wtorek, 30 kwietnia 2013

DZIENNIK SKARG I ZAŻALEŃ - Sławomir Mrożek "Dziennik"



„Dziennik” Sławomira Mrożka jest w równej mierze fascynujący, co irytujący.

Kiedy dwa lata temu ogłoszono, że trzytomowy „Dziennik” Sławomira Mrożka ukaże się drukiem, wśród literackiej publiczności zawrzało. Oto wielki ironista Mrożek odsłoni wreszcie swoje życie prywatne! Już po opublikowaniu pierwszego tomu „Dziennika” stało się jasne, że w swoich osobistych zapiskach Mrożek parodystą bynajmniej nie jest. Jawi się natomiast jako człowiek maksymalnie skupiony na sobie i swoich przemyśleniach. 


O czym pisze Mrożek w pierwszym tomie „Dziennika”? „Chodzi o arkę przymierza między tym, co leci i toczy się, życiem, można powiedzieć, a pracą zawodową”. Te dwie sfery życia, prywatna i zawodowa, nieustannie się w jego zapiskach przeplatają. Jest więc „Dziennik” przede wszystkim sprawozdaniem z przebiegu pracy twórczej – Mrożek zapisuje w nim swoje pomysły, szkicuje przyszłe utwory i zdaje relację z przyjmowania ich przez środowisko artystyczne. Niezwykle cenne zdają się być notatki dokumentujące pracę nad kolejnymi utworami, które ukazują Mrożka jako twórcę przywiązującego wyjątkowo dużo uwagi do teoretycznego zaplecza swoich utworów dramaturgicznych i prozatorskich. Sporą ciekawostką mogą być również szkice pomysłów, które nie doczekały się realizacji – choćby jednoaktówki „Kto tam” czy scenariusza filmowego pisanego z myślą o Wiesławie Dymnym i Krzysztofie Litwinie jako głównych aktorach. Sferę prywatną reprezentują z kolei listy do przyjaciół oraz zapiski ze zmagań z codziennością – śledzimy tutaj między innymi walkę z postępującą łysiną (skwitowaną typowo Mrożkowskim zdaniem „Odtąd będę łysiał z podniesionym czołem”) oraz wieloletnią walkę o to, by wyrugować ze swojego życia papierosy, to wszechobecne w „Dzienniku” „faja za fają”. Niezwykle rzadko Mrożek wspomina o dzieciństwie i młodości, mało miejsca poświęca też życiu małżeńskiemu. Dopiero po śmierci żony Mrożek pozwala sobie na niezwykle osobisty, przejmujący ton. Zapiski pełne pasji, bólu, ale też histerycznego pytania o sens życia, zamykają pierwszy tom „Dziennika”.
Głównym tematem „Dziennika” (jak też wydanych wcześniej „Listów” oraz większości utworów Mrożka) jest próba zdefiniowania samego siebie jako jednostki zawieszonej pomiędzy dwoma światami. Chłopskie pochodzenie ciążyło Mrożkowi niczym kula u nogi, przeszkadzało na drodze do bycia inteligentem – te dwie natury toczyły w nim bezustanna walkę. To wewnętrzne rozdarcie zwielokrotniło się i uzyskało dodatkowe sensy w kontekście emigracji autora „Tanga”. W 1963 roku, po serii podróży zagranicznych, Mrożek osiada we Włoszech i od tamtej pory jego zapiski są bezustannym roztrząsaniem istoty emigracji. Jeszcze w roku wyjazdu do Włoch Mrożek konstatował: „Nie wrócić już do Polski to coś w rodzaju samobójstwa” i dodawał: „Emigracja jest mi nienawistna i martwa. Wegetacja w każdym znaczeniu”. Emigracja oznaczała bowiem kolejne zawieszenie – tym razem między Polską, gdzie widziano w nim tylko prześmiewcę, a Zachodem, gdzie przywarła do niego gęba pisarza polskiego. Mrożek nie chciał wracać do kraju, gdzie czułby się „jak krasnoludek wciskany do śmierdzącego buta z cholewą”, a jednocześnie zdawał sobie sprawę z ograniczeń płynących z bycia pisarzem emigracyjnym. „Głupia awantura to moje uchodźstwo, jak to się skończy?” – pytał w roku 1964. Cztery lata później sytuacja stała się jasna, gdy wystosował list protestacyjny przeciwko udziałowi Wojska Polskiego w inwazji na Czechosłowację. Wezwany do powrotu do kraju, odmawia i występuje o azyl we Francji. Całe zamieszanie skomentował we właściwym sobie stylu: „Władze polskie odmówiły mi przedłużenia ważności paszportów. Władze polskie o mnie każą wypisywać, że jestem zdrajcą. A ja władze polskie mam w dupie”.
 Sytuacja artysty-emigranta każe Mrożkowi porównywać się z Witoldem Gombrowiczem, którego podziwia, a zarazem któremu zazdrości. Nazywa go „Szefem”, w czym wyczuć można zarówno uznanie, jak i zazdrość. Spotyka się z nim we Włoszech, notuje później: „Niewątpliwie jest jednym z najważniejszych spotkań w moim życiu”. Ale zaraz przygniatała go jego wielkość, zmuszała do nieustannego mierzenia się z Gombrowiczem, chęci pokonania go w walce o wybitność: „Przez niego nie śpię teraz w nocy(…). Jedno tylko nie jest mi podrzędne, że ja nie chcę być podrzędny”.


W drugim tomie „Dziennika” (obejmującym lata 70. ubiegłego wieku) Mrożek jeszcze bardziej zamyka się w sobie. Śmierć pierwszej żony (pod koniec 1969 roku), rozstania z kolejnymi partnerkami oraz niezbyt przychylne przyjęcie ówcześnie pisanych sztuk powodują, że Mrożek całkowicie zatraca się w „samodwoju”, jak ironicznie określa „Wielkie Noce” spędzane sam na sam z dziennikiem, fajką i whisky. Świat i ludzie właściwie nie istnieją („Nie wierzę, żeby człowiek bardziej przejmował się światem niż sobą, swoim losem, a przynajmniej tym, co o sobie i swoim losie sądzi”). Dla Mrożka istnieje tylko Mrożek – przypatrujący się bólowi istnienia, przygotowujący na nadchodzącą starość (mimo przekroczonej dopiero czterdziestki!), walczący z własnymi demonami, z kompleksem polskości, z poczuciem wyobcowania. Pomimo dość nużącego tonu płaczliwej skargi („No i co synku, będziemy znowu biadolić?”), te fragmenty „Dziennika” wydają się najciekawsze.
Gorzej jest, gdy Mrożek ma wychynąć zza zaskorupiałego jestestwa i spojrzeć na siebie w nieco szerszym kontekście, na przykład przez pryzmat własnej twórczości. Na nieszczęście dla czytelników szukających w diarystyce momentów autoanalitycznych autor „Tanga” rzadko pisze o swoich utworach. A jeśli już się o nich zająknie, to w sposób dość zaskakujący, poświęcając choćby o wiele więcej uwagi kręconym na zlecenie niemieckiej telewizji filmom niż powstającym w tym okresie „Emigrantom”. Podobnie skąpe są relacje z uczestnictwa w kulturze w roli odbiorcy – Mrożek jedynie od czasu do czasu wspomina obejrzane filmy i spektakle teatralne oraz przeczytane książki. Wszystko zmienia się, gdy któraś z lektur urazi dumę dramatopisarza. Wtedy w Mrożku budzi się małostkowy zawistnik i urażony megaloman.
„Dziennik” przeżarty jest jadem manii wielkości. Gdy Mrożek dowiaduje się, że na okładce magazynu „Time” pojawiła się podobizna Toma Stopparda, wpada w szał – to miejsce powinno być zarezerwowane dla niego! Podobnie ocenia sukcesy innych. Grass? Prostak. Kafka? Ogromny talent (w domyśle – też byłbym wielki, gdybym „nie miał za sobą polskich kmieci, ale cerebralne i zmysłowe żydostwo”). Ale najważniejszym punktem odniesienia pozostaje oczywiście Gombrowicz. Podziwiany i niecierpiany, tak bliski, a zarazem niedosiężny – Gombrowicz stał się dla Mrożka „znienawidzonym i fascynującym dyrektorem szkoły”.
„Poniedziałek: Ja. Wtorek: Ja. Środa: Ja. Czwartek: Ja”. To chyba najsłynniejszy passus w historii polskiej diarystyki. Tymi słowami Gombrowicz rozpoczynał swoje „Dzienniki”. Sławomir Mrożek, pozostający pod przemożnym wpływem Gombrowicza, a jednocześnie odczuwający wobec autora „Ferdydurke” kompleks niższości, poziomem dziennikowej megalomanii przebił swojego mistrza. U Gombrowicza była to literacka gra (czy raczej przygrywka), u Mrożka kwestia autokreacji jest absolutnie poważna i narasta z tomu na tom. O ile w latach 60. (pierwszy tom „Dziennika”) Mrożek próbował rozpoznawał siebie, innych i świat, o tyle w kolejnych częściach już nie pyta, a tylko udziela odpowiedzi. Samemu sobie i na swój własny temat. Niemal bez wyjątku są to wypowiedzi krytyczne.
Żółć zalewająca Mrożka brała się z poczucia niedowartościowania, które realizowało się nie tylko na polu artystycznym. W tym kontekście dość zabawnie wygląda opis kupowania szybkiego samochodu, by odbić sobie dziewiętnaście lat bycia wyprzedzanym przez innych. Niestety – niektórych peror Mrożka nie można skwitować uśmiechem. Choćby wściekłego mizoginicznego ataku na kobiety („Odkąd nie można ich kupować na targu i trzymać w haremie, wszystko stracone”) czy nieoczekiwanego rasistowskiego wtrętu („Murzynów nie lubię i miło jest patrzeć na Afrykę Południową, gdzie oni są na swoim miejscu”). W niczym nie pomaga fakt, że zazwyczaj po takich atakach przychodzi refleksja i ekspiacja. 

Z tomu na tom „Dziennik” Mrożka staje się coraz bardziej mizantropijny i mizoginiczny, pełen nienawistnej furii. W tomie trzecim Mrożek przegląda się w lustrze i widzi odrażające indywiduum – niezaspokojonego artystycznie człowieka zdławionego lękiem przed starością i śmiercią, nieraz bliskiego samobójstwa, nierzadko przesypiającego kolejnego dni w alkoholowym przytępieniu. Traci zainteresowanie polityką (między lutym 1980 a styczniem 1981 roku nie prowadzi zapisków – w tak gorącym okresie!), po zerwaniu tajemniczego związku z niejaką Y traci również zainteresowanie kobietami – choć trudno brakiem zainteresowania nazwać jego pełne furii antyfeministyczne ataki. Dość niespodziewanie żeni się z Susaną Osorio Rosas, pisze nawet, że obok wyjazdu z Polski jest to najważniejsze wydarzenia w jego życiu, po czym... nie wzmiankuje już żony ani razu. Za to z ochotą opisuje symulacyjne gry wojenne. Zdaje się, że Mrożek pisze krwią i żółcią, że – pozwalając sobie na intymność zapisków (które powstawały bez myśli o ich publikacji) – dokonuje dogłębnej autoanalizy, a jednocześnie odnieść można wrażenie, że gra sam ze sobą w intrygującą ciuciubabkę. „To, co piszę, to jest publiczna gazeta, w porównaniu z tym, co naprawdę się dzieje” – notuje, by dodać: „Wiedz, drogi czytelniku niepowołany, że mam cię w dupie”.
Jak zatem czytać „Dzienniki” Mrożka? Jako pełen bolesnych spostrzeżeń czarny notes, który autor traktował jako koło ratunkowe? A może jako jego najbardziej tajemnicze i sarkastyczne dzieło? To rzecz odpychająca, czy raczej fascynująca? Wybór należy do czytelnika. A gdyby ktoś się wahał czy warto brnąć przez grube tomy, ewentualnie zastanawiał się, czy znajdzie tam jakieś życiowe rady, Mrożek daje osobliwe wskazówki: „Bushmills, zdaje się, mniej kaca zostawia niż jack daniel’s. (Tyle mam do powiedzenia potomnym. Proszę to traktować jako summę doświadczenia życiowego i mój testament)”. Szkoda, że w całym „Dzienniku” mało jest podobnych passusów, wiele natomiast (zbyt wiele!) odpychającej antypatii. W pewnym momencie Mrożek opisuje wstręt, z jakim odkładał na bok dzienniki Brechta, ponieważ odstręczał go charakter pisarza. „Dlatego też nie mogę czytać Ulissesa. Osobnik jest zbyt antypatyczny”. Niewykluczone, niestety, że wielu czytelników postąpi podobnie z „Dziennikiem” Mrożka. Osobnik jest zbyt antypatyczny.

Sławomir Mrożek „Dziennik, tom 1. 1962-1969”. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010
Sławomir Mrożek „Dziennik, tom 2. 1970-1979”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
Sławomir Mrożek „Dziennik, tom 3. 1980-1989”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013



wtorek, 16 kwietnia 2013

KSIĄŻKOMANIAK, CZYLI SZLACHETNY SZALENIEC - Jacek Dehnel "Młodszy księgowy"



To zaskakujące, że w dobie zatrważających wyników, które przynoszą badania nad czytelnictwem w Polsce, jedna po drugiej ukazują się książki o przyjemności czytania i o bibliofilskich szaleństwach.


Ledwo skończyliśmy lekturę „Książki o czytaniu” Justyny Sobolewskiej, a już dostajemy do rąk „Młodszego księgowego” Jacka Dehnela, który jest w o tyle gorszej sytuacji od dziennikarki „Polityki”, że jest pisarzem. Sam autor doskonale zdaje sobie z tego sprawę i już na początku swojej książki zaznacza: „Zdrowy rozsądek podpowiada, że poeci i prozaicy nie powinni brać się do krytyki literackiej, podobnie jak malarze nie powinni się parać krytyką artystyczną, a muzycy – muzyczną. Choćby dlatego, że środowisko artystów, bez względu na uprawianą sztukę, składa się w sporej części z ludzi niebywale ambitnych, łaknących sławy, nadwrażliwych, obrażających się łatwo o każdą recenzję, która nie jest hymnem pochwalnym, a do tego połączonych w rozmaite jawne i niejawne związki, koterie, stronnictwa, grupy wsparcia”. Dlaczego zatem autor „Lali”, nie bacząc na konsekwencje takiego ruchu, zabiera się za komentowanie spraw literackich? Z kilku powodów, które warto tutaj wymienić, ponieważ poniekąd zakreślają horyzont tematyczny pomieszczonych w „Młodszym księgowym” tekstów.

Po pierwsze – Dehnel, jako czynny bywalec i komentator internetowych portali literackich, zdążył się uodpornić na ataki rozżalonych i sfrustrowanych mniej zdolnych kolegów po piórze oraz literatów in spe. Jednym celnym zdaniem potrafi zastopować małostkowe szarże rozżalonych wierszokletów, nie waha się również przed napiętnowaniem „dzieł” autorów, u których samoocena zdaje się być w kompletnym zaniku. Ta część książki, którą Dehnel poświęca „podopiecznym kopniętej muzy”, jest fragmentem nieodparcie śmiesznym, a jednocześnie przerażającym, ponieważ uświadamia czytelnikom, że ich peregrynacje lekturowe obejmują jedynie czubek wydawniczej góry lodowej. Mieści się na nim nikły odsetek autorów, którym udało się odnieść literacki sukces, natomiast poza zasięgiem wzroku pozostają nieprzebrane masy autorów, u których rozbuchane ego pozostaje w zasadniczej rozbieżności z ich literackimi możliwościami. Dehnel, opisując żałosne próbki pisarskie internetowych napinaczy, nawiązuje w swoich tekstach do pamiętnych „Książek najgorszych” Stanisława Barańczaka. Z tą różnicą, że w czasach rzeczywistości internetowej praca komentatora literackiego  jest o wiele trudniejsza niż w okresie PRL-u. Książki wyśmiewane przez Barańczaka, choć były nieznośnymi pod względem ideologicznym utworami klasy B, pozostawały wszak literaturą tworzoną przez osoby, które przynajmniej w podstawowym stopniu opanowały pisarski warsztat. Dzisiejsi radośni twórcy literatury naiwnej nie mają już żadnych hamulców, a nieograniczona przestrzeń sieci, w której każdy grafoman znajdzie kącik dla siebie, daje im dodatkowy asumpt do płodzenia kolejnych utworków-potworków. Dehnelowi chciało się zgłębić tę otchłań. Chwało mu za podjęty trud, albowiem wyłowił stamtąd kilka pereł, które kładzie przed swoimi czytelnikami. Ku przestrodze. 

Krytyczna złośliwość rymuje się w pewien sposób z polemicznym stylem pozostałych tekstów pomieszczonych w „Młodszym księgowym”; tekstów, które cechują się także doraźnością. A doraźność, obok zawartości polemicznej, to wszak główny wyznacznik felietonu (i tak też trzeba teksty te postrzegać – były on przecież publikowane przez Jacka Dehnela w serwisie Wirtualna Polska właśnie jako felietony). Jako felietonista zatem (a nie krytyk) Dehnel w osobistym, lekkim i nieco zjadliwym tonie komentuje rzeczywistość polskiego życia kulturalnego. A to wda się w korespondencyjny pojedynek z pewną dziennikarką i wykpi forsowaną przez nią dość karkołomną woltę retoryczną, a to odniesie się do słów posłanki Krystyny Pawłowicz, które ta wygłosiła po śmierci Wisławy Szymborskiej, a to przypomni zaskakujące decyzje byłego ministra edukacji dotyczące kanonu lektur szkolnych. Są to teksty celne i dowcipne, z publicystycznego punktu widzenia nic im nie brakuje, aczkolwiek ich doraźność powoduje, że szybko tracą na aktualności. Mało kto już pamięta (na szczęście mało kto chce pamiętać) wiceministra Orzechowskiego odpowiedzialnego za zaskakujące reformy w spisie lektur. Nieczytelny kontekst historyczno-polityczny i szybkie zmiany tematów, którymi żyje opinia społeczna, powodują, że publicystykę autora „Saturna” można podsumować trawestacją pytania, które na zasadzie anegdoty pojawia się w tekście: „A pamięta pan, kto był wiceministrem edukacji ledwie osiem lat temu?”.  

Na szczęście doraźności w „Młodszym księgowym” nie ma zbyt wiele, nawet tej literackiej. Bo choć Dehnel, jako jeden z niewielu współczesnych pisarzy, na bieżąco przygląda się z uwagą wydarzeniom na scenie literackiej, to jego sympatie czytelnicze (ale też kolekcjonerskie) sytuują się w zasadniczo odmiennych rejonach. Jacek Dehnel, jako „młodszy księgowy”, jawi się bowiem nie jako krytyk i komentator, ale przede wszystkim jako czytelnik, obsesjonat książki, misjonarz bibliofilstwa. Stąd trzeci, i najważniejszy, bo poparty znaczącą większością tekstów, powód, dla którego Dehnel z chęcią zabiera się za pisanie o czytaniu – jego teksty, w których emocjonuje się antykwarycznymi znaleziskami, nie robią żadnej krzywdy rówieśnym mu pisarzom. Są hołdem złożonym przyjemności czytania, buszowania po księgozbiorach, odnajdywania tajemnych ścieżek łączących różne teksty literackie. Felietony Dehnela są sprawozdaniem z zajmującej przygody, którą jest książkomania. Ile frajdy przynosi takie coraz bardziej ekstrawaganckie hobby, wie tylko ten, kto, jak Dehnel, ze sterty makulatury upchniętej u bukinisty wyjmuje chociażby przedwojenny „Specjalny cennik paryskich, amerykańskich i niemieckich gumowych i innych higienicznych środków ochronnych dla mężczyzn i kobiet”. Kto odkrywa, że ksiązka dla dzieci „Opowieści o Cebulku” Gianniego Rodariego ma wiele wspólnego z „Lampartem” di Lampedusy. Kto bez wahani skłonny jest wydać fortunę na polski album zdjęć policyjnych z lat 1933-1935. Najwięcej radości mają zaś czytelnicy, którzy współdzielą z Dehnelem czytelniczo-bibliofilską pasję. „Młodszy księgowy” jest dla nich jak przepustka do tajnego, ekskluzywnego klubu. Jest jak porozumiewawcze mrugnięcie okiem: „Nie jesteście osamotnieni. Takich szaleńców jest więcej”. 

Jacek Dehnel
"Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu"
W.A.B., Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")

środa, 3 kwietnia 2013

DWIE TWARZE ROSJI - Wacław Radziwinowicz "Gogol w czasach Google'a"

„Rosji umysłem nie pojmiesz” – pisał w XIX wieku rosyjski poeta Fiodor Tiutczew. Niemal rówieśny mu Nikołaj Gogol postulował raczej sięgnięcie po śmiech, gdyż tylko przy jego pomocy można rozbroić tamtejszą rzeczywistość. Wacław Radziwinowicz w książce „Gogol w czasach Google’a” łączy te dwie strategie autorskie – próbuje objąć Rosję chłodnym umysłem, a jednocześnie pozostaje wyczulony na jej groteskowe i absurdalne aspekty.

W efekcie powstała rzecz, dająca w miarę pełny i obiektywny obraz współczesnej Rosji. Radziwinowicz, wieloletni moskiewski korespondent „Gazety Wyborczej”, z uwagą przygląda się najgłośniejszym wydarzeniom, które od 1998 roku znajdowały się na pierwszych stronach rosyjskich gazet – jego autorskie komentarze to panorama Rosji post-Jelcynowskiej, aspirującej do imperialnej wielkości, a zarazem nie mogącej się uwolnić od grzechów przeszłości. Kraj, który portretuje Radziwinowicz, nie może się pozbyć swojego dwulicowego charakteru. Chodzi między innymi o rozdarcie między pędem ku światowości a nieznośną prowincjonalnością, między zuniformizowaną potęgą a pijackim bełkotem, między uduchowieniem a nowobogackimi pretensjami. Przede wszystkim jednak dwugłowy orzeł z godła Federacji Rosyjskiej zdaje się patronować głównemu rozdźwiękowi – między grozą a groteską. Tamtejsza groza to wojenne doświadczenia i powojenne traumy, terrorystyczne ataki i mafijne porachunki, to zabójstwa dziennikarzy i politycznych przeciwników, to wreszcie banalna codzienność skorumpowanego na wszystkich szczeblach aparatu władzy. Każdy z tych aspektów ma jednak swój humorystyczny awers. Radziwinowicz pisze zarówno o „ładunku 200” (kto widział słynny film Aleksieja Bałabanowa, ten wie, co kryje się pod tym mianem), o czarnych stronach moskiewskiej multietniczności, o czeczeńskich terrorystkach-samobójczyniach, jak i o wciąż popularnym sposobie kamuflowania rzeczywistości na wzór wiosek potiomkinowskich, czy o okólnikach dotyczących długości paznokci u rosyjskich urzędników. Groza grozą, ale duch autora „Martwych dusz” wciąż unosi się nad Rosją. „U nas w zasadzie każdy przyjęty na służbę państwową od razu zaczyna tyć. Bierzemy młodego zgrabnego chłopaka, a on po kilku latach waży dobrze ponad sto kilo i wygląda jak klasyczny dzierżymorda z pyskiem jak u bohaterów Gogola” – mówi lekarz zajmujący się kondycją moskiewskich urzędników, którzy większość spraw załatwiają przy łapówkarskich kolacjach.

W tym kontekście zamieszczony na okładce blurb autorstwa Wiktora Jerofiejewa („Sensacja! Okazuje się, że Rosję można zrozumieć”) uznać należy za nie do końca trafiony. Konkluzja Jerofiejewa jest raczej życzeniowa niż adekwatna do rzeczywistości. Książka Radziwinowicza dobitnie pokazuje, że Rosji zrozumieć nijak się nie da. Można tylko próbować, ale każda taka próba wywiedzie nas w pole. Rosja bowiem jest tym bardziej fascynująca, im bardziej wymyka się rozumowi. „Gogol w czasach Google’a” jest tego niezbitym dowodem.

Wacław Radziwinowicz
 "Gogol w czasach Google'a"
Wydawnictwo Agora, Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie xięgarnia.pl)

NORMALNA OPOWIEŚĆ O NIENORMALNYCH CZASACH - Pavol Rankov "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)"




„Myślę, że literatura słowacka nie jest w stanie wywołać za granicą jakiegoś boomu” – stwierdził w jednym z wywiadów Pavol Rankov. To chyba zbyt zachowawcza wypowiedź, tym bardziej, że debiutancka powieść Rankova jest w stanie ów boom na słowacką literaturę wydatnie przyspieszyć.

1 września 1938 roku na basenie miejskim w czechosłowackich Levicach trzech nastoletnich przyjaciół – Czech Jan, Węgier Peter i Żyd Gabriel – organizuje pływackie minizawody. Kto wygra, zdobędzie prawo do pierwszeństwa w ubieganiu się o względy pięknej koleżanki, Słowaczki Marii. Zawody, przerwane przez drobny incydent, nie zostaną rozstrzygnięte przez następne 30 lat. Okupacja, emigracja, faszyzm, komunizm, nacjonalizm, kolaboracja, partia, Służba Bezpieczeństwa – w życie młodych bohaterów, zmuszonych do przejścia wężowym ruchem przez ten labirynt, wkroczą bowiem historia z polityką i nic już nie będzie takie samo. Utraconego przedwojennego porządku wszechrzeczy, gdy życie było proste i jasne, nie da się już odzyskać. Pozostanie chaos, który grupa przyjaciół będzie próbowała jakoś okiełznać, co roku w ten sam wrześniowy dzień starając się rozstrzygnąć dawny zakład. Idea rozegrania przyjacielskich zawodów stanie się jedynym pewnikiem w czasach, gdy nic nie jest pewne – jak w kalejdoskopie zmieniają się nazwiska, imiona (Jan stanie się Honzą, Janosem, a nawet Ianem), granice, narodowości. Dla kogoś, kto nie orientuje się w geopolitycznych zawirowaniach w tej części Europy, taki stan jest trudny do zrozumienia: „Widzisz, to jest Europa Środkowa. Kiedy Niemcy zajęli Czechy, to w drugiej części kraju powstało Państwo Słowackie, ale Levice nagle już nie znajdowały się tam, ale na Węgrzech. Da się to zrozumieć?”.

Im bardziej zawiła staje się środkowoeuropejska historia, tym bardziej Rankov stara się uklasycznić swoją powieść. Szlachetność postaw i trwanie przy podstawowych wartościach przynosi bohaterom – niejako na przekór podłym czasom – ocalenie. Natomiast przejrzystość języka i lekkość stylu chronią czytelników przed zagubieniem się w nieprzyjaznym świecie. To właśnie prostota jest główną siłą napisanej z epickim rozmachem powieści Rankova – tej panoramy dziejów, na tle której rozgrywają się jednostkowe losy. Jest jednak coś, co rozbija tę klasyczność opowieści. To epizody, w których pojawiają się osoby odpowiedzialne za całe to polityczne zamieszanie –  Miklós Horthy, Josef Tiso, Klement Gottwald czy Alexander Dubček. Epizody absurdalne i jawnie groteskowe. Dzięki nim powieść nabiera dodatkowych rumieńców. W tym kontekście „Zdarzyło się pierwszego września” jest podwójnym zwycięstwem literatury, która jednocześnie ocala i unieważnia. Ocala pamięć o pokoleniu, któremu przyszło żyć w heroicznych czasach, i próbuje unieważnić absurdy XX-wiecznej historii. Albowiem, jak pisze Rankov, „Wszystko jest wymyślone. Niczego nigdy nie było, nikt nigdy nie żył. Pierwszego września też nigdy nie było”. Wszystko zdarzyło się komu innemu i kiedy indziej. W nienormalnych czasach.

Pavol Rankov
"Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)"
tłum. Tomasz Grabiński
Słowackie Klimaty, Wrocław 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")