimy do porozumienia. Akurat podczas pisania „Dobrego
Stalina” urodziła się moja córka i sądzę, że jest to takie symboliczne
przejście od starego do nowego, zamknięcie pewnego etapu i spojrzenie w
przyszłość.
W „Dobrym Stalinie” opisuje pan swoje dzieciństwo spędzone wśród
komunistycznego establishmentu. Nas, Polaków, mogą trochę irytować opisy zabaw
z wujkiem Sławą (Wiaczesław Mołotow – przyp. MR.). Obawiał się pan takich
reakcji?
Nie. Ja nie piszę dla żadnego
czytelnika w żadnym kraju. Piszę dla siebie, a kiedy książka już istnieje,
przyjeżdżam i staram się wytłumaczyć, że literatura to nie jest podręcznik. To
jest sen pełen fantazmatów i może się to komuś podobać albo nie, mogą być tam
bardzo nieprzyzwoite rzeczy, ale ten sen należy tylko do mnie, niezależnie od
tego, czy będzie to sen pornograficzny czy stalinowski. Literatura jest jednym
ze sposobów połączenia z wartościami absolutnymi, czego dokonuje się poprzez
symbole. Doskonałym tego przykładem jest choćby opowiadanie „Papuga” – to
tekst, w którym nieprawda okazuje się nagle prawdą. I o to właśnie chodzi.
W „Dobrym Stalinie” Twierdzi pan, że kult wodza jest w Rosji ciągle
silny.
Nawet silniejszy niż dziesięć lat
temu! Zapomina się o jego zbrodniach, czyniąc z niego bohatera narodowego,
który zwyciężył Hitlera, był twórcą radzieckiego imperium. I jeżeli dawniej
Chruszczow zabił Stalina w imię Lenina, to teraz Putin zabija Lenina w imię
Stalina.
Jak pan myśli – czym jest spowodowana fala nostalgii za komunizmem w
krajach byłego obozu socjalistycznego?
Bo utopia to jest marzenie, a
marzenie jest częścią duszy człowieka.
Dlaczego tak silnie podkreśla pan powieściowy charakter „Dobrego
Stalina”? Po co ta notka zapewniająca, że wszyscy bohaterowie (i autor) to
postacie fikcyjne? Czyżby Związek Radziecki lat powojennych był tworem tak
nieprawdopodobnym, że nie można go postrzegać w sposób rzeczywisty i wszystko
wydaje się być zmyśleniem?
W literaturze wszystko jest
wymyślone. Z drugiej strony, kiedy pisałem tę książkę, zorientowałem się, że
pisanie sagi rodzinnej z jej chronologią i uporządkowaniem jest bardzo
nieciekawe. Nie wierzę w to, że pisarz jest mistrzem słowa, uważam, że
najlepszy nawet pisarz jest tego słowa niewolnikiem i kiedy chcę coś napisać,
staram się być niewolnikiem słowa, ponieważ wtedy rodzą się zdania, które są
wolne, które są większe ode mnie. Wtedy powstaje dobra, wielowymiarowa powieść.
A kiedy pisze się kronikę, to jest ona płaska jak ten stół.
Na kartach „Dobrego Stalina” pojawia się historia almanachu Metropol, w
którym opublikował pan swoje opowiadanie „Kurwa nędza”. Dzisiaj, po ponad
ćwierć wieku, mamy okazję je poznać i wydaje się ono całkiem niewinne i
wyjątkowo łagodne, zwłaszcza na tle innych pańskich opowiadań. O co tyle
hałasu?
To zależy co rozumiemy pod słowem
„niewinne”. Toaleta opisywana w tym utworze była odczytywana jako metafora
Związku Radzieckiego i wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, to wcale nie
było niewinne! Okazuje się jednak, że rzeczywistość przerasta fikcję i, tak jak
pisałem w „Encyklopedii duszy rosyjskiej”, ten kraj można postrzegać właśnie
przez kibel. To, co kiedyś widziałem, można porównać chyba tylko z piekłem u
Dantego. Rząd kibli, koedukacyjnych, brudnych, śmierdzących, zasłoniętych od
góry drzwiczkami jak w saloonie. Kiedy człowiek stał, to zasłaniały wszystko,
co należy, ale to były kible kucane i jak ludzie robili, co tam mieli do
zrobienia, to wszystko było na wierzchu – wszystkie dupy, wszystkie pizdy,
wszystkie chuje. To niemożliwe...
Po wydaniu „Rosyjskiej piękności” obwołano pana postmodernistą.
Postmodernizm, sam w sobie, jest już dość mglistym pojęciem. A czym się
charakteryzuje postmodernizm á la russe?
Można o tym powiedzieć metaforycznie
albo na serio. Powiem metaforycznie. W książce „Mężczyźni”, która, mam
nadzieję, również wyjdzie w Polsce, znajduje się krótki rozdział zatytułowany
„Autoportret pisarza w palcie”, który zaczyna się zdaniem: „I tak oto wszedłem,
w palcie koloru chuja”. I to właśnie jest postmodernizm.
Jest pan członkiem Rosyjskiego PEN Clubu, wiceprezesem Europejskiego
Klubu Kultury, członkiem rady redakcyjnej wielu czasopism kulturalnych, laureatem
wielu nagród, zasiada pan w komisji nagród państwowych...
...już nie.
Skreślam zatem... I dalej – prowadzi pan programy telewizyjne, pisuje
do zagranicznych gazet, rozwija się pańska kariera akademicka. Wydawać by się
mogło, że, osiągnąwszy tak wiele, utracił pan swój bunt i skłonność do
skandalizowania, tymczasem pan wciąż jest obrazoburczy. To dość rzadki
przypadek.
Nie, to po prostu jest mój styl
bycia, z tego się nie wyrasta, ja zawsze będę dysydentem. Poza tym cała ta
kariera to nic takiego, najważniejszy jest tekst, a tekst jest niezmienny.
Wszystkie te nagrody, cała akademicka kariera (w ogóle nie chodzę na wykłady) –
nie traktuję tego poważnie. Poważnie traktuję moje książki.
Po wydaniu „Encyklopedii duszy rosyjskiej” posądzano pana o
rusofobię...
...trudno byłoby nie posądzać! (śmiech)
Czaadajew, po podobnych w tonie oskarżeniach wysuwanych pod adresem
własnego kraju, został skierowany do psychiatry i był pod policyjnym nadzorem.
Dziś już to nie grozi. Czy wobec tego jest łatwiej? I czy takie bezpieczeństwo
nie stępia ostrza krytyki?
Kiedy piszę, nie myślę o tym, co
się wydarzy po wydaniu książki. Po ukazaniu się „Encyklopedii” pojawiły się
głosy, że jestem największym ekstremistą rusofobii w historii Rosji. Wydaje mi
się jednak, że gdy się w swojej nienawiści idzie aż tak daleko, to musi to być
miłość.
Swoich rodaków określa pan mianem spoconej swołoczy i motłochu. Czy
jednak nie za ostro?
Umiarkowanie. Czasem jest dużo
gorzej (śmiech). To oczywiście jest
tylko gorzka fantazja, nie można wszystkiego brać na serio. Są trzy, cztery
osoby, które nie zasługują na miano swołoczy. Nie każdy Rosjanin śmierdzi (śmiech).
A co się stało z elitą intelektualną?
To jest trudne pytanie.
Inteligencja umarła, jako klasa społeczna nie istnieje. Co to w ogóle jest
inteligencja? Tak jak piszę w „Encyklopedii” – to jest taka sekta, której celem
jest wyzwolenie narodu i walka o jego szczęście, chociaż nie wiadomo, czym jest
naród i czym jest szczęście.
Czy widzi pan jakąś drogę naprawy obecnej sytuacji w Rosji?
Rosja zawsze była w takim stanie,
to nic nowego. Uważam, że nie ma ani jednego człowieka, który może powiedzieć,
jak będzie wyglądała Rosja za trzy lata. Piszę o tym, co widzę i co jest
ciekawe, ale nie jestem prorokiem, nie wiem czy Rosja stanie się demokratyczna,
czy się rozpadnie. Wszystko jest możliwe.
A jak pan ocenia rządy Putina?
WJ: Bardzo dużo o tym pisałem. Wydaje mi się, że Putin jest trochę
podobny do Stalina, z tym, że putinizacja Rosji jest lepsza od kolektywizacji.
Mam na to własne określenie: czekizm. Ale oczywiście nie na taka skalę, jak za
czasów NKWD. Poza tym dzisiaj wszyscy chcą mieć rolexy, hummery i jachty. A co
to za Dzierżyński z rolexem?
Jako człowiek z pogranicza dwóch światów (wschodu i zachodu) postrzega
pan Rosję z obu perspektyw. Proszę powiedzieć, czy można oderwać się od Rosji?
Często odrywam się od Rosji
mieszkając długi czas na Zachodzie...
..ale zawsze Pan wraca.
Tak, bo Rosja to jest raj dla
pisarza. To jest otwarta rana. Nawet dusza jest tutaj na wierzchu. Rosja to
jest kraj bardzo ciekawych ludzi, w Europie rzadko można takich spotkać. Tutaj
każdy może być bohaterem powieści. Żyję między Rosją a Europą, ponieważ wydaje
mi się, że skończyła się era nacjonalizmu pisarskiego, kiedy autor występował w
imieniu swojego narodu. To bardzo prowincjonalne myślenie – pisarz musi mieć
korzenie w kilku kulturach.
Dość często zajmuje się pan problem stosunków rosyjsko-polskich. Czy,
tak jak sądził Bierdiajew, zaszłości historyczne i sytuacja polityczna nie mają
tu nic do rzeczy, ponieważ, mimo wspólnej słowiańskiej duszy, mamy różną
mentalność?
Nie tak różną jak Rosjanie i
Czesi czy Rosjanie i Bułgarzy. Polacy, mimo swojej niechęci do Rosji, mentalnie
są jej bliscy. W Polsce nigdy nie czułem się jak na emigracji. Bierdiajew nie
miał racji, rację miał Strachow, który twierdził, że Polska cywilizacyjnie
wyprzedza Rosję i garnie się do Europy.
Jeszcze do niedawna byliśmy nawzajem zafascynowani własną kulturą.
Polacy zaczytywali się Bułhakowem i Dostojewskim, Rosjanie znali Polskę poprzez
np. aktorów. Jak jest teraz?
Rosjanie lubią polskie filmy,
znają Wajdę, Zanussiego. Gorzej jest z literaturą. Nie wiemy, co dzieje się w
Polsce i nie bardzo nas to interesuje. Ale Polacy też nie znają Rosji.
W latach dziewięćdziesiątych napisał Pan tekst „Gdybym był Polakiem”. Czy
teraz, po odgrodzeniu się Polski od Rosji niepodległymi krajami dawnych
republik i po wejściu Polski do UE, powtarza pan swoje tezy? A może ta przepaść
i niechęć się pogłębiły?
Esej jest jak kwiatek, wyrośnie
tylko raz. I ten esej jest takim kwiatkiem – dziś wyrósł by inny. Jest sztuka
literatury i jest sztuka polityki. Nie bardzo wierzę, że nasze narody są sobie
niechętne. To raczej kwestia niezaakceptowanej przeszłości i gier polityków.
Jednak ta wzajemna niechęć widoczna jest w wymiarze międzyludzkim.
Rosjanie mówią przecież: „Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”...
...nie, to o Bułgarii!
Polacy natomiast uważają, że za Warszawą zaczyna się Azja, Dziki
Wschód.
Jest taka znana anegdota o dwóch
delegacjach rosyjskich, jedna jedzie z Moskwy do Paryża, druga z tego Paryża
wraca i spotykają się w Warszawie. Ci, którzy jadą do Paryża, mówią: o, to już
jest Paryż, a ci, którzy wracają, mówią: o, już jesteśmy w Moskwie.
Czy jest możliwa Europa bez Rosji i odwrotnie?
Europa zawsze będzie bez Rosji, a
Rosja bez Europy. To jakaś bzdura, żeby sądzić, że Rosja jest europejska.
Równie europejskie są Stany Zjednoczone. Geopolitycznie nie należymy do Europy.
To iluzja.
Wróćmy do literatury – w 1993 roku napisał pan tekst „Rosyjskie kwiaty
zła” o sięganiu współczesnej rosyjskiej literatury do okrucieństwa, przemocy i
pornografii. Jak ta diagnoza wyglądałaby dziś?
Uważam, że sformułowanie tych tez
było jednym z ważniejszych moich osiągnięć. A sytuacja jest taka, jak była.
Czyli jest bardzo dobrze.
Jednak pańskie książki, a także Pielewina czy Sorokina są na indeksie
twórczości zakazanej. Proputinowska organizacja Idący Razem uznała je za
zdegenerowane i paliła na stosach, topiła w sedesach podczas swoich demonstracji.
Czy taka sytuacja pana nie przeraża?
Było to dość groźne i
nieprzyjemne, ale to już stara historia, napisałem do Putina list w tej sprawie
i jest spokój.
Pańska twórczość jest bardzo popularna i przenika również do innych
sztuk. „Dobrym Stalinem” interesuje się ponoć Hollywood?
Tak, to prawda. Piszę scenariusz,
ale nie wiadomo jeszcze, kto będzie to reżyserował.
Natomiast na podstawie pańskiego opowiadania „Życie z idiotą” Alfred
Schnittke stworzył operę. Jest pan autorem libretta. Jak czuł się pan w nowej
roli?
To była dość dziwna historia.
Schnittke zaproponował mi napisanie libretta, powiedziałem mu: Alfred, ja nie
jestem miłośnikiem opery, nigdy nie pisałem libretta, na co on: dlatego właśnie
napiszesz dobre libretto. Napisałem zatem libretto, wysłałem Alfredowi, a on
przez tydzień się nie kontaktował. Poczekałem jeszcze trochę, w końcu
zadzwoniłem do niego i się pytam: no i co? Z czym? No, z librettem? Już
komponuję muzykę...
W całej swojej twórczości poszukuje pan definicji duszy rosyjskiej.
Wydaje mi się, że najlepiej istotę tego problemu oddaje nie tyle nawet cała
„Encyklopedia duszy rosyjskiej”, co jedno westchnięcie Wowy – idioty ze
wspomnianego opowiadania. W tym przeciągłym „ech” jest wszystko – i białe noce,
i łany zboża, i bezkresne przestrzenie i wielkoruska przeszłość. Czy
rzeczywiście jest to kwintesencja rosyjskości?
Bardzo dobrze powiedziane,
naprawdę. Całkowicie się z Panem zgadzam. Cieszę się, że Pan to zauważył. „Ech”
to rzeczywiście kwintesencja Rosji. Świetne pytanie
A wódka?
Wódka jest częścią tego „ech”.
Napijmy się zatem.
Ech!
(tekst wywiadu ukazał się pierwotnie w "Arte")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz