poniedziałek, 23 czerwca 2014

PERSPEKTYWA SKAMIELINY - wywiad z Patrycją Pustkowiak



Czy pamiętasz jeszcze, jakie emocje towarzyszyły pisaniu „Nocnych zwierząt”, a potem trzymaniu w rękach pierwszego egzemplarza, który do ciebie trafił, czytania recenzji, spotkaniom z czytelnikami itd.?

Każdemu etapowi inne. Pisanie książki to był emocjonalny rollercoaster: od euforii po czarną rozpacz. Często traciłam wiarę w siebie, ale zaparłam się, by doprowadzić tę książkę do końca. Szczególnie że od dłuższego czasu znałam jej zakończenie. Kiedy zobaczyłam swoją książkę opublikowaną, przeżywałam coś pomiędzy histerią a depresją poporodową. Wydawało mi się to bardzo dziwne, że moje słowa oprawione w okładkę idą w świat, no i oczywiście bałam się, że każdy będzie mógł napluć na mnie w Internecie. Później ochłonęłam i zaczęłam się tym wszystkim ostrożnie cieszyć.

„Nocne zwierzęta” zbierają żniwo – powieść dostała nominację do najważniejszych nagród literackich: Nike i Gdyni. Jak wiadomo pisarze dzielą się na dwie kategorie. Dla jednych takie wyróżnienia są paraliżujące i trudno im potem przez długi czas coś napisać, uaktywnia się u nich kompleks bycia nagrodzonym, pojawia się blokada, podszyta ambicją obawa, że kolejną książką trzeba udowodnić, że decyzja jury nie była błędna. A drudzy wręcz przeciwnie – laury ich napędzają, dają im łatwość tworzenia, pozytywne werdykty kapituł są dla nich stymulujące. Do której grupy należysz?

Myślę, że to przedwczesne pytania. Spotkało mnie w życiu już tyle dziwnych rzeczy, że spróbuję uporać się i z nominacjami… Generalnie chyba myślę, że najuczciwszą sytuacją jest pierwsza książka anonimowego autora: toczysz ten głaz pod górę tylko siłą musu czy chcenia, poza tym tylko wtedy możesz wystąpić z pozycji atakującego znienacka drapieżnika, spadającego na czytelnika niemal dosłownie z jakiejś wiszącej nad nim gałęzi. Wydaje mi się to ideałem pisania, ale jest to niestety mocno jednorazowe; potem – jeśli książka odnosi sukces – są już oczekiwania, rokowania, zapowiedzi, newslettery i może być ciężko… Nie mam pojęcia co będzie! Na pewno chciałabym znowu zaznać takiego poczucia sensu i sprzęgnięcia z życiem, jakie miałam pisząc „Nocne zwierzęta”, ale sama nie wiem czy to jeszcze możliwe.

Myślisz już o następnej książce? Jeśli w ogóle będzie następna książka. Doskonale pamiętamy przecież o autorach, którzy debiutancką powieść traktowali jako jednorazowy wyskok. Tak było ze świetnymi „Zapiskami z nocnego dyżuru” Jacka Baczaka, który został za nią uhonorowany Nagrodą Kościelskich (w tym samy roku co Marcin Świetlicki). Wielka szkoda, że ten autor raczej niczego już nie napisze. Mam nadzieję, że nie pójdziesz w jego ślady?

Strasznie wkurza mnie mówienie, że ktoś już czegoś nie napisze, skończył się, będzie autorem jednej książki… Myślę, że raczej nikt nie wychodzi z założenia: „A teraz zrobię mały wyskok i zostanę autorem jednej książki!” Tak się po prostu układa. Może są po prostu ludzie przeznaczeni do napisania tylko jednej, wspaniałej rzeczy? Jak Harper Lee z „Zabić drozda”. Szczerze mówiąc o wiele bardziej szanuję takie podejście niż to polegające na masowej produkcji gównianych książek. I sądzę, że o wiele lepiej być autorem jednej książki niż dziennikarzem wygłaszającym takie sądy (to uwaga ogólna, nie personalna). A sama – owszem,  myślę! I pocieszam się, że w ten sposób odwalam już kawał roboty. Jest taka teoria głosząca, że pisanie składa się w dużej mierze z myślenia o pisaniu…

Z ust pisarzy często słyszymy frazę: „Piszę dla siebie”. Czy ty, jeśli piszesz dla siebie, piszesz dla siebie-krytyczki, czy dla siebie-czytelniczki?

Dlaczego wyposażyłeś mnie w tak małą liczbę statusów?! Nie wiem, pisząc nie myślałam o sobie ani o publiczności zgromadzonej na trybunach, po prostu pisałam, bo widziałam w tym sens. To, że nikt nie czekał na tę książkę, było w pewien sposób wspaniałe, wyzwalające. Nie musiałam się z nikim liczyć. Byłam też w odpowiednim okresie życie do napisania tej książki – na niczym mi nie zależało.

Tamara Mortus przejmuje rolę, którą przez lata zarezerwowana była dla bohatera męskiego – ćmy barowej, tytułowego nocnego zwierzęcia, które wyrusza w miejską dżunglę, wypuszcza się na alkoholowo-narkotykowe safari. Myślałaś podczas pisania o pionierskości swojej bohaterki?

Wyłącznie! A poważnie – rzeczywiście sporo o tym myślałam, ponieważ wyszłam od takiego założenia. Zawsze lubiłam czytać tzw. prozę używkową, czyli literaturę traktującą o różnych zatraceńcach, ludziach pogrążonych w nałogach, ale nie przypominam sobie, aby wśród nich były kobiety. Zaczęłam to postrzegać jako ważny problem: czy kobiety mogą realizować się tylko poprzez kogoś, czy potrafią występować tylko w roli opiekunek, nie potrafią świadomie i egoistycznie wybrać drogi ku samozagładzie? Chciałam to przełamać – stworzyć postać mizantropki, kobiety skonfliktowanej ze światem i samą sobą, która przechodzi przez wszystkie stacje mroku, aż dociera tam skąd nie ma drogi powrotnej. A przede wszystkim kobiety niezainteresowanej światem bliskich związków międzyludzkich, czy też takiej, która weszła w fazę obrzydzenia do tego świata i patrzy na to z perspektywy skamieliny. 

A zastanawiałaś się nad tym, że Tamara staje w jednym szeregu z bohaterami Lowry’ego, Jerofiejewa, Pilcha i wieloma innymi postaciami z klasycznych już dzieł?

Nie w sensie porównywania się z klasyką czy wyścigu. Wiedza o bogatej tradycji prozy alkoholowej była dla mnie po prostu punktem wyjścia do tego eksperymentu: czy da się stworzyć postać kobiecą na wzór tych słynnych męskich bohaterów?

Skoro jesteśmy przy odniesieniach. Parę razy podczas lektury przypomniałem sobie „Poszerzenie pola walki”. Tyle tylko, że o ile u Houellebecqa frustracja bohatera rzeczywiście się rozszerzała, stając się wyrazem społecznego oskarżenia, „Nocne zwierzęta” zdają się to pole walki zacieśniać do dramatu jednostkowego, osobistego.

Tu się chyba nie do końca zgadzam. Wydaje mi się, że ja w ogóle mam tendencję do postrzegania rzeczy jako konstruktów biologicznych i społecznych. Jeśli autor ma w ogóle coś do powiedzenia w sprawie interpretacji własnej książki, to ja bym właśnie w dużej mierze odczytywała „Nocne zwierzęta” jako oskarżenie społeczne. Społeczeństwo jest jak Bóg – za złe karze, a za dobre wynagradza, gra według opracowanych przez siebie, niesprawiedliwych reguł. To wielkie cielsko, które siedzi na człowieku i nie pozwala mu oddychać. Moja bohaterka nie może tego znieść. Poza tym wydaje mi się, że jest to książka w dużej mierze antyfeministyczna, pokazująca mielizny związane z wyzwoleniem kobiet i jednoczesną świadomość niemożliwości powrotu do rozwiązań konserwatywnych. Tamara jest tego świadoma i to stanie w rozkroku, jest przyczyną jej nieszczęścia. Przerażenie wolnym wyborem i jego oczywiste pragnienie – to bliska mi sytuacja, którą chciałam opisać.

Tamara jest socjopatką. Zatrzymując się na kolejnych stacjach swoistej drogi krzyżowej, którą jest jej dwudniowa (dwunocna) eskapada, ma okazję skrytykować kolejne aspekty współczesnego wielkomiejskiego życia. Jest jednak inna od wielu bohaterów, którzy snują podobnie krytyczne wizje. Jest sarkastyczna. Także wobec siebie samej. Nie lubi siebie. Ale czytelnik mimo wszystko czuje do niej sentyment. A autorka?

Dobrze słyszeć, że czytelnik czuje do niej sentyment. Ostatnio słyszałam raczej, że „nie można się z nią zaprzyjaźnić”. Moim zdaniem w pisaniu nie jest ważna sympatia dla bohatera, a fascynacja nim. Mnie Tamara fascynowała, przerażała i bawiła. Poszłabym z nią na imprezę.

„Życie jest niesprawiedliwe – Tamara odkryła głęboką prawdę, na której mogłaby zbić fortunę, gdyby tylko opublikowała ją w formie książki”. Ta ironiczna uwaga wpisuje się (czy świadomie?) w niedawny spór o społeczne funkcje literatury, w tym terapeutyczne. Kalicińska, która atakowała Karpowicza (a w jego osobie autorów „nie dających nadziei”), raczej nie byłaby „Nocnymi zwierzętami” zachwycona. ☺

Nie sądź po pozorach! Wydaje mi się, że każdy rodzaj literatury jest potrzebny i żadnego nie można deprecjonować. Jednak najbliższa mi literatura to taka, która spełnia funkcje przeciwne do terapii – nie koi, a niszczy. Lubię kiedy działa na mnie jak skalpel i ewentualnie uprzyjemnia operację na odsłoniętych nerwach poczuciem humoru. W celach rozrywkowych wolę obejrzeć serial albo polską komedię romantyczną.

(wywiad ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

wtorek, 10 czerwca 2014

LITERACKA MAPA EUROPY ŚRODKOWEJ - CETINJE (Danilo Kiš)


CETINJE (Czarnogóra, 42.38°N 18.92°E)

Sprawa zaczęła się chyba na Cetinju. Za moich czasów, w latach pięćdziesiątych, istniały o wiele lepsze warunki do nauki zawodu pisarza, było dużo więcej ułatwień dla czeladników literackich. Zwłaszcza na Cetinju. Jak panu wiadomo, deszcze padają tam miesiącami, przynajmniej wtedy tak padały. Oto jedno ze wspomnianych udogodnień: człowiek siedział w domu albo zaszywał się w bibliotece.

(Danilo Kiš "Życie, literatura")

Wikipedia: Cetinje is one of the rainiest towns in Europe with about 4,000 mm (157 in) of water sediment on the yearly basis.



 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

SCHULZ W KOSMOSIE I INNE ODKRYCIA - Jan Gondowicz "Duch opowieści"

Jan Gondowicz należy, jak sam podkreśla, do „ginącego plemienia czytaczy”. Chodzi tu o coś więcej niż tylko przynależność do coraz mniej licznej grupy Polaków sięgających po książki. Chodzi o takie czytanie, które uprawia jeden czytelnik na tysiąc. O czytanie absolutne.

Jan Gondowicz wie o książkach wszystko, ponieważ poświęcał im należytą uwagę od wczesnego dzieciństwa; od kiedy tylko nauczył się czytać. Książki traktuje jak relikwie, nie dziwi więc jego nabożny stosunek do tekstu w wymiarze papierowym (według niego – jedynym możliwym). W znajdującym się w tomie Duch opowieści rozdziale zatytułowanym Rzecz Gondowicz przedstawia swoje wyznanie wiary, opowiadając, dlaczego nie pozbywa się najbardziej zniszczonych, niekompletnych, pożółkłych ze starości książek. Przywołuje Eden Stanisława Lema „w ordynarnym paperbackowym wydaniu Iskier z 1968” i historię tego konkretnego egzemplarza: „Znać po tej książce, kupionej niegdyś z chodnika, jazdy pociągiem, tłamszenie w plecaku, deszczowe ranki w schroniskach, kwadranse w wannie, okrutne igraszki domowych królików i kotów”. W książkach takich jak ta, zapisane jest życie jej właściciela. Czy takie – pyta Gondowicz – mogą być wspomnienia dotyczące tekstu zapisanego jedynie na ekranie komputera? Przecież „fizyczność książek zabarwia tekst i przenosi go w niezbadany wymiar”! Być może większość Mohikanów kultury współczesnej, czyli „papierowych czytelników”, współdzieli z Gondowiczem ów emocjonalny stosunek do książki. To jednak za mało, by stać się czytelnikiem na miarę autora Ducha opowieści. Czytelnikiem absolutnym, czytelnikiem na podobieństwo Gondowicza, zostaje się, gdy tak jak on przeszukuje się antykwariaty, by znaleźć w nich zakurzone, „wytrącone z obiegu książki”, które nigdy nie zostaną zdigitalizowane, gdy czyta się zachłannie, w wielu językach, najlepiej po kilka książek naraz, wreszcie – gdy czytanie staje się fascynującą pogonią za ukrytą tajemnicą („Ze wszystkich odmian czytania najwięcej emocji dostarcza czytanie treści zaszyfrowanych, a z lektur zaszyfrowanych – chwila, gdy palce łapią urwaną nitkę sensu, by odwinąć ją dalej”). I gdy – a to przytrafiło się chyba tylko Gondowiczowi – przeczytało się chyba wszystko (a może i więcej). Jan Gondowicz jako czytelnik absolutny jest czytelnikiem erudycyjnym, zajadłym deszyfrantem oraz nieubłaganym poskromicielem wszelkich literackich potknięć. Czyta dogłębnie, drobiazgowo i kontekstowo. I co chwila odrywa się od tekstu – zwłaszcza wtedy, gdy trafia na miejsca, w których „fikcja sięga w rzeczywistość” – wołając „Sprawdzam!”. A że zazwyczaj ma rację (czy ktoś się odważył sprawdzić Gondowicza?), w korespondencyjnym pojedynku z autorem „Ducha opowieści” przegrywają nawet takie umysły jak Eco. Poza tym wszystkim czytelnik doskonały posiada jeszcze jedną cechę. Potrafi o swoich lekturach opowiadać w zapierający dech w piersiach sposób.

Gdy Jan Gondowicz pisze „Zajrzyjmy do książki”, książkomaniaków ogarnia ekstaza. Oto bowiem czeka ich kapitalna lekcja interpretacji literackich – mało kto bowiem umie poddawać literaturę tak dogłębnej analizie jak autor Ducha opowieści. Buszujący w ogromnej bibliotece Gondowicz potrafi wyszukać ukryte połączenia między poszczególnymi tytułami. Połączenia nieoczywiste, zaskakujące, tajemnicze. Kto bowiem – oczywiście poza Gondowiczem – dopatrzyłby się związku między „Podróżami Guliwera” Swifta ze „Zdarzeniami na brygu Banbury” Gombrowicza? Gondowicz odkrył także sposób, w jaki zawołany realista Prus opisywał wstydliwe czynności swoich bohaterów (tak, w „Lalce” pojawia się nawet rozwolnienie!). Oraz wyśledził, co wspólnego mają powieści Gombrowicza i Orwella (i dlaczego są to szczury), z dzienników i listów Kafki wyłuskał przezabawne wątki walki z myszami (w Duchu opowieści sporo miejsca poświęca się gryzoniom, może dlatego, że „wszak żyje się, by hodować”, jak zauważa Gondowicz w zaskakująco prywatnym tekście zamykającym tom). Warszawski autor z empatią pisze o tym, jak Witkacego bolały zęby (znowu wyimki z listów), ze zdziwieniem zaś o profetycznych zdolnościach pisarzy, przechodząc od całkiem poważnych przykładów książkowego jasnowidzenia (opisanie zatonięcia największego statku transatlantyckiego na dwanaście lat przed faktyczną katastrofą Titanica) do rzeczy bardziej błahych, acz zabawnych – mało kto wie, że Tadeusz Boy-Żeleński z niemal stuletnim wyprzedzeniem przewidział, iż w Toruniu powstanie „źródełko radioaktywne”, a Kornel Makuszyński „przewidział” telefonię komórkową („Dzisiaj automatyczny telefon wygnał na bruk panny pracowite, jutro telefon bez drutu zgruchoce automat telefoniczny, a potem Lucyfer wymyśli taka maszynę, którą będziemy nosili w kieszonce kamizelki: kupiec z Gęsiej naciśnie ją, a kupiec z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi odpowie: – Nu? Co jest?”). Gondowicz ma oko do takich perełek.

Wątki fantastyczne szczególnie interesują Gondowicza, który z lubością oddaje się swej literackiej pasji komparatystycznej, by w mało znanych książkach wyłowić interesujące go fragmenty. Na przykład w powieściach Słonimskiego, Morsellego, Rosendorfera i Glavinicia odnalazł wspólny motyw – pewnej nocy ze świata znikają wszyscy poza głównym bohaterem. Samo znalezienie takich perełek to niemały wyczyn. Ale dla Gondowicza to za mało – zestawia je ze sobą i dochodzi do zaskakujących wniosków: bohaterem każdej z tych powieści jest fajtłapowaty heteroseksualny biały mężczyzna w wieku średnim, nieżonaty, zamieszkujący miasto w Europie Środkowej, zaś niepełny koniec cywilizacji ma miejsce wyłącznie w czerwcu bądź lipcu. Być może to tylko przypadek. Ale takie właśnie przypadki pokazują dobitnie, że czytanie na sposób Gondowiczowski jest przygodą niezwykłą.

Autor „Ducha opowieści” rozprawia najczęściej o wielkiej trójce – Witkacym, Schulzu i Gombrowiczu. Z twórczości i biografii każdego z nich wyłuskuje szczegóły, które analizuje z taką pieczołowitością, że aż chce się zapytać, czy autorzy sami wiedzieli o sobie i o swoich utworach aż tyle. Opisuje chroniczny ból zębów Witkacego oraz jego stosunek do kotów, duchów i rewolwerów. U Gombrowicza odkrywa pierwszą w historii polskiej literatury próbę opisania propagandowej funkcji radia. Najwięcej miejsca poświęca jednak Schulzowi, który jest przecież „studnią tajemnic”. Zastanawia się między innymi, jakie byłyby dalsze dzieje Adeli i zauważa – bawiąc się w zastąpienie świata przedstawionego światem realnym – że bohaterka prozy Schulza z dużą dozą prawdopodobieństwa mogła zostać pasażerką feralnego rejsu Titanica (o katastrofie Titanica była już wzmianka, ale – pamiętajmy – u Gondowicza wszystko się łączy). Rozwiązuje też zagadkę Magdy Wang z „Księgi”, która – jak się okazuje – miała swój pierwowzór w postaci granej przez Astę Nielsen w jej filmowym debiucie, oraz odkrywa, że kataryniarze z tego samego opowiadania z upodobaniem grają melodię, którą w filmie „2001. Odyseja kosmiczna” nuci komputer pokładowy.

Ale Gondowicz nie jest jedynie poszukiwaczem zaskakujących powiązań, ukrytych znaczeń i literackich kuriozów. Potrafi także być złośliwy. Zwłaszcza wobec nieudolnych tłumaczy, niechlujnych redaktorów i korektorów, jak również wobec pisarzy, którzy nie spodziewali się, że ktoś zamierza przeczytać ich dzieła z taką dociekliwością, jak czyni to Gondowicz. „Kto i z jakiej racji zamiast autentycznych wizerunków ludzi żywych wciąż pcha w żłób czytelnikom polskim lipny dynamit >>komercyjnej fikcji literackiej<<” – zżyma się chociażby na Alistaira McLeana, który w Działach Navarony pozwolił sobie na kilka niedociągnięć. Z Gondowiczem trzeba uważać. Na baczności muszą się mieć zwłaszcza ci, którzy nie dowierzają w jego literackie odkrycia (niektóre z nich w istocie wyglądają na wymyślne fantasmagorie). Trzeba wówczas przypomnieć sobie, co Gondowicz pisze o autorze Kaputt: „Malaparte uchodzi za blagiera, lecz ilekroć go sprawdzić, potwierdza się dobra połowa”. Gondowicz przebija Malapartego. U autora Ducha opowieści potwierdza się wszystko.

Jan Gondowicz
„Duch opowieści”
Nisza, Warszawa 2014

(poszerzona wersja tekstu, który ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

niedziela, 8 czerwca 2014

JAK NAJWIĘCEJ PRAWDY - wywiad z Michałem Witkowskim



W roku 2005 w jednym z wywiadów udzielonych po premierze ”Lubiewa” na pytanie „Co stanowi dla Michała Witkowskiego tabu?” odpowiedziałeś: „Nie powiem nic oryginalnego: śmierć i umieranie”. Czytając późniejszą o dziewięć lat powieść, trudno uwierzyć, że napisał ją człowiek, który wypowiedział takie słowa. Co się zmieniło?

Mam tendencję do przełamywania swoich tabu. Umieranie pozostaje aktualne. Boję się osób w agonii, a one wiedzą, że inni się ich boją i że umiera się w samotności. Że inni patrzą jak na zadżumionego. Co do śmierci, czyli momentu, w którym serce staje – można ją już zobaczyć na YouTube. Cała reszta to wynik tego nie zabicia serca. I tu zaczyna się to, co ciekawe: zmiany pośmiertne. To mnie fascynuje. Przełamanie tego tabu dało mi wiele satysfakcji.

Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że zmiany opadowe mogą być fascynujące. Przynajmniej w realu. W fikcji – jak najbardziej. Widziałbym nawet takie hasła na okładce twojej powieści: „Obrzydliwa, perwersyjna, nekrofilska… Musisz to przeczytać!”

Ach, plamy opadowe, powiadasz? Bardzo ciekawe. Smugi dyfuzyjne. Wyciekliny gnilne. Po prostu okazuje się, że póki człowiek żyje, nie działają w nim podstawowe prawa fizyki, woda (a więc i krew), która jest ciężka, jakimś cudem krąży, zamiast podlegać grawitacji i opadać. Wszystko się cały czas rusza i pulsuje. Niby o tym wiemy, ale jak się zobaczy te kałuże na dnie trupa, to... No, w sumie odkrycie.


„Zbrodniarz i dziewczyna” jest powieścią pełną śmierci, trupów i sekcji zwłok opisanych z drobiazgową dokładnością. Jak wyglądał research do książki? Byłeś na sekcji? Rozmawiałeś z grabarzami?

Byłem na całym mnóstwie sekcji, sam kroiłem, rozmawiałem z grabarzami, mafiozami od firm pogrzebowych, babciami klozetowymi pracującymi w WC przylegającym do kaplicy na cmentarzu, z facetami od tranatopraksji (upiększanie trupów), z patomorfologami, z facetami od piłowania kości i czaszek, z policją i prokuraturą, rzecz jasna, z facetem, który gra podczas pogrzebów na skrzypcach...

Czego dowiedziałeś się o tych ludziach? Czy obcowanie ze śmiercią jakoś ich zmieniło? Czego żywy może nauczyć się od zmarłego?

Niczego, niczego, kompletnie niczego, choćby zjadł tego trupa w całości! Problemy żywych, omawiane nad trupem podczas krojenia, pokazane są w książce: promocje, przeceny, zbliżające się święta... Oni są tak żywi, że już bardziej się nie da!

A jakie miałeś chody w policji?

Miałem wielkie chody w policji, a przede wszystkim pięciu stałych policjantów na co dzień zajmujących się dochodzeniami w sprawach morderstw. Albo zabójstw. Nigdy nie zrozumiem, na czym polega różnica prawna.

Praca w policji to twoje niespełnione marzenie z dzieciństwa? Inspektor Michaśka?

Nie. Policja fascynuje mnie, bo może zauważyłeś, że ze szczególnym upodobaniem robię wywiady z przedstawicielami męskich, najlepiej umundurowanych zawodów, takich jak strażacy, tirowcy (munduru brak), mafiozi itd. Wiesz, że lubię poprzestawać z „prawdziwymi mężczyznami”, chociaż pod pozorem, że to do prozy. Ale o pracy w policji nigdy nie marzyłem. Natomiast jako autor kryminałów, pewnie będę z policją coraz bardziej za pan brat.

Odnoszę wrażenie, że bardziej od pracy inspektora śledczego interesuje cię zgłębianie psychiki mordercy. Łatwo ci przyszło wykreować Zbrodniarza?

Psychika mordercy to chyba konik każdego autora kryminałów. Oglądałem setki filmów dokumentalnych o seryjnych mordercach i doszedłem do wniosku, że chyba jednak z zabijaniem jest tak, jak z uzależnieniem. Nie chcesz, ale „samo znów się stało”.


Powieściowy Michał Witkowski dobrze się czuje w roli ofiary, inaczej niż Panna z filmu Nasfetera „Zbrodniarz i panna”. Na ile ten rys charakteru powieściowego Witkowskiego jest tożsamy z twoim?

Nie do końca wie, że jest ofiarą. Widzi, że morderca zabija innych, ale nie jest pewien, czy został przeznaczony „na deser”. Raczej nie jest zachwycony wystawianiem go na wabia. Co do mnie, ja nie jestem typem ofiary. Jestem dosyć męski psychicznie, wbrew temu, co by się zdawało.

A, przepraszam, co by miało się zdawać?

No, że Witkowski to taka ciotka, w sumie - baba. Może zewnętrznie, ale charakterek twardy jak stal.

W których miejscach biografie Witkowskich, twoja i twojego bohatera, są najbardziej zbieżne, a w których się kompletnie rozjeżdżają?

Realia są jeden do jeden. Moje mieszkanie, moja dzielnica we Wrocławiu, moje ciuchy na mnie, Paula jak żywa... Akcja zmyślona. Jest taka zasada podczas przesłuchania: jeżeli chcesz kłamać przekonująco, tam, gdzie się da, mów prawdę. Jak najwięcej prawdy.

Ale taka strategia – jeśli nie jest marketingowym blefem – otwiera drzwi różnego rodzaju psychofanom. Chciałbyś mieć czytelników gotowych na wszystko? Nawet na najgorsze?

Mam pełno świrów, hejterów itd. Nie przepadam za nimi.

Co innego hejterzy, a co innego psychofani. To wszak najwyższa forma uwielbienia! Są niewygodni, ale cóż – przecież to niemal miara talentu. Nie masz psychofanów – nie istniejesz. A co, wolałbyś groupies?

Groupies mam. Miałem kiedyś psychofankę, oczywiście gdzieś w Jaworznie (oczywiście, bo zawsze tam się pojawiają największe odpały). Wiesz, że czasami po prostu się boję, że ktoś podejdzie na targach książki i obleje mnie kwasem? Już mnie opluli, pochlapali farbą, uderzyli...

Akcja powieści rozgrywa się we Wrocławiu i – przez moment – w Międzyzdrojach. Pojawiają się w niej bohaterowie z „Lubiewa” i „Drwala”. Lubisz wracać do sprawdzonych rzeczy? Nie kusi cię zrobienie czegoś kompletnie innego, nowego?

Nie chcę nowego. Chcę, aby w każdej powieści dochodził ktoś nowy (jak tu Studencina) i już zostawał w moim świecie na zawsze, powracał w następnych powieściach. Zasada „Pana Samochodzika”...

Tę dychotomię starego i nowego, niezmiennego i dynamicznego oddaje (nie)stałość miejsc, w których rozgrywa się akcja – Międzyzdroje są wciąż takie same, zaś Wrocław (pomimo tego, że pikiety jeszcze istnieją) zmienia się diametralnie. Nie żal ci tamtego Wrocławia, który przeobraził się w szklano-plastikowe Miasto Spotkań?

Radni Wrocławia, prezydent Dudkiewicz i kto tam jeszcze decyduje, nie mają podejścia nostalgików, tylko polityków, dla nich liczą się wyniki, którymi można się pochwalić. Szwajcarom np. do głowy by nie przyszło, żeby cokolwiek zmienić w Zurychu czy Bernie. Przecież taki krajobraz miasta już wpisał się w pamięć i to należy szanować. Centra handlowe można zbudować na polu pod miastem, a stare uliczki muszą być idealnie zachowane.

W „Zbrodniarzu i dziewczynie” dużą rolę odgrywa kreowanie przedwojennej atmosfery. Pozazdrościłeś Markowi Krajewskiemu?

Kocham prozę Krajewskiego i zazdroszczę mu talentu od zawsze! Kocham przebywać w tym jego starym, brudnym i zepsutym Wrocławiu. Sam tak nie potrafię pisać, mam inny rodzaj talentu, ale musiałem, po prostu musiałem oddać hołd temu miastu!


Tytuł powieści uległ zmianie w ostatniej chwili. Dlaczego zrezygnowałeś z „Herminy” (tego tytułu trochę mi żal – wprowadzał atmosferę retro i kierował czytelnika ku pewnym tropom w powieściowym śledztwie) i zdecydowałeś się na mocno filmowy tytuł?

Mnie się też „Hermina” bardziej podobała, ale wydawnictwu nie. A że nie miałem nic przeciwko „Zbrodniarzowi...” to uległem. Tyle tylko, że ten tytuł kładzie nacisk na Międzyzdroje.

„Zbrodniarz i dziewczyna” to twoja propozycja?

Oczywiście, to był pierwszy tytuł. Potem wymyśliłem Herminę, a potem wróciłem do tytułu pierwotnego.


Pozostańmy przy zmianach – czy zmienia się dzisiejsza literatura? Znika przecież podział na literaturę wysoką i niską (ale czy „Zły” nie był przykładem doskonałego połączenia tych grup?). Już chyba tylko Myśliwski pozostał pisarzem „staroświeckim”. Po nim raczej nie należy spodziewać się kryminału.  

No, zawsze byli tacy, co łączyli. Szekspir czyli tematy jak z tabloidów. Kryminały Dostojewskiego... Bardziej stawiałbym na nowatorstwo w tym, jak się zachowuję.

„Zbrodniarz i dziewczyna” to nie tylko kryminał. To także, zwłaszcza na początku, love story („Michał Witkowski zaprasza do siebie miłość i otwiera jej szeroko swoje niemal czterdziestoletnie (ale po remoncie!) podwoje”). Ale też widzę tu powieść przygodową w rodzaju Niziurskiego czy Bahdaja, choć dużo bardziej mroczną. Czy takie hybrydy gatunkowe są przyszłością literatury?

Nie mam pojęcia. Kryminał jest o tyle wygodny, że wchodzi w łatwe związki z innymi gatunkami.

A co z czytelnikiem? Czy wychowany na popkulturowej papce człowiek zdolny jest wyłapać wszystkie niuanse twojej powieści? Mogę się mylić, ale ktoś, kto zna Witkowskiego z Pudelka, raczej nie będzie entuzjazmował się kulturowymi mrugnięciami oka (Jelinek, Faliszewski, „Antygona w Nowym Jorku” i Katarzyna Kozyra).

Ależ ci ludzie, którzy znają mnie jako blogera modowego i szafiarza, wcale nie muszą czytać nic. Musisz zrozumieć, że ja nie robię tego po to, aby nabrać nowych czytelników, tylko aby uciec z nużącego świata literatury.

Ejże, w to akurat nie uwierzę – bez literatury byś usechł. Bez pisania i bez czytania.

Ale również bym usechł tylko czytając i pisząc. Ja muszę być gwiazdą. A gwiazda jest do oglądania.

Znam sporo osób, które przyznają, że twoja „pozaliteracka” działalność robi krzywdę twoim powieściom, że promocyjne (?) metody Witkowskiego, którego bardzo cenią jako pisarza, są dla nich nieakceptowalne. Co im odpowiesz?

Niech się zajmą sobą i swoim życiem. Szewc robi buty i od tego, że ten szewc chodzi też na imprezy, te buty nie będą ani lepsze, ani gorsze. Ale na targach książki to jednak do celebrytów ustawiają się największe kolejki, więc może mi to jednak wyjdzie na dobre.

Nakładowo tak, a wizerunkowo? Dużo mówiłeś o przestarzałym stereotypie pisarza-inteligenta – przygarbiony, w okularach, w szarym sweterku i szarym garniturze, śmierdzący bibliotecznym kurzem. Ale, jak się okazuje, nie wszyscy są gotowi na tak drastyczną zmianę imidźu, jaką zaproponowałeś. Jak sądzisz – istnieje w czytelnikach jakaś granica dopuszczalności wyglądu i zachowania pisarza?

Boże, nie wiem, nie zastanawiam się nad tym. Widzisz, robię to, co chcę, bo to jest moje życie i jak nie spełnię się teraz, to po czterdziestce (czyli za rok) będzie już coraz trudniej. Będę to robił nawet, gdybym miał z tego powodu stracić część „targetu”.


Czy dzisiaj pisanie książki kończy się na postawieniu ostatniej kropki? Czy może właśnie wtedy jej życie dopiero się rozpoczyna?

U mnie na postawieniu ostatniej kropki, ponieważ ja chcę też zapomnieć o książce i po prostu dobrze się bawić. Nie przesadzajmy z tymi książkami.

Zaczęliśmy od tabu, na tabu zakończmy – co dzisiaj jest dla ciebie tabu?

Bieda. Umieranie. Kupa. Niewydepilowane pachy. 

(wywiad ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

TEATR MORALNEGO NIEPOKOJU - Piotr Wojciechowski "Tratwa manekina"


Wina i kara. Konfrontacja postaw. Moralna odnowa. Piotr Wojciechowski w Tratwie manekina, odwołując się do szekspirowskiej Burzy, podejmuje odwieczny temat przezwyciężania ludzkich słabości, konstruując zajmującą współczesną opowieść o odkupieniu.

Zacznijmy od końca. Od ostatniej sceny powieści, w której jeden z jej bohaterów, inżynier Bronek Szmit, opowiada Olafowi Ziemskiemu o projekcie dekompresji kaskadowej – wynalazku pozwalającym na wypompowywanie wody z terenów zalewowych. Zasada działania jest prosta – zamiast jednej ogromnej szczelnej tamy tworzy się kilka lub kilkanaście mniejszych i nie tak doskonałych, lecz o wiele tańszych w produkcji i pozwalających na szybkie działanie w trakcie zagrożenia powodziowego.  Szmit, opisując przyjacielowi swój pomysł, nie używa przy tym języka technicznego, odwołuje się wręcz w przedstawieniu swojego „systemu łatania dziur” do filozofii. Olaf podchwytuje ten trop. „Przeniósłbym ten pomysł na sferę moralności” – mówi, lecz Bronek zmienia temat. Olaf opowiada więc o czym innym – o projekcie artystycznym, w który jest zaangażowany. To koncepcja „teatru rówieśnego”, polegająca na publicznym opowiadaniu życiorysów przez osoby urodzone tego samego dnia. Czy rzeczywiście ten „teatr faktu” jest czym innym niż łatanie dziur za pomocą skomplikowanej inżynierii? Piotr Wojciechowski w „Tratwie manekina” zrównuje obie te koncepcje – opisując „łatanie dziur” w psychice poszczególnych bohaterów, przedstawia ich historie odwołując się co chwila do teatru.
Tratwa manekina skonstruowana została wszak w oparciu o klasyczną zasadę jedności czasu, miejsca i akcji. Wojciechowski pozwala sobie jedynie na niewielkie odstępstwa od tej trójjedności. Akcja powieści rozgrywa się w ciągu kilku deszczowych dni w sierpniu 2009 roku w pensjonacie „U Divych Zverov” w Górach Izerskich oraz, incydentalnie, w walczącej z powodzią okolicy. Zebrani „na scenie” pensjonatu bohaterowie próbują rozwikłać istotę pewnej historii sprzed wielu lat, która wpływa w znacznym stopniu na wydarzenia współczesne. Inżynier Bronek Szmit, jego córka Marcelina z mężem Kacprem, przyjaciel rodziny, wuj Niko, a także Olaf Ziemski i Jacek Sztarmak, znajomi Bronka z dawnych czasów, nieustannie wchodzą ze sobą w skomplikowane interakcje. Osią opowieści jest przywoływana przez Bronka i Marcelę opowieść o miłości niemożliwej, która wydarzyła się kilka lat temu w Szczecinie, gdzie niejaki Manolo, żeglarz i przyjaciel Bronka, zapałał uczuciem do tajemniczej Marii. Każdy z obecnych przysłuchuje się tej opowieści, interpretuje ją na swój sposób, dopowiada sensy. Okazuje się, że tamta historia ma ciąg dalszy – o adopcję porzuconego przez Marię dziecka stara się bezskutecznie Marcela, która przyjechała w Góry Izerskie z misją wydobycia chłopczyka z tutejszego domu dziecka.
U źródeł konfliktu tragicznego, który zaważy na losach bohaterów, stoi trudna do spełnienia miłość Manola i Marii – dwojga osób, które dla sedna opowieści współczesnej nie mają większego znaczenia. Są jedynie epizodycznymi postaciami z przeszłości, które poprzez naruszenie niepisanego prawa rzucą fatum na przyszłe losy osób zebranych w izerskim pensjonacie. Kamieniem, który poruszył lawinę wydarzeń pełnych niefortunnych przypadków, tragicznych wyborów i dwuznacznych moralnie czynów, jest zatem swoiste sprzeniewierzenie się odgórnemu porządkowi społecznemu – oto Manolo, człowiek sukcesu, wbrew licznym ostrzeżeniom ulega podszeptom cielesności i sprowadza tym samym klątwę nie tylko na siebie, ale również na swoich przyjaciół. (Można zaryzykować nawet stwierdzenie, że jest to pewien odpowiednik naruszenia zasady decorum). Tak oto cała grupa osób z wyższej sfery – wszyscy zebrani w pensjonacie bohaterowie są dyplomowanymi przedstawicielami socjety naukowej – usiłuje zadośćuczynić błędom przeszłości i symbolicznie powrócić do stanu sprzed moralnej i obyczajowej katastrofy.
To jednak nie koniec teatralnych odniesień. Nieprzypadkowo Olaf Ziemski jest wszak recenzentem teatralnym, specjalistą od teatru elżbietańskiego, autorem szkicu o postaci Kalibana z szekspirowskiej Burzy. Ten dramat jest ważnym kontekstem dla powieści Wojciechowskiego. Bohaterowie Tratwy manekina są przecież „uwięzieni” w pensjonacie „U Divych Zverov” niczym Prospero i jego świta na wyspie. Prosperem u Wojciechowskiego jest Bronek (co zgadza się z rozpoznaniami z eseju Ziemskiego, który widzi w Prosperze „racjonalizm i republikanizm elit globalizacji”), jego córka Marcelina będzie Mirandą, wujek Niko to Gonzalo, zaś Jacek Sztarmak, który – jak u Szekspira – zameldował się na miejscu akcji jako pierwszy, będzie Kalibanem („Syn diabła i czarownicy Kaliban to świat odrzuconych, imigranci, fawele, bieda, terroryzm, fanatycy zawiści i zemsty”).
Wojciechowski jest jednak zbyt wytrawnym pisarzem, by konstruować fabułę jedynie wokół szekspirowskich paraleli. Główny wątek moralnego odkupienia – związany z historią z przeszłości i jej nieoczekiwanym współczesnym ciągiem dalszym – wzbogaca zatem o motyw dodatkowy. Jest nim nieco zagadkowa postać Sztarmaka, który przyjechał w Góry Izerskie, by uzyskać wybaczenie od Teresy, żony Bronka, którą dość obcesowo potraktował w młodości. Do pojednania nie dojdzie, ale korespondencyjny pojedynek między Sztarmakiem a Teresą (która w pensjonacie się nie pojawi) wprowadzi do opowieści dodatkowy rys moralnej debaty. Sztarmak, emigrant z przeszłością kryminalną, upadły artysta o nieco mefistofelicznym charakterze, przeciwstawiony jest zradykalizowanej katolicko Teresie. Sztarmak przybywa do pensjonatu pod podszeptem psychoanalityka, który zaleca mu cofnięcie się w przeszłość w celu zrozumienia swoich traum. Z tego pojedynku współczesnej nauki i wiary nikt nie wyjdzie zwycięski, ale Sztarmak dość nieoczekiwanie odegra pierwsze skrzypce w misji ratunkowej, w której udział wezmą wszyscy bohaterowie.
Co ciekawe – Wojciechowski zaczyna powieść właśnie od Sztarmaka („Trzeba wejść w opowieść bocznymi drzwiami”), prowadząc klasyczną narrację trzecioosobową, by po chwili narratorem pierwszoosobowym uczynić Olafa Ziemskiego. Ta naprzemienność narracji wszystkowiedzącej i subiektywnej daje możliwość zróżnicowania punktów widzenia i zlustrowania każdego z bohaterów pod innym kątem. Dzięki temu okazuje się, że każda z osób – zdawałoby się poukładanych i spełnionych – skrywa przed innymi (ale też przed sobą) jakieś niepowodzenia. Zaangażowanie w szeroko dyskutowaną historię stwarza możliwość teoretycznego przewartościowania swoich postaw. Walka z powodzią daje natomiast szansę na wprowadzenie teorii w czyn. Tak oto cała menażeria (nazwa pensjonatu jest znacząca – to przecież „Dzikie zwierzęta”) dostąpi moralnej odnowy. Zadziała „system łatania dziur” – w finałowej scenie wspólne działanie okaże się silniejsze od demonstrowanych uprzednio wzajemnych niechęci. Teatr faktu (rówieśny, bo w dużej mierze odgrywany przez „aktorów” z jednego pokolenia), który co wieczór był „wystawiany” w pensjonacie, zostanie przeniesiony w sferę życia.
Mało jest we współczesnej literaturze autorów, którzy tak jak Wojciechowski wierzą w człowieka, w jego moralne oczyszczenie. Tratwa manekina, skomponowana i „rozegrana” niezwykle starannie, przekłada klarowność opowieści na postawę bohaterów, a finał powieści przynosi wiarę w zwycięstwo dobrej woli. I nawet jeśli o epizodzie z Gór Izerskich niektórzy bohaterowie szybko zapomną, wracając do swoich obowiązków, te kilka deszczowych dni spędzonych w pensjonacie „U Divych Zverov” będzie dla nich (i dla czytelnika) uświęcającą przygodą, o której bez ironii można powiedzieć, po raz ostatni odwołując się do Burzy: „O, co za widok! Tyle cudnych istot! Piękna jest ludzkość! O, nowy, wspaniały świat, w którym żyją tacy ludzie!”.

Piotr Wojciechowski
"Tratwa manekina"
Oficyna Wydawnicza Volumen, Warszawa 2013

ŚMIERDZĄCA SPRAWA - Florian Werner "Historia gówna"

Florian Werner znalazł fascynujący temat tam, gdzie inni w ogóle bali się szukać. W szambie.


Zdawałoby się, że w dzisiejszych czasach nie ma już tematów tabu i wszystko zostało odczarowane i wyjaśnione. Nic bardziej błędnego. Istnieje przecież pewna rzecz, czy raczej – substancja, która nie tylko obwarowana jest kulturowymi zakazami, ale też w sposób naturalny wzbudza u większości ludzi wstręt. To kupa. Finalny produkt procesu wydalania. Intrygujący i pełen paradoksów. Zrównuje wszystkich, jest więc niezwykle demokratyczna. A jednocześnie zaskakuje oryginalnością. Jak twierdzi Florian Werner w „Ciemnej materii” – nie istnieją dwie kupy, które byłyby do siebie podobne. Człowiek obcuje z nią codziennie, od dnia narodzin aż do momentu śmierci. A mimo to staramy się jej nie zauważać. Jest wszechobecna, ale niewidzialna – zupełnie jak ciemna materia w fizyce teoretycznej. Niegdyś bywała traktowana jako medykament o cudownych właściwościach, element jadłospisu czy istotny środek gospodarczy i ekonomiczny. Jednak od czasu wynalezienia kanalizacji dosłownie zapadła się pod ziemię, stając się rewersem kultury, jej mroczną stroną. A przecież – według Wernera – „potrzebujemy gówna, żeby je usunąć i w ten sposób utwierdzić się w przekonaniu, że jesteśmy kulturalni”. Ale nawet pomimo faktu, że cywilizacja ufundowana jest na ekskrementach, nie chcemy o kupie myśleć. Chyba że opowiadamy koszarowe dowcipy. To karygodne zaniedbanie naprawia z nawiązką niemiecki autor.

Jego książka, choć napisana z lekkością i poczuciem humoru, nie ma w sobie nic z niezdrowej ekscytacji zakazanym tematem. Wręcz przeciwnie – jest poważną publikacją naukową, która pokazuje, jak wiele kupa mówi nam o kulturze, społeczeństwie, zdrowiu, międzyludzkich więziach i ludzkości w ogóle. Jest więc się czym zajmować. Tym bardziej, że – jak skrupulatnie wylicza Werner – przeciętny człowiek wydala w ciągu roku sto kilogramów kału, natomiast mieszkańcy Berlina produkują w skali roku (uwaga!) niemal 300 000 ton ekskrementów. To już problem olbrzymiej wagi, którego nie można zbyć machnięciem ręki. Nic więc dziwnego, że Werner analizuje go na wszystkie możliwe sposoby. Nie on jeden zresztą. Zajmujące cytaty obficie przywoływane przez autora udowadniają, że w ciągu tysiącleci o kupie rozmyślali apostołowie, teologowie, filozofowie, naukowcy i wszelkiej maści artyści. Wszak „ciemna materia” to arcyludzka sprawa. Warto o tym pamiętać, idąc do toalety.   

Florian Werner
"Ciemna materia. Historia gówna"
tłum. Elżbieta Kalinowska
Czarne, Wołowiec 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce"






ZIELONA UKRAINA - Taras Prochaśko "W gazetach tego nie napiszą"


Nie da się. Po prostu nie da się czytać książki Tarasa Prochaśki, nie odnosząc jej do obecnej sytuacji w Ukrainie. A przecież teksty, które złożyły się na „W gazetach tego nie napiszą” powstały przed eskalacją politycznego konfliktu. Okazuje się, że Prochaśko, obserwując od lat swoją dziwną ojczyznę i próbując ją zrozumieć, okazał się prorokiem. Trudno przecież inaczej niż profetycznie odczytywać taki chociażby fragment: „Nie możemy wyewoluować do poziomu Europy. W rzeczywistości nigdy przecież w Europie nie byliśmy. Wypadliśmy z niej już wtedy, kiedy ona sama jeszcze nie uświadamiała sobie siebie. Od tej pory nasze europejskie pobudki były tylko imitacją, manierą, małpowaniem. Stąd też iluzja doświadczenia europejskiego i europejskiej obecności. Nie możemy jednak też wrócić do Rosji, bo byłby to powrót do przeszłości. Bez względu na rusyfikację nie jesteśmy w stanie zmienić swojego charakteru na tyle, by zżyć się z rosyjskim duchem. Na razie i Europa, i Rosja prowadzą badania w naszym laboratorium. Eksperymentują, choć nie mają pojęcia o tym, jaki może być wynik tej syntezy”.
Ale społeczno-polityczne jasnowidztwo i przenikliwość spojrzenia to zaledwie połowa sukcesu. Na drugą składa się literacki kunszt, z jakim Prochaśko opisuje wędrówkę po Ukrainie. Autor ten przyzwyczaił czytelników do tego, że to, co zobaczone i przeżyte, udatnie przekształca w obłędną prozę, intymną, silnie zmetaforyzowaną, genialnie mityzującą przestrzeń. „W gazetach tego nie napiszą” jest kolejnym krokiem w tym kierunku. Fragmentaryczna narracja, posiłkująca się piętrowymi porównaniami, oddaje nieoczywisty, poszarpany charakter tego kraju. Czym nie jest Ukraina u Prochaśki! – biesagami, waserwagą, jabłkiem zawieszonym na nitce. Im wymyślniejsze porównania, tym większą mamy pewność, że Ukraina wymyka się wszelkim definicjom. Prochaśko, botanik z wykształcenia, stworzył książkę, będącą w istocie zielnikiem, w którym rolę okazów flory pełnią zdania, zapiski, bon moty, celne frazy i obserwacje. Ta zadziwiająca różnorodnością literacka systematyka w jedyny w swoim rodzaju sposób pozwoliła na przyszpilenie zapachów, kształtów i kolorów „zielonej Ukrainy”. Przede wszystkim jednak – jej trudno uchwytnego ducha.

Taras Prochaśko
„W gazetach tego nie napiszą”
tłum. Renata Rusnak
Czarne, Wołowiec 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")



ŚLADAMI HRABALA - Tomáš Mazal "Praga z Hrabalem"


Do tej pory literackim patronem Pragi pozostawał Franz Kafka, a żelaznym punktem wycieczek po czeskiej stolicy była Złota Uliczka. Po publikacji „Pragi z Hrabalem” może się to zmienić.

Ta książka musiała prędzej czy później powstać. Przecież co ambitniejsze biura podróży od lat organizują wycieczki do Czech szlakiem miejsc związanych z życiem i twórczością Bohumila Hrabala. A fanatyczni czytelnicy zwiedzają Pragę, Nymburk czy Kersko zaopatrzeni w odpowiednio popodkreślane, kompletnie zaczytane i wypełnione notatkami na marginesach egzemplarze „Postrzyżyn”, „Święta przebiśniegu” czy „Wesel w domu”. Od teraz rajd śladami autora „Pociągów pod specjalnym nadzorem” będzie znacznie łatwiejszy – w „Pradze z Hrabalem” Tomáš Mazal (autor sążnistej i do tej pory niestety nie przetłumaczonej na polski biografii Bohumila Hrabala) pracowicie wynotował z książek czeskiego pisarza fragmenty poświęcone związanym z tym autorem miejscom, dopisał do nich rys historyczno-biograficzny, całość zaś zilustrował odpowiednimi zdjęciami (zarówno stanu obecnego, jak też – w przypadku, gdy dane miejsce zmieniło swój wygląd lub przestało istnieć – archiwalnymi). Nic, tylko ruszać w drogę. Trzeba tylko odpowiednio odczytać tytuł książki – czyli nie sugerować się polskim przekładem i pamiętać, że jest to przewodnik nie tylko po Pradze, ale po całych Czechach – i wziąć długi urlop. Wszak Mazal dzieli książkę na 47 części, w których znajdują się opisy poszczególnych miejsc w czeskich i morawskich miastach, ale niektóre rozdziały poświęcone są więcej niż jednemu miejscu. Sama wycieczka po knajpach Libni, połączona rzecz jasna z degustacją, zająć może kilka dni (dla osób ze słabą głową czas ten może się znacznie wydłużyć). Trudno będzie raczej dorównać Hrabalowi, który rozpoczęty po południu „wielki libeński slalom” (odwiedzenie ponad 20 knajp) kończył późną nocą. Ale Hrabal jest typem Szwejkowskim, a wszyscy przecież pamiętamy, jakie rekordy bił w tej konkurencji Józef Szwejk („Pewnej nocy byłem w dwudziestu ośmiu lokalach. Ale muszę się pochwalić, że nigdzie nie zamawiałem więcej niż trzy piwa”).

Mazal w swoim drobiazgowo sporządzonym przewodniku literacko-turystycznym proponuje odwiedzenie miejsc oczywistych – browar w Nymburku, praska ulica Na Grobli, działka w Kersku – ale też opisuje miejsca epizodycznie pojawiające się w utworach Hrabala (jak choćby Sobiesław, gdzie pisarz odbywał kurs artyleryjski). A że z każdym miejscem łączą się poszczególne wydarzenia i postaci, „Praga z Hrabalem” staje się nieocenionym leksykonem Hrabalowskim. Niemal idealnym. Niemal, bo przecież dziwić może, że rozdział poświęcony Nymburkowi nie został opatrzony choćby jednym z cytatem z „trylogii nymburskiej”, nie wiadomo dlaczego notkę poświęconą Piwiarni Kruszowickiej zdobi zdjęcie zrobione w gospodzie Pod Złotym Tygrysem, dlaczego część zdjęć jest niepodpisana, albo dlaczego Mazal pewne informacje powtarza (dotyczy to zwłaszcza pierwszych rozdziałów). Ale to tylko drobiazgi. Drobiazgi, które mogą wręcz być urocze – jak choćby redaktorskie potknięcie (jedno z naprawdę niewielu), zamieniające datę rozpoczęcia przez Hrabala studiów prawniczych z 1935 na 1953 rok. Ten drobny czeski – nomen omen – błąd jest o tyle symptomatyczny, że wpisuje się w łańcuch Hrabalowskich opóźnień. W dzieciństwie Hrabal dwukrotnie nie zdał do następnej klasy, przedłużając sobie młodość, potem z powodu agresji hitlerowskich Niemiec na Republikę Czeską z opóźnieniem skończył studia, zaś jego literacki debiut przeciągnął się o wiele lat. Na dodatek studia prawnicze, które Hrabal podjął tylko, by zrobić przyjemność matce, i po ukończeniu których nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie, przyszły pisarz uważał za nieporozumienie (choć wsiąknął wtedy w świat literatury i filozofii) i przejaw „sztucznego losu”. Omyłkowe opóźnienie jego akademickiego startu, ten drobny redaktorski błąd, sam uznałby pewnie za przejaw „praskiej ironii”, przypadkowe przekłamanie, które znacznie bardziej zaświadcza o prawdzie niż stan faktyczny. Ech, ten Hrabal! Nawet błędy mu służą.

Tomáš Mazal
„Praga z Hrabalem”
tłum. Jakub Pacześniak
czuły barbarzyńca, Warszawa 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w portalu Xięgarnia)




SPONSOR W AFEKCIE - Zbigniew Kruszyński "Kurator"


Mężczyzna w sile wieku i maturzystka? To już było. Ale u Kruszyńskiego jest inaczej.

Bohater „Kuratora”, najnowszej powieści Zbigniewa Kruszyńskiego, jest samotnym pięćdziesięciolatkiem, którego główną rozrywkę stanowią spotkania z kobietami oferującymi swoje wdzięki za dość wysokie stawki. Pawła stać na częste korzystanie z takich usług – ma dużo pieniędzy i dużo czasu. A do tego nie ma żadnych zobowiązań – ani rodzinnych, ani zawodowych. Owszem, mógłby wybrać bardziej bezpośrednią formę kontaktu i zdecydować się na klasyczny podryw, ale jest na tyle pragmatyczny (i pesymistyczny), że nie dopuszcza możliwości nieudanej operacji. Dlatego decyduje się na sponsoring, w ramach którego, jak tłumaczy mu jedna z pań, „nie płacisz za seks, tylko za wszystko, czego nie musisz robić”. Dla Pawła, który nie musi tym samym angażować się, cierpieć, kłócić czy nudzić, jest to sytuacja idealna. Jego dewizą jest wszak hasło „Alkohol można pić dla smaku, niekoniecznie z rozpaczy”. Jako sybaryta i esteta woli działać w białych rękawiczkach i ze swadą opowiadać o kolejnych transakcjach.
Na podstawowym poziomie historia przygód Pawła jest udaną obyczajową opowieścią nasyconą socjologicznymi obserwacjami. Nie zapominajmy jednak, że jej autorem jest Zbigniew Kruszyński – jeden z najciekawszych polskich prozaików, znakomity stylista. Dlatego w „Kuratorze” odkrywamy coraz to nowe warstwy. Choćby lingwistyczną ekwilibrystkę, świetnie charakteryzującą głównego bohatera, który swoje ironiczne, pełne bon motów wypowiedzi traktuje jako jeden z elementów autokreacji. Albo nostalgiczne reminiscencje Pawła (warto dodać, że bohater po części współdzieli biografię z autorem), które ujawniają przyczyny jego obecnego rozczarowania światem. Przede wszystkim jednak Kruszyński funduje nam fabularną woltę – nieoczywistą, dwuznaczną, intrygującą – z kapitalnym finałem, którego zdradzić nie wypada. Dość wspomnieć, że bohater trafi na dziewczynę, która zachwieje jego uporządkowanym światem i cynicznego sponsora zamieni w tytułowego kuratora, pragnącego ocalić ją przed światem. Czy mamy do czynienia z moralną odnową, czy z kolejną grą? Z miłością, czy z manipulacją? A jeśli z manipulacją – kto jest manipulatorem, a kto manipulowanym? W „Kuratorze” Kruszyński wkroczył na teren niebezpiecznie zaminowany literackimi przedstawieniami podobnego motywu. I nie tylko nie poległ, ale zaproponował – dzięki oryginalnemu ujęciu tematu i stylistycznej maestrii – nową jakość.

Zbigniew Kruszyński
"Kurator"
W.A.B., Warszawa 2014 

(tekst ukazał się pierwotnie w portalu Xięgarnia)





OKRUTNA BAJKA - Ignacy Karpowicz "Sońka"


Sońka, tytułowa bohaterka najnowszej powieści Ignacego Karpowicza, to mieszkająca na podlaskiej wsi wiekowa Białorusinka, która przed śmiercią rozlicza się ze swoich dawnych tajemnic – opowiada przede wszystkim o dramatycznych wydarzeniach, których uczestniczką była w czasie wojny. Zaskakujące? I tak, i nie. Tak, ponieważ – zwłaszcza mając świeżo w pamięci poprzednią powieść Karpowicza, czyli ultrawspółczesne i zanurzone w artystycznym światku Warszawki „ości” – trudno o temat bardziej nieprzystawalny do ostatnich książek tego autora (a i skromna objętość „Sońki” staje w kontrze do opasłych „ości” czy „Balladyn i romansów”). A jednocześnie po trzykroć nie. Nie, bo Karpowicz zdążył nas już przyzwyczaić do niespodziewanych zmian tematyczno-stylistycznych (weźmy choćby ponurą psychodramę, czyli „Gesty” – powieść napisaną po lekkich w tonie „Niehalo” i „Cudzie”). Nie, gdyż uważni czytelnicy mogli się spodziewać, że prędzej czy później autor ten sięgnie do doświadczeń wyniesionych ze swojej podlaskiej przeszłości. I wreszcie – nie, ponieważ nawet opowiadając o tak poważnym temacie, Karpowicz, co dla niego typowe, wykracza co chwila poza realistyczną konwencję. „Sońka” jest wszak bajką. Bajką okrutną.
Zaczyna się – jak przystało na bajkę – w odpowiedniej konwencji. Miejsce akcji: za górami, za lasami – leżący niedaleko białoruskiej granicy przysiółek Królowe Stojło, na który składają się ledwie cztery chałupy, jest symbolicznym końcem świata. Czas akcji: „Dawno, dawno temu”, jak głosi początek pierwszego zdania powieści. Zanim jednak Sońka rozpocznie swoją wstrząsającą spowiedź, która przeniesie czytelnika do lat 40. ubiegłego wieku, Karpowicz proponuje rozgrywające się w warstwie współczesnej iście bajkowe spotkanie. Oto wyklęta przez okoliczną społeczność „wiedźma” Sońka spotyka pięknego królewicza, który na swoim rumaku marki Mercedes pojawia się ni stąd, ni zowąd w Królowym Stojle. Trudno o większe nagromadzenie sprzeczności – Igor, młody i modny reżyser teatralny z Warszawy, i bezzębna starucha-szeptucha Sońka. Teraźniejszość i przeszłość, kultura i natura, sztuczność i autentyczność. Ale – jak to bywa w bajce – to, co niemożliwe, staje się realne. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spotkanie tych dwojga zadziała jak pocałunek, który przemienia żabę w piękność. Sońka, której Igor przypomina miłość z dawnych lat, opowiada mu swoją historię, czyniąc go nie tylko depozytariuszem okrutnej tajemnicy, ale też spowiednikiem, który pomoże jej godnie pożegnać się ze światem. Igor zaś, dzięki spotkaniu z Sońką, porzuci wielkomiejską maskę i przemieni się w Ignacego, który nie tylko nie będzie wstydził się swojego podlaskiego pochodzenia, ale jeszcze twórczo je wykorzysta, przetwarzając monolog Sońki w teatralny spektakl.
Karpowicz dość szybko zrywa jednak z bajkową konwencją i porzuca lekkie w tonie zderzenie dwóch światów, dość nieoczekiwanie przenosząc ciężar narracji na opowieść Sońki. Jej wyznanie, przerobione przez Igora/Ignacego na sceniczny monolog, ma szansę stać się jednym z najbardziej zapadających w pamięć tekstów mierzących się z tematem winy i odkupienia („Jestem z Królowego Stojła, gdzie dumni królowie popasywali, jestem z domu Trochimczyk, jestem matką, której zabito dziecko, jestem siostrą, której zabito braci, jestem córką, której zabito ojca, jestem żoną, której zabito męża, jestem kochanką, której zabito kochanka, sąsiadką bez sąsiadów, rozpaczą bez strun głosowych, skargą bez spowiednika, spowiedzią bez rozgrzeszenia”). To przejmująca wypowiedź szykującej się na śmierć kobiety, która rozlicza się ze swoim życiem, z wojennymi traumami oraz społecznym wykluczeniem. Monolog Sońki staje się dramatycznym oskarżeniem historii, prowincjonalnego patriarchalizmu i dziejowej niesprawiedliwości. Nie ma w tym nic z „memłania Holocaustu”. Jest za to oryginalny, bo indywidualny, jednostkowy i skromny, a dzięki temu niezwykle sugestywny, sposób opowiadania o tragedii – zarówno osobistej, jak i zbiorowej. „Sońka” to naprawdę mocna i zaskakująca powieść, za pomocą której Karpowicz udowadnia, że jest jednym z najzdolniejszych, ale przede wszystkim najbardziej wszechstronnych autorów swojego pokolenia.

Ignacy Karpowicz
„Sońka”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

PUDELEK SPRZED STULECIA - Florian Illies "1913. Rok przed burzą"


Niemiecki pisarz i dziennikarz Florian Illies (autor m.in. kapitalnej prześmiewczej książki „Jak być niewinnym”) obala powszechną tezę, według której wiek XX zaczął się w roku 1914. Jego „1913. Rok przed burzą” dowodzi, że symbolicznym zamknięciem kostycznego wieku XIX i prawdziwym rozpoczęciem, jak pisał Kafka,„nerwowej epoki”, jest właśnie rok 1913. I bynajmniej nie chodzi tu o politykę. Zresztą spośród niezliczonych bohaterów książki Illiesa tylko dwóch pesymistów zaprząta sobie głowę narastającymi niepokojami społecznymi. „Wojna nieustannie grozi wybuchem” – twierdzi Rudolf Steiner, przytakuje mu zaś pracujący właśnie nad „Zmierzchem Zachodu” Oswald Spengler. Trudno ich narzekania brać jednak poważnie, obaj są wszak neurastenikami. A na dodatek wszyscy wokół zaczytują się książką Normana Angella „Wielka iluzja”, w której brytyjski publicysta snuł wizję przyszłości: „Do wielkiej wojny w Europie, której groźba wiecznie istnieje, nigdy nie dojdzie. Bankierzy nie wysupłają pieniędzy na taką wojnę, przemysł nie będzie, a dyplomaci nie mogą jej podtrzymywać. Żadnej wielkiej wojny nie będzie”. W roku 1913 24-letni Hitler ledwo wiąże koniec z końcem, próbując handlować swoimi akwarelami (od czasu do czasu wygłasza rasistowskie przemowy, ale szybko cichnie, bo nikt w wiedeńskim przytułku, gdzie pomieszkuje, nie zwraca na niego uwagi), zaś Stalin, który przez jakiś czas przebywał również w Wiedniu (czy kiedyś się spotkali? – snuje spiskowe domysły Illies), zostaje zesłany na Syberię. O wojnie nikt zatem nie myśli. Wszyscy chcą żyć, tworzyć, bawić się kochać.
Wszyscy – czyli kto? Artystyczna bohema, która w 1913 roku żyła i tworzyła przede wszystkim w Wiedniu i Berlinie (Illies pisze także m.in. o wydarzeniach w Paryżu i Nowym Jorku, ale miasta te staną się stolicami świata nieco później). Kogóż tu nie ma! Malarze, muzycy, pisarze, naukowcy, aktorzy. Cała ówczesna środowiskowa socjeta, której Illies przygląda się z zainteresowaniem i znajduje tam… No właśnie – nie tyle twórcze porywy, rozterki ducha i wiekopomne działania, co miłostki, zawiści i zdrady. Musil pieczołowicie notuje stosunki odbyte z żoną, Kokoschka szaleje z miłości do wdowy po Mahlerze („Będziesz mnie biła twymi ślicznymi, kochanymi rączynami?”), żona Tomasza Manna po publikacji „Śmierci w Wenecji” zaczyna podejrzewać, że jej mąż nie jest „przesadnie heteroseksualny” – to odkrycie spowodowało, że przez kolejne półtora roku musiała leczyć się w sanatoriach (co z kolei było dla Manna zaczynem pomysłu „Czarodziejskiej góry”), Spengler natomiast kobiet się boi (notuje: „Lęk przed kobietami – gdy tylko się rozbiorą”), Einstein porzuca żonę dla kuzynki, Kirchner zadaje się na przemian z siostrami Erną i Gerdą Schilling, Kafka zachęca Felicję Bauer do małżeństwa, dając jej równocześnie do zrozumienia, że jest to niemożliwe, Freud bada mechanizmy wypierania seksualności, samemu ją wyparłszy właśnie w 1913 roku, gdy żona urodziła mu szóste dziecko, zaś  Wittgenstein kupuje domek w Norwegii, gdzie udaje się ze swoim kochankiem (i gdzie tworzy „Traktat logiczno-filozoficzny”, dzieło tak skomplikowane, że „Russell, poproszony listownie o zrobienie korekty, musi poprosić o ponowne przesłanie własnych pytań, by zrozumieć odpowiedzi Wittgensteina”).
Na tym obyczajowym tle Illies kreśli panoramę roku 1913, przełomowego w historii sztuki. Roku, w którym Proust pisał „W poszukiwaniu straconego czasu”, Strawiński prezentował „Święto wiosny”, a Malewicz malował czarny kwadrat. To tylko ułamek wydarzeń, które miały miejsce na rok przed wybuchem I wojny światowej, która na dobre pogrzebała stary porządek. Rok 1913 jest zatem nie tylko rokiem artystycznego bogactwa spod znaku nowej sztuki, jest też ostatnim rokiem nieskrępowanej swobody, o czym Illies opowiada z właściwą sobie dozą intelektualnego luzu.
Książka Illiesa, sytuująca się gdzieś pomiędzy historycznym dokumentem, esejem pisanym z przymrużeniem oka, swobodnym kalendarium a hybrydyczną prozą, bazuje na niezwykle prostym (choć piekielnie trudnym do zrealizowania) pomyśle – wystarczy uważnie przewertować tytuły prasowe oraz dzienniki i listy pisane przez różnych artystów w danym okresie, całość zgrabnie połączyć w mniej lub bardziej spójną opowieść i gotowe. Efekt? Jedyna w swoim rodzaju panorama artystyczno-społeczna roku wielkich zmian. Lekka, dowcipna, zajmująca. I skrótowa. A przez to niezwykle atrakcyjna. O ileż łatwiej zapamiętalibyśmy wydarzenia z listopada 1913 roku, gdyby w podręcznikach opisywano je tak, jak robi to Illies: „Między Else Lasker-Schüler i dr Gottfriedem Bennem wszystko się skończyło – ona jest w rozpaczy, na co dr Alfred Döblin, który właśnie pozuje Ernstowi Ludwigowi Kirchnerowi, wstrzykuje jej morfinę”. Tak mógłby wyglądać ówczesny Pudelek, gdyby istniał.

Florian Illies
„1913. Rok przed burzą”
tłum. Ewa Kochanowska
Czarna Owca, Warszawa 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")



ALICJA Z DEFICYTEM CZARÓW - Sylwia Chutnik "W krainie czarów"


Sylwia Chutnik jest nie tylko pisarką, ale również działaczką społeczną. W zbiorze opowiadań „W krainie czarów” widać wyraźnie, jak mocno te aktywności się zazębiają, jak wiele Chutnik-pisarka zawdzięcza empatycznej, ciekawej ludzi i ich opowieści oraz wrażliwej społecznie Chutnik-aktywistce.

Jako przewodniczka miejska autorka „Kieszonkowego atlasu kobiet” eksploruje tereny zapomniane i nieciekawe, w których kryją się jednak zajmujące historie. Podobnie jest w jej opowiadaniach, które rozgrywają się w gorszych częściach Warszawy, Śląska czy Zagłębia. Chutnik prowadzi czytelnika w głąb ciemnych bram, na szare podwórka i odrapane klatki schodowe, i tam odkrywa prawdziwe – bo nie upudrowane – oblicze miasta. Oblicze jakże często zwrócone ku przeszłości. Taki jest choćby strzegący historii sprzed lat Muranów – „Taki na mapie strup, który nie chce odpaść i trzyma się mocno. Mimo, że go zdrapujemy, pod nim błyszczy osocze i wylewa się przy każdym ruchu żywego organizmu, jakim jest miasto”.

W miejscach tych żyją ludzie, którzy – jak bohaterka opowiadania „Wszystko zależy od pani” – już na starcie skazani są na porażkę. Jest to zresztą główna cecha większości wykluczonych społecznie postaci z opowiadań Chutnik. Powody tego wykluczenia są różne – starość, choroba, ubóstwo, samotność.  Nieporadni, odstawieni na boczny tor, bezustannie przeżywają swoje porażki i wypatrują cudu, który się nie ziści. Do ich mieszkań nikt nie zapuka, nie obejmie ich program aktywizacji społecznej. Mogą liczyć tylko na Sylwię Chutnik, która przechodzi na drugą stronę miasta jak na drugą stronę lustra i to, co tam widziała i słyszała, przemienia w literaturę. Literaturę, która nie jest zaangażowana społecznie, jest za to zaangażowana emocjonalnie. I boli. Musi boleć, bo przecież, jak mówi jedna z bohaterek, Bożena z pigalaka, „Jeśli opowieść ma kogoś zainteresować, to tylko tak ją wymyślaj, żeby bolało”. Nie będzie więc żadnych czarów. Może tylko jeden, ale za to jaki – zrozumienie dla bohaterów.

Sylwia Chutnik
"W krainie czarów"
Znak, Kraków 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")


WSCHODNIE PYTANIA - Piotr Brysacz "Patrząc na Wschód"


Gdzie zaczyna się Wschód? Gdzie kończy? I co jest w nim tak pociągającego, że jego urokowi ulegają polscy pisarze i reporterzy?

Piotr Brysacz, nazywający sam siebie „mieszańcem z Pogranicza”, zadaje te pytania (i wiele innych, zawsze jednak związanych z odczuwaniem tego, co umownie nazywamy Wschodem) autorom, którzy osobiste doświadczenia życia na Wschodzie przerabiali na literaturę. W „Patrząc na Wschód” znalazły się wywiady z Andrzejem Stasiukiem, Mariuszem Wilkiem, Jackiem Hugo-Baderem, Magdaleną Skopek, Jędrzejem Morawieckim, Michałem Książkiem, Wojciechem Góreckim, Maciejem Jastrzębskim, Wacławem Radziwinowiczem, Wojciechem Śmieją i Włodzimierzem Pawluczukiem. Już rzut oka na listę przepytanych autorów i napisanych przez nich książek dowodzi, że Wschód jest w tym wypadku niemalże tożsamy z rozległym terenem Rosji poszerzonym ewentualnie o byłe republiki radzieckie. W metaforyczny nawias całą książkę ujmuje rozpoczynająca ją rozmowa z Andrzejem Stasiukiem, niejako wyznaczająca terytorium, które staje się przedmiotem dyskusji. Autor „Jadąc do Babadag” (który mimo wszystko częściej podróżuje na Południe niż na Wschód) obszar swoich wschodnich zainteresowań zamyka między Podlasiem, z którego pochodzi jego rodzina, a Mongolią, do której ostatnio podróżuje. To właśnie na tym obszarze – od Bugu (niektórzy twierdzą wręcz, że od Wisły, a zgryźliwcy powiedzą nawet, że od Odry) aż po Morze Beringa – rozciąga się Wschód. Mariusz Wilk, od lat mieszkający nad Jeziorem Onieżskim, zastąpił tę nazwę Północą. Ale chodzi zazwyczaj o to samo. Terytorialnie – o Rosję i przyległości. Mentalnie zaś – o stan ducha, który nazywa się umownie rosyjską (wschodnią) duszą.

O specyfikę rosyjskiej duszy spierano się co najmniej od czasów Bierdiajewa. I niewiele wymyślono. A raczej – wymyślono zbyt wiele, by zamknąć ów społeczny fenomen w krótkiej definicji. Autorzy przepytani przez Brysacza również definiują „wschodniość” na rozmaite sposoby. Raz wynika ona z określonych warunków geograficznych (groźny klimat, ogromna przestrzeń), innym razem z historyczno-politycznych obostrzeń, dla polskich autorów jednak jej sedno tkwi w zamieszkujących Wschód ludziach. To właśnie oni – Nieńcy u Skopek, Jakuci u Książka, czy Gruzini u Góreckiego – zaświadczają o różnorodności specyficznego człowieka ze Wschodu. Różnorodności, w której istnieją jednak punkty wspólne, które dają asumpt do traktowania „wschodniości” jako czegoś spójnego. Podobnie jest z samym Wschodem – każdy z przepytanych autorów definiuje go na własny, odmienny sposób, a zarazem każdy mówi też o tym samym: prostocie, smutku, religijności i mitycyzmie, zespoleniu z naturą, podatności na szaleństwo, specyficznej wrażliwości.

Okazuje się – dotyczy to zarówno dociekliwych pytań Brysacza, ale też książek bohaterów „Patrząc na Wschód” – że i dusza rosyjska, i sam Wschód to pojęcia niedefiniowalne. Paradoksalnie – im więcej, się o nich pisze, tym mniej się o nich wie. Nieprzypadkowo Stasiuk, pytany o Wschód, odpowiada co chwila „Nie wiem”, zniecierpliwiony pytaniami o Rosję Hugo-Bader mówi „Pan znowu swoje”, zaś zagadnięty o wschodnią duszę Książek odpowiada: „Gdybanie można mnożyć i mnożyć”. Z książki Brysacza wynika jasno, że dla przybysza z zewnątrz Wschód jest przede wszystkim pociągającą tajemnicą. Mitem, który próbuje się opisać w kolejnych książkach. Opowieścią, do której się nieustannie wraca.

Piotr Brysacz
„Patrząc na Wschód. Przestrzeń, człowiek, mistycyzm”
Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w portalu Xięgarnia.pl)