W Polsce ukazały się dwie pańskie książki - „Szatańskie tango” i „Melancholia
sprzeciwu”. Czy uważa pan, że jest to reprezentatywny wybór dla całej pańskiej
twórczości?
Myślę, że tak. Uważam, że
wszystkie moje książki są do siebie trochę podobne, ale o tym będzie można się
przekonać, kiedy ukażą się po polsku kolejne tytuły. Na razie przygotowywane
jest tłumaczenie powieści „Wojna i wojna”.
Zanim opublikował pan „Szatańskie tango” wędrował pan po kraju,
podejmując dorywcze prace. Mógłby pan opowiedzieć coś więcej o tym okresie?
Byłem m.in. stróżem nocnym,
pilnowałem dużego gospodarstwa rolnego, kilkadziesiąt obór. Byłem tam tylko ja
i setki krów, żadnego innego człowieka. Bardzo lubiłem tę pracę, bo wokół mnie
była sama natura – zwierzęta, rośliny. Oprócz tego pracowałem w kopalni. W
młodości byłem bardzo słaby fizycznie i sam sobie starałem się udowodnić, że
podołam takiemu wysiłkowi. Następnie pracowałem jako kierownik domu kultury, w
którym byłem również bibliotekarzem i nauczycielem. Działo się to jeszcze za
czasów poprzedniego reżimu. Władza wybierała spośród kilkudziesięciu wsi
największą, której podlegały inne i tam zakładano dom kultury. Mój był niewiele
większy od tego pokoju, tylko nie wyglądał tak ładnie. (śmiech)
W 1985 roku publikuje pan debiutanckie „Szatańskie tango”. Czy książka
ta nosi w sobie bagaż wieloletnich doświadczeń i pisarskich zamierzeń, czy
powstała raczej pod wpływem nagłego impulsu?
Dość długo nasiąkałem atmosferą oraz
historiami, które przedostały się do późniejszej powieści. Kiedy zgromadziło
ich się wystarczająco dużo wystarczył jeden impuls, decyzja o zaczęciu pisania
zamknęła się może w kilku minutach. W tamtych czasach żyłem w takim otoczeniu,
gdzie zapisywanie czegokolwiek było niemożliwe. Wyjęcie kartki byłoby po prostu
śmieszne, ale też podejrzane. Mógłbym nawet stracić pracę. Dlatego pisałem
książkę w pamięci. Chodziłem z tymi ludźmi do knajpy, piłem z nimi, rozmawiałem
i wszystko skrzętnie zapamiętywałem. Kiedy miałem „w głowie” dziesięć,
dwanaście stron, siadałem w nocy i w samotności pisałem. Samo napisanie książki
zajęło mi sześć lat. Nie pisałem jej chętnie, w ogóle nie chciałem być
pisarzem. Ta elita, do której należeli pisarze, wydawała mi się wręcz odrażająca.
Co więc się zmieniło, że poświęcił się pan pisarstwu?
Minęło kilka lat od wydania
debiutu, przeczytałem moją książkę raz jeszcze i mi się nie spodobała.
Pomyślałem, że muszę to naprawić. Napisałem więc następną książkę. Znowu mi się
nie spodobała. Napisałem jeszcze jedną. I tak dalej.
Czy swoje kolejne książki po „Szatańskim tangu” również pan
zapamiętywał?
Tak. Choć mógłbym pisać je
normalnie. Ale przyzwyczaiłem się. Do dzisiaj właśnie w ten sposób powstają
moje książki. Oczywiście obecnie mogę zapamiętać dużo mniej, kilka stron. W
pierwszej połowie mojego życia dużo piłem, a to bardzo psuje pamięć. Poza tym
wiek również robi swoje.
Obie pańskie powieści rozgrywają się gdzieś na południowowęgierskiej
prowincji. Czy miejsca opisane w tych książkach istnieją naprawdę? Czy mają
swoje rzeczywiste odpowiedniki?
Tak, ale nie ma to żadnego
znaczenia. W mojej ostatniej książce bohater nosi moje imię, ale to nie
oznacza, że jest mną. W momencie, gdy miejsca i osoby zostają przedstawione w
książce, stają się fikcyjne. Czy to ważne, z punktu widzenia powieści, że
„Ulisses” rozgrywa się w Dublinie?
Dla czytelników jest to bardzo ważne. W Dublinie oprowadza się nawet wycieczki
po miejscach opisanych w powieści Joyce’a.
Mam nadzieję, że w Gyula nigdy
nie powstanie takie biuro turystyczne. (śmiech)
Czy obraz tamtejszej beznadziejnej rzeczywistości miejsc swojego
dzieciństwa upiększał pan – w sensie negatywnym – w jakikolwiek sposób?
Gyula nie jest opisane jako
miasto brzydkie, raczej rozpadające się i obezwładniające swoją wewnętrzną
pustką. Tak naprawdę to bardzo ładne miasto, miasto dawnego, tradycyjnego
mieszczaństwa. Być może nieco zaniedbane. Ale nie przesadziłem w jego opisie.
Nie miałem takiej potrzeby.
Wykreowany obraz jest jednak bardzo sugestywny. Po przeczytaniu pańskich
książek nie mogę oprzeć się wrażeniu, że biblijny, apokaliptyczny koniec świata
powinien rozpocząć się na nizinie Alföld.
Znam jeszcze kilka innych takich
miejsc. (śmiech)
Pomimo pewnych współczesnych atrybutów i geograficznych odniesień pańskie
historie osadzone są jakby poza miejscem i czasem. Zależało panu na
uniwersalnej wymowie?
Bardzo trudno odpowiedzieć na to
pytanie w taki sposób, by nie popaść w nieskromność. Oczywiście, że chciałem
osiągnąć uniwersalną wymowę. Mam nadzieję, że to się udało. Wielu dziennikarzy
pyta mnie o to, czy chciałem napisać uniwersalną powieść. A czy jest jakiś
pisarz, który by tego nie chciał? Czy jest pisarz, który zasiada do pisania z
myślą: „Napiszę powieść regionalną”? Istnieje w ogóle coś takiego?
Sądzę, że jest wielu twórców, którzy chcą opowiadać prywatne historie i
unikają przykrawania ich do szerszego ogółu.
Być może, ale ja nigdy nie
pisałem prywatnych historii, nigdy nie mówiłem w pierwszej osobie. Myślę, że
dlatego nigdy nie zostałem poetą. Moje prywatne życie i książki to są dwie
zupełnie różne rzeczy.
Nie ma zatem w pańskich książkach żadnych wątków autobiograficznych?
Absolutnie nie.
Nietrudno dopatrzyć się w portretowanej przez pana rzeczywistości
druzgocącego wpływu minionego ustroju. Czy jest to rzeczywistość
postkomunistyczna, naznaczona piętnem reżimu?
Konkretny reżim polityczny nie ma
tutaj żadnego znaczenia. W naszej części świata przyzwyczailiśmy się myśleć, że
ustrój komunistyczny jest najgorszy, a przecież dyktatury są zawsze takie same.
Wszystkie działają na podobnych zasadach.
Uważa się pan za antykomunistę?
W jak najgłębszym tego słowa
znaczeniu jestem antykomunistą i zawsze nim byłem! Powiem Panu dlaczego – otóż praktykujący
komuniści najbardziej poniżali ludzi, którzy rzeczywiście potrzebowali wówczas
prawdziwego komunizmu. Trudno sobie wyobrazić bardziej cyniczną postawę.
Jak to możliwe, że taka książka jak „Szatańskie tango” mogła ukazać się
w połowie lat 80. w oficjalnym obiegu?
Szczerze powiedziawszy – nikt
tego nie rozumie i ja też nie. W tamtych czasach działały na Węgrzech dwa
państwowe wydawnictwa. Jedno wydawało dzieła klasyków, które pozostawały poza
jakimkolwiek politycznym kontekstem, dyrektorem drugiego był jeden z wyższych
oficerów Służby Bezpieczeństwa. Był skrajnym cynikiem, w latach
osiemdziesiątych chciał pokazać, że posiada władzę tak wielką, że może sobie
pozwolić nawet na publikację książek, które władza każdego stopnia uznałaby za
niebezpieczne. Pod kilkoma jednak warunkami – niski nakład, jedno wydanie i
zakaz adaptacji filmowej. Do 1989 roku te zakazy były rzeczywiście
przestrzegane.
Jak krytyka przyjęła pański debiut?
Legalna, ale niesocjalistyczna
krytyka przyjęła ją z ogromnym entuzjazmem. Od razu dostałem najważniejszą
państwową nagrodę, w myśl zasady: „Nic nie można zrobić, >Szatańskie tango<
odniosło taki sukces, że musimy dać mu nagrodę”. Ówczesny minister kultury
wręczał mi ją tak, jakby miał zaraz potem stracić stanowisko. Kiedy powiedziałem,
że nie zależy mi na tej nagrodzie i nie muszę jej odbierać, zrobił się czerwony,
wcisnął mi ją do ręki i krzyknął: „Proszę wyjść!”. Ale ja nie bałem się
komunistów, nie bałem się milicji. Moje pokolenie nie przeżyło 1956 roku, nie
żyliśmy w strachu przed pobiciem czy więzieniem. Mnie nigdy nie pobito, zabrano
mi za to paszport. Nie zależało mi na tym, proszę bardzo – mogę oddać. Oddam i
drugi, i tak nie mam pieniędzy, żeby podróżować.
Krytykuje pan nie tylko ustrój totalitarny, ale również sferę
mieszczańską. Za fasadą małomiasteczkowej normalności zazwyczaj kryją się w pańskich
powieściach pierwotne instynkty i chęć przejęcia kontroli nad drugim
człowiekiem. Skąd u pana w „Melancholii sprzeciwu” tak ostra ocena tej klasy
społecznej?
Użyłbym ostrzejszego określenia
niż „krytyka”. Powiedziałbym raczej, że czuję odrazę i obrzydzenie. I nie
chodzi wyłącznie o mieszczan. Dorzuciłbym tutaj o wiele większy krąg ludzi
żyjących w mieście. Na przykład policjant, który nie jest przecież
mieszczaninem. Albo Eszter lub Valuska, główny bohater powieści, który jest
głupkiem spoza jakiejkolwiek klasy społecznej.
Eszter i Valuska są postaciami skazanymi na społeczny ostracyzm i – w
konsekwencji – porażkę. Są oni zarazem osobami „widzącymi więcej”. Czy poszukiwanie
harmonii może odbywać się tylko w oderwaniu od świata?
Żeby ocenić jakiś obiekt, nie
można być jego częścią, bo wtedy się go przeżywa. Definiować czy oceniać można
tylko z dystansu. Oczywiście ten dystans należy intuicyjnie dobierać – gdy patrzymy
ze zbyt dalekiej odległości, nie dostrzegamy szczegółów, gdy podchodzimy zbyt
blisko, tracimy z kolei ogląd całości.
Świat w pańskich powieściach skazany jest na rozpad. „Melancholię
sprzeciwu” kończy pan opisem biologicznego rozkładu. Czy taki koniec czeka
wszystkie społeczności?
Nie niszczę świata w moich
książkach. Dzieło stworzenia jest procesem, w którym powstanie życia jest tylko
jednym z jego etapów. Wschodnim koncepcjom bardzo ciężko jest wpisać się w
europejską filozofię, ale uważam, że Hindusi mają chyba rację, twierdząc że w
życie wpisana jest figura koła. Europejczykom nie odmawiam „teorii półkola” – od
wschodu słońca do jego zachodu, od narodzin do śmierci. Jeżeli coś zostało
zbudowane, musi nastąpić jego rozkład. Ale nie zapominajmy o czterech ostatnich
zdaniach powieści, gdzie nie jest napisane, ze cały proces rozpoczyna się od
nowa, ale jest tam napisane, że ciało, które rozłożyło się na elementy
chemiczne, wraca tam, skąd pochodzi. To nie jest wcale negatywistyczne
podejście. Destrukcja nie jest jednoznacznie czymś złym.
Obie powieści skonstruował pan w sposób nad wyraz klasyczny. Czy taka
forma ma na celu kontrapunktowe podkreślenie żałosności świata przedstawionego?
A może ma właściwości terapeutyczne i pozwala nie zwariować podczas kreowania
zgniłej rzeczywistości?
Raczej to pierwsze. Kiedy pozna
Pan moje kolejne książki, zauważy Pan, że zwracam się coraz bardziej ku formie
prozy poetyckiej, żeby pięknem tekstu zbalansować przekaz. To jest dość
ryzykowna metoda, bo łatwo przesadzić z takim estetyzmem. Trzeba się w tym
szaleństwie bardzo pilnować. Intensywność estetyczna jest możliwa do pewnego
momentu, dalej jest już manieryzm. Wolno mi być szaleńcem, dopóki pozostaję w
obrębie pewnego systemu.
„Intensywność estetyczna” – czy tak określiłby pan efekty współpracy z
reżyserem Belą Tarrem?
Jesteśmy z Belą dobrymi
przyjaciółmi. To nie jest zwykła współpraca reżysera z pisarzem. Tarr kręci
filmy wyłącznie na podstawie moich powieści, sam tak zdecydował. To mu
wystarcza. Ze mną się łatwo współpracuje, bo ja niczego nie oczekuję. Nie chcę
być sławny ani bogaty. Nie forsuję swoich pomysłów, robię to, o co mnie Tarr
prosi. Kiedy widzę, że idzie w złym kierunku, próbuję skierować go na dobrą
drogę, ale nic na siłę. Ja piszę scenariusz, on czyta i gdy zaczynam zbytnio
filozofować, mówi: „OK, ale co ma być przed kamerą? Mogę sfilmować tylko coś,
co istnieje”. Obaj jesteśmy twórcami, którzy w swej pracy ocierają się o
manieryczność.
Czy filmowa adaptacja „Szatańskiego tanga” nie przekroczyła tej granicy
szaleństwa, o której pan mówił?
Dlaczego pan tak sądzi?
Siedem godzin filmowej projekcji to nie jest standardowy metraż.
To wcale nie jest długi film. Być
może dłuższy niż filmy w kinach. Ale to nie są filmy, tylko narzędzia rozrywki.
Nie chcieliśmy z Tarrem zrobić takiego filmu. Mamy zupełnie inne wyobrażenie o
kinie. Każde dzieło ma swoją wewnętrzną objętość, problem polega na tym, żeby
znaleźć odpowiedni styl do oddania tempa opowieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz