poniedziałek, 19 marca 2012

"NIGDY NIE PISAŁEM PRYWATNYCH HISTORII" - rozmowa z Laszlo Krasznahorkaiem


W Polsce ukazały się dwie pańskie książki - „Szatańskie tango” i „Melancholia sprzeciwu”. Czy uważa pan, że jest to reprezentatywny wybór dla całej pańskiej twórczości?

Myślę, że tak. Uważam, że wszystkie moje książki są do siebie trochę podobne, ale o tym będzie można się przekonać, kiedy ukażą się po polsku kolejne tytuły. Na razie przygotowywane jest tłumaczenie powieści „Wojna i wojna”.

Zanim opublikował pan „Szatańskie tango” wędrował pan po kraju, podejmując dorywcze prace. Mógłby pan opowiedzieć coś więcej o tym okresie?

Byłem m.in. stróżem nocnym, pilnowałem dużego gospodarstwa rolnego, kilkadziesiąt obór. Byłem tam tylko ja i setki krów, żadnego innego człowieka. Bardzo lubiłem tę pracę, bo wokół mnie była sama natura – zwierzęta, rośliny. Oprócz tego pracowałem w kopalni. W młodości byłem bardzo słaby fizycznie i sam sobie starałem się udowodnić, że podołam takiemu wysiłkowi. Następnie pracowałem jako kierownik domu kultury, w którym byłem również bibliotekarzem i nauczycielem. Działo się to jeszcze za czasów poprzedniego reżimu. Władza wybierała spośród kilkudziesięciu wsi największą, której podlegały inne i tam zakładano dom kultury. Mój był niewiele większy od tego pokoju, tylko nie wyglądał tak ładnie. (śmiech)

W 1985 roku publikuje pan debiutanckie „Szatańskie tango”. Czy książka ta nosi w sobie bagaż wieloletnich doświadczeń i pisarskich zamierzeń, czy powstała raczej pod wpływem nagłego impulsu?

Dość długo nasiąkałem atmosferą oraz historiami, które przedostały się do późniejszej powieści. Kiedy zgromadziło ich się wystarczająco dużo wystarczył jeden impuls, decyzja o zaczęciu pisania zamknęła się może w kilku minutach. W tamtych czasach żyłem w takim otoczeniu, gdzie zapisywanie czegokolwiek było niemożliwe. Wyjęcie kartki byłoby po prostu śmieszne, ale też podejrzane. Mógłbym nawet stracić pracę. Dlatego pisałem książkę w pamięci. Chodziłem z tymi ludźmi do knajpy, piłem z nimi, rozmawiałem i wszystko skrzętnie zapamiętywałem. Kiedy miałem „w głowie” dziesięć, dwanaście stron, siadałem w nocy i w samotności pisałem. Samo napisanie książki zajęło mi sześć lat. Nie pisałem jej chętnie, w ogóle nie chciałem być pisarzem. Ta elita, do której należeli pisarze, wydawała mi się wręcz odrażająca.

Co więc się zmieniło, że poświęcił się pan pisarstwu?

Minęło kilka lat od wydania debiutu, przeczytałem moją książkę raz jeszcze i mi się nie spodobała. Pomyślałem, że muszę to naprawić. Napisałem więc następną książkę. Znowu mi się nie spodobała. Napisałem jeszcze jedną. I tak dalej.

Czy swoje kolejne książki po „Szatańskim tangu” również pan zapamiętywał?

Tak. Choć mógłbym pisać je normalnie. Ale przyzwyczaiłem się. Do dzisiaj właśnie w ten sposób powstają moje książki. Oczywiście obecnie mogę zapamiętać dużo mniej, kilka stron. W pierwszej połowie mojego życia dużo piłem, a to bardzo psuje pamięć. Poza tym wiek również robi swoje.

Obie pańskie powieści rozgrywają się gdzieś na południowowęgierskiej prowincji. Czy miejsca opisane w tych książkach istnieją naprawdę? Czy mają swoje rzeczywiste odpowiedniki?

Tak, ale nie ma to żadnego znaczenia. W mojej ostatniej książce bohater nosi moje imię, ale to nie oznacza, że jest mną. W momencie, gdy miejsca i osoby zostają przedstawione w książce, stają się fikcyjne. Czy to ważne, z punktu widzenia powieści, że „Ulisses” rozgrywa się w Dublinie?

Dla czytelników jest to bardzo ważne. W Dublinie oprowadza się nawet wycieczki po miejscach opisanych w powieści Joyce’a.

Mam nadzieję, że w Gyula nigdy nie powstanie takie biuro turystyczne. (śmiech)

Czy obraz tamtejszej beznadziejnej rzeczywistości miejsc swojego dzieciństwa upiększał pan – w sensie negatywnym – w jakikolwiek sposób?

Gyula nie jest opisane jako miasto brzydkie, raczej rozpadające się i obezwładniające swoją wewnętrzną pustką. Tak naprawdę to bardzo ładne miasto, miasto dawnego, tradycyjnego mieszczaństwa. Być może nieco zaniedbane. Ale nie przesadziłem w jego opisie. Nie miałem takiej potrzeby.

Wykreowany obraz jest jednak bardzo sugestywny. Po przeczytaniu pańskich książek nie mogę oprzeć się wrażeniu, że biblijny, apokaliptyczny koniec świata powinien rozpocząć się na nizinie Alföld.

Znam jeszcze kilka innych takich miejsc. (śmiech)

Pomimo pewnych współczesnych atrybutów i geograficznych odniesień pańskie historie osadzone są jakby poza miejscem i czasem. Zależało panu na uniwersalnej wymowie?

Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie w taki sposób, by nie popaść w nieskromność. Oczywiście, że chciałem osiągnąć uniwersalną wymowę. Mam nadzieję, że to się udało. Wielu dziennikarzy pyta mnie o to, czy chciałem napisać uniwersalną powieść. A czy jest jakiś pisarz, który by tego nie chciał? Czy jest pisarz, który zasiada do pisania z myślą: „Napiszę powieść regionalną”? Istnieje w ogóle coś takiego?

Sądzę, że jest wielu twórców, którzy chcą opowiadać prywatne historie i unikają przykrawania ich do szerszego ogółu.

Być może, ale ja nigdy nie pisałem prywatnych historii, nigdy nie mówiłem w pierwszej osobie. Myślę, że dlatego nigdy nie zostałem poetą. Moje prywatne życie i książki to są dwie zupełnie różne rzeczy.

Nie ma zatem w pańskich książkach żadnych wątków autobiograficznych?

Absolutnie nie.

Nietrudno dopatrzyć się w portretowanej przez pana rzeczywistości druzgocącego wpływu minionego ustroju. Czy jest to rzeczywistość postkomunistyczna, naznaczona piętnem reżimu?

Konkretny reżim polityczny nie ma tutaj żadnego znaczenia. W naszej części świata przyzwyczailiśmy się myśleć, że ustrój komunistyczny jest najgorszy, a przecież dyktatury są zawsze takie same. Wszystkie działają na podobnych zasadach.

Uważa się pan za antykomunistę?

W jak najgłębszym tego słowa znaczeniu jestem antykomunistą i zawsze nim byłem! Powiem Panu dlaczego – otóż praktykujący komuniści najbardziej poniżali ludzi, którzy rzeczywiście potrzebowali wówczas prawdziwego komunizmu. Trudno sobie wyobrazić bardziej cyniczną postawę.

Jak to możliwe, że taka książka jak „Szatańskie tango” mogła ukazać się w połowie lat 80. w oficjalnym obiegu?

Szczerze powiedziawszy – nikt tego nie rozumie i ja też nie. W tamtych czasach działały na Węgrzech dwa państwowe wydawnictwa. Jedno wydawało dzieła klasyków, które pozostawały poza jakimkolwiek politycznym kontekstem, dyrektorem drugiego był jeden z wyższych oficerów Służby Bezpieczeństwa. Był skrajnym cynikiem, w latach osiemdziesiątych chciał pokazać, że posiada władzę tak wielką, że może sobie pozwolić nawet na publikację książek, które władza każdego stopnia uznałaby za niebezpieczne. Pod kilkoma jednak warunkami – niski nakład, jedno wydanie i zakaz adaptacji filmowej. Do 1989 roku te zakazy były rzeczywiście przestrzegane.

Jak krytyka przyjęła pański debiut?

Legalna, ale niesocjalistyczna krytyka przyjęła ją z ogromnym entuzjazmem. Od razu dostałem najważniejszą państwową nagrodę, w myśl zasady: „Nic nie można zrobić, >Szatańskie tango< odniosło taki sukces, że musimy dać mu nagrodę”. Ówczesny minister kultury wręczał mi ją tak, jakby miał zaraz potem stracić stanowisko. Kiedy powiedziałem, że nie zależy mi na tej nagrodzie i nie muszę jej odbierać, zrobił się czerwony, wcisnął mi ją do ręki i krzyknął: „Proszę wyjść!”. Ale ja nie bałem się komunistów, nie bałem się milicji. Moje pokolenie nie przeżyło 1956 roku, nie żyliśmy w strachu przed pobiciem czy więzieniem. Mnie nigdy nie pobito, zabrano mi za to paszport. Nie zależało mi na tym, proszę bardzo – mogę oddać. Oddam i drugi, i tak nie mam pieniędzy, żeby podróżować.

Krytykuje pan nie tylko ustrój totalitarny, ale również sferę mieszczańską. Za fasadą małomiasteczkowej normalności zazwyczaj kryją się w pańskich powieściach pierwotne instynkty i chęć przejęcia kontroli nad drugim człowiekiem. Skąd u pana w „Melancholii sprzeciwu” tak ostra ocena tej klasy społecznej?

Użyłbym ostrzejszego określenia niż „krytyka”. Powiedziałbym raczej, że czuję odrazę i obrzydzenie. I nie chodzi wyłącznie o mieszczan. Dorzuciłbym tutaj o wiele większy krąg ludzi żyjących w mieście. Na przykład policjant, który nie jest przecież mieszczaninem. Albo Eszter lub Valuska, główny bohater powieści, który jest głupkiem spoza jakiejkolwiek klasy społecznej.

Eszter i Valuska są postaciami skazanymi na społeczny ostracyzm i – w konsekwencji – porażkę. Są oni zarazem osobami „widzącymi więcej”. Czy poszukiwanie harmonii może odbywać się tylko w oderwaniu od świata?

Żeby ocenić jakiś obiekt, nie można być jego częścią, bo wtedy się go przeżywa. Definiować czy oceniać można tylko z dystansu. Oczywiście ten dystans należy intuicyjnie dobierać – gdy patrzymy ze zbyt dalekiej odległości, nie dostrzegamy szczegółów, gdy podchodzimy zbyt blisko, tracimy z kolei ogląd całości.

Świat w pańskich powieściach skazany jest na rozpad. „Melancholię sprzeciwu” kończy pan opisem biologicznego rozkładu. Czy taki koniec czeka wszystkie społeczności?

Nie niszczę świata w moich książkach. Dzieło stworzenia jest procesem, w którym powstanie życia jest tylko jednym z jego etapów. Wschodnim koncepcjom bardzo ciężko jest wpisać się w europejską filozofię, ale uważam, że Hindusi mają chyba rację, twierdząc że w życie wpisana jest figura koła. Europejczykom nie odmawiam „teorii półkola” – od wschodu słońca do jego zachodu, od narodzin do śmierci. Jeżeli coś zostało zbudowane, musi nastąpić jego rozkład. Ale nie zapominajmy o czterech ostatnich zdaniach powieści, gdzie nie jest napisane, ze cały proces rozpoczyna się od nowa, ale jest tam napisane, że ciało, które rozłożyło się na elementy chemiczne, wraca tam, skąd pochodzi. To nie jest wcale negatywistyczne podejście. Destrukcja nie jest jednoznacznie czymś złym.

Obie powieści skonstruował pan w sposób nad wyraz klasyczny. Czy taka forma ma na celu kontrapunktowe podkreślenie żałosności świata przedstawionego? A może ma właściwości terapeutyczne i pozwala nie zwariować podczas kreowania zgniłej rzeczywistości?

Raczej to pierwsze. Kiedy pozna Pan moje kolejne książki, zauważy Pan, że zwracam się coraz bardziej ku formie prozy poetyckiej, żeby pięknem tekstu zbalansować przekaz. To jest dość ryzykowna metoda, bo łatwo przesadzić z takim estetyzmem. Trzeba się w tym szaleństwie bardzo pilnować. Intensywność estetyczna jest możliwa do pewnego momentu, dalej jest już manieryzm. Wolno mi być szaleńcem, dopóki pozostaję w obrębie pewnego systemu.

„Intensywność estetyczna” – czy tak określiłby pan efekty współpracy z reżyserem Belą Tarrem?

Jesteśmy z Belą dobrymi przyjaciółmi. To nie jest zwykła współpraca reżysera z pisarzem. Tarr kręci filmy wyłącznie na podstawie moich powieści, sam tak zdecydował. To mu wystarcza. Ze mną się łatwo współpracuje, bo ja niczego nie oczekuję. Nie chcę być sławny ani bogaty. Nie forsuję swoich pomysłów, robię to, o co mnie Tarr prosi. Kiedy widzę, że idzie w złym kierunku, próbuję skierować go na dobrą drogę, ale nic na siłę. Ja piszę scenariusz, on czyta i gdy zaczynam zbytnio filozofować, mówi: „OK, ale co ma być przed kamerą? Mogę sfilmować tylko coś, co istnieje”. Obaj jesteśmy twórcami, którzy w swej pracy ocierają się o manieryczność.

Czy filmowa adaptacja „Szatańskiego tanga” nie przekroczyła tej granicy szaleństwa, o której pan mówił?

Dlaczego pan tak sądzi?

Siedem godzin filmowej projekcji to nie jest standardowy metraż.

To wcale nie jest długi film. Być może dłuższy niż filmy w kinach. Ale to nie są filmy, tylko narzędzia rozrywki. Nie chcieliśmy z Tarrem zrobić takiego filmu. Mamy zupełnie inne wyobrażenie o kinie. Każde dzieło ma swoją wewnętrzną objętość, problem polega na tym, żeby znaleźć odpowiedni styl do oddania tempa opowieści.

(tekst wywiadu ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz