poniedziałek, 24 października 2016

MAGIA PÓŁNOCY - Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Zostawić Islandię"

Zostawić Islandię to pożegnanie Huberta Klimko-Dobrzanieckiego z tytułową wyspą, która była dla niego kolejno: marzeniem, wyzwaniem, natchnieniem, ojczyzną (przyjął obywatelstwo tego kraju), a obecnie stała się ważnym wspomnieniem. Islandia była też dla tego pisarza przepustką do literackiej sławy – wydana w roku 2006 „podwójna” książka Dom Róży. Krýsuvík, łącząca osobistą relację z islandzkiego domu spokojnej starości z poetycką opowieścią stylizowaną na skandynawską sagę, przyniosła mu należne uznanie. Nie da się ukryć, że Klimko-Dobrzaniecki trafił wtedy w odpowiedni czas. Po międzynarodowych sukcesach Björk i Sigur Rós oraz po świetnym przyjęciu filmów Baltasara Kormákura i Dagura Káriego Islandia – i wszystko, co z nią związane – stała się modna. Klimko- Dobrzaniecki świetnie wpisywał się w ten trend, a nawet, jako pierwszy Polak piszący o Islandii, skutecznie go umacniał. „Nasz” Islandczyk wydał jeszcze jedną wyspiarską książkę – Kołysankę dla wisielca – by potem, po kolejnych przeprowadzkach i zamieszkaniu w Wiedniu, zmienić obszar literackich fascynacji. Islandia nie dawała mu jednak spokoju. Po latach rozłąki zdecydował się więc na wspomnieniową podróż na wyspę, by ostatecznie się z nią pożegnać. Siła oddziaływania Islandii jest jednak na tyle duża, że trudno w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek ostateczności.

Nowa książka Klimko-Dobrzanieckiego jest raczej prozą autobiograficzną niż reportażem. Dlatego też – mimo mnóstwa informacji o Islandii – dowiadujemy się z niej więcej o samym pisarzu niż o tajemniczej wyspie. Utrzymana w gawędziarskim tonie osobista opowieść sprawia, że Islandia jest u Klimko-Dobrzanieckiego raczej abstraktem niż konkretem, urasta wręcz do rangi symbolu. Nieprzypadkowo autor wplata w islandzką narrację wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w prowincjonalnym dolnośląskim miasteczku, zrównując w ten sposób obie te mityzowane arkadie. Islandia pozostaje snem, który niespodziewanie się ziścił. A może – nie dośnił się do końca? Taka właśnie jest książka Klimko-Dobrzanieckiego – eteryczna, oniryczna i – wbrew klimatowi Islandii – pogodna.


Hubert Klimko-Dobrzaniecki Zostawić Islandię, Noir sur Blanc, Warszawa 2016, s. 128

poniedziałek, 12 września 2016

PAVOL RANKOV. PRZEZWYCIĘŻYĆ KOMPLEKS


I.

Kiedy w 1978 roku ukazała się „Poczta na południu. Antologia młodej prozy słowackiej”, autorka przedmowy Danuta Abrahamowicz pozwoliła sobie ją rozpocząć autorsko zmodyfikowanym miksem słowackich sądów krytycznoliterackich na temat tamtejszej prozy lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Wypowiedzi autorów „generacji 1956” i towarzyszących im krytyków sprowadzają się tu głównie do kwestii wyjątkowości, rozpoznawalności i odmienności (wobec przedstawicieli starszych pokoleń, ale też w stosunku do pozostałych literatur środkowoeuropejskich).
W opublikowanych kilka lat temu esejach Rudolfa Chmela, zatytułowanych wyraziście „Kompleks słowacki”, ten literaturoznawca, publicysta i polityk, powtarza – w nieco innym układzie – te same gesty krytyczne. Charakter narodowy Słowaków opiera się w dużej mierze na inklinacji do nieustannego porównywania się z sąsiadami (z którymi na dodatek łączą Słowaków liczne zaszłości) i do prób podkreślania własnej tożsamościowej wyjątkowości, zwłaszcza na tle Europy, ze wskazaniem na kraje Europy Środkowej.
Słowacka literatura jest naznaczona tym kompleksem. A krytyka literacka chyba jeszcze bardziej. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że z hasłowo rozumianego pojęcia „literatura słowacka” krytyków interesuje dużo bardziej słowackość niż literackość. Poczucie prowincjonalności literatury słowackiej – prezentowane często przez autorów i krytyków – jest także poręcznym wytrychem dla tych nielicznych wydawców zagranicznych, którzy zechcieli przyjrzeć się słowackiej literaturze nieco bliżej. Z jakiegoś przecież powodu polski wydawca pierwszej na naszym rynku książki Pavla Rankova, wyboru opowiadań „Bratysława jest mała”, opatrzył ją – na zachętę? – fragmentem wywiadu, który na łamach czasopisma „Knižná revue” przeprowadził z autorem Marek Kopča. Fragment ten jest okrojony do odpowiedzi na jedno, jakże wszak emblematyczne pytanie: „Czy w erze globalizacji i zjednoczenia Europy literatura słowacka ma szansę, podobnie jak dobre słowackie piwo, na znalezienie większej liczby odbiorców?”. Oto wyimki z odpowiedzi Rankova: „Piwo jest w lepszej sytuacji, wystarczy je przełożyć z auta do pubu i załatwione. Przełożenie dzieła literackiego zajmuje więcej czasu i umie to dobrze zrobić o wiele mniej ludzi. Myślę, że literatura słowacka nie jest w stanie wywołać za granicą jakiegoś boomu, ale z drugiej strony mamy sporo autorów, którzy nie przyniosą Słowacji wstydu. Nie mam jednak wrażenia, by świat jakoś celowo i systematycznie zapominał właśnie o nas. (…) Wyobrażenie, że słowacka kultura rzuca perły, a świat to jest ten wieprz, który nie chce ich nawet zeżreć, to tylko element naszego zwyczajowego użalania się nad sobą”.


Znamienne, że słowa te Rankov wypowiada w roku 2005, a więc w momencie, gdy ma na swoim koncie trzy dobrze przyjęte przez rodzimą krytykę tomy opowiadań, ale nie napisał jeszcze książki, która przyniesie mu międzynarodowy rozgłos (nagrodzonej Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus” powieści „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”).


II.

Tytuł polskiego wyboru opowiadań Rankova jest mylący. Został bowiem zapożyczony z tytułu opowiadania „Trzy tysiące osiemset pięćdziesiąt sześć koron słowackich albo Bratysława jest mała”, które nie zostało zamieszczone w żadnym z autorskich zbiorów Rankova, a ukazało się jedynie w czasopiśmie. Polski wydawca (prawdopodobnie w porozumieniu z autorem i/lub tłumaczem) nie tylko zdecydował się na publikację tego opowiadania (co ważne – z wątkiem polskim!), ale też uczynił z jego podtytułu tytuł całego zbioru, a także umieścił je na początku książki. Dlaczego jest to tak istotne? Otóż w tym opowiadaniu – już w tytule zaznaczającym ironiczne podejście do osławionego „kompleksu słowackiego” – Rankov decyduje się na przemyślną grę z narodowymi stereotypami. W pewnym momencie bohater opowiadania (pisarz i akademicki wykładowca – nie jedyne alter ego w twórczości Rankova) mówi do żony: „Polacy są absolutnymi ignorantami w kwestii Słowacji. Oni myślą, że są największym i najbardziej kulturalnym narodem słowiańskim”. Rzecz w tym, że jest to opinia, którą należy wziąć w cudzysłów, ponieważ bohater wymyślą ją na poczekaniu jedynie po to, by w niewinny sposób nałgać żonie i ugrać tym samym coś dla siebie. Najważniejsze jest jednak to, że opowiadanie otwierające polski wybór jest JEDYNYM, w którym pojawiają się jakikolwiek wskazówki co do miejsca akcji. Opowiadanie to, które Rankov napisał później od wszystkich pozostałych, można zatem postrzegać jako cezurę w jego twórczej metodzie obłaskawiania kompleksu słowackiego.

III.

We wczesnych opowiadaniach – wydanych w latach 1995-2004 w tomach „S odstupem času” („Z perspektywy czasu”), „My a oni / Oni a my” („My i oni / Oni i my”) i „V tesnej blízkosti”  („W ścisłym pobliżu”) – sposobem Rankova na walkę z kompleksem słowackim był eskapizm. Wszelka konkretyzacja (geograficzna, historyczna, polityczna) jest w nich programowo nieobecna. Opowiadania te rozgrywają się wszędzie i nigdzie, miejsce akcji często jest szyfrowane pierwszą literą jego nazwy, bohaterowie albo nie mają imion, albo występują pod pseudonimami, noszą imiona uniwersalne, bądź też brzmiące z angielska (Emma, Vanessa). Świat przedstawiony opowiadań Rankova nie odsyła do rzeczywistości, bardzo często przekracza wręcz granice między realnością a fantazją. W „Audytorach” główny bohater sprzeniewierza się firmowej przysiędze i trafia do miasteczka, z którego nie może się wydostać. W „Nieudanym wieczorze” zwykłe wypad do centrum okazuje się przejściem do innego (równoległego?) świata, w którym wszyscy mówią w dziwnym języku. W „Fotografii” osadzony w więzieniu mężczyzna przenika do wiszącej na ścianie fotografii, zostawiając w areszcie swoją ziemską powłokę. Podobny motyw występuje w opowiadaniu „Nowa ludzkość”, w którym doczesne życie okazuje się jedynie etapem przygotowującym do właściwej, doskonałej egzystencji. Tematyka niemalże fantastyczna łączy się w opowiadaniach Rankova z duszną, kafkowską atmosferą grozy i niepokoju (krytycy wskazują także na powinowactwa Rankova z Borgesem, czy – by pozostać na gruncie słowackim – z Dušanem Mitaną). Wyalienowana jednostka czuje się zagubiona w świecie, który okazuje się miejscem tajemniczym, niebezpiecznym i nieprzyjaznym.
Tę nieoczywistość świata przedstawionego Rankov pogłębia zaburzeniami w obrębie narracji oraz fabularnymi zagadkami, z upodobaniem myląc tropy na obu tych poziomach. W „Tunelu” narratorem nieoczekiwanie okazuje się jedna ze statystujących postaci, a cała historia opowiadana jest ze sporego dystansu czasowego. W „Korespondencji” niewinna ingerencja listonosza w korespondencję dwóch mężczyzn sprawia, że rzeczywistość zaczyna wymykać się spod kontroli. W „Lokacie terminowej” służbowy romans okazuje się zaplanowaną intrygą kryminalną. Bohaterowie Rankova bardzo często są zawieszeni między rzeczywistością a fantazmatem, jak w bliźniaczych opowiadaniach „Z wizytą u matki” i „Z wizytą u córki”, próbują też narzucić innym swoją wolę, zmusić ich do określonych działań, które doprowadzają ofiary do granic obłędu. Nierzadko dochodzi tutaj do zacierania się granic osobowości, wzajemnego przenikania, zamiany ról. Wszystkie wolty Rankov wykonuje zazwyczaj pod koniec każdego z opowiadań, najczęściej w ostatnim, puentującym całość zdaniu – tę swoją skłonność potrafił obśmiać w „Psach”, gdzie feralna historia romansu mężczyzny po czterdziestce z nieletnią koleżanką jego córki ujęta jest w formę tekstu złożonego w wydawnictwie, na którym niechętna autorowi redaktorka dopisuje swoje opinie.
Najdalej – jeśli chodzi o nierealność i zaskakujące zmiany punktu widzenia – poszedł  Rankov w opowiadaniach zwierzęcych: w „Drobiu” narratorką jest kura, która ma właśnie trafić na pieniek, zaś w „Drosophilia populi” kilka banalnych scenek w parku, ukazanych w klasycznej antropocentrycznej konwencji (i narrator, i bohaterowie należą do gatunku Homo sapiens), zostaje zrekapitulowane epizodem, w którym to tytułowe muszki owocówki są koroną stworzenia, stają się „ludzkie” (populi), zaś ludzie służą muszkom jedynie jako laboratoryjny materiał poglądowy. Opowiadanie pochodzące z ostatniego zbioru Rankova zamyka polski wybór. To symptomatyczne – wydaje się, że to opowiadanie jest dla słowackiego autora granicą, po przekroczeniu której trudno byłoby wrócić do świata literatury realistycznej. Gdyby Rankov zdecydował się rozwinąć swoją twórczość, pod względem tematycznym, w tym kierunku, mógłby stać się specjalistą od postmodernistycznej groteski w rodzaju Wiktora Pielewina (wspominam rosyjskiego pisarza nieprzypadkowo, ponieważ ma on w swoim dorobku książkę zbudowaną na bardzo podobnym schemacie, co „musze” opowiadanie Rankova – mam na myśli „Życie owadów”). Z drugiej jednak strony „Bratysława jest mała” wyraźnie unaocznia inny rodzaj ewolucji autora – zaczynając od bliskich fantastyce miniatur, zbudowanych właściwie na jednym (prawda, że błyskotliwym) pomyśle, z każdym kolejnym tomem Rankov nie tylko nabierał rozmachu, wydłużając teksty, ale też stawał się coraz bardziej poważny (nawet wtedy, gdy pozostawał daleki od realizmu).

IV.

Tak oto Rankov nie stał się drugim Pielewinem. Został – dość nieoczekiwanie – czołowym słowackim realistą, a zarazem mistrzem psychologicznej obserwacji, autorem epickich powieści o rozbudowanym tle historycznym, które nie tylko wyzyskują słowackie realia, ale też czynią z narodowej specyfiki (wielokulturowość i trudne, zagmatwane losy Słowacji w XX wieku) główny temat tej twórczości. Kompleks słowacki został przełamany. Pavol Rankov stał się największym specjalistą od literatury słowackiej (literatury, która słowacką tożsamość stawia na pierwszym planie). A uczynił to właściwie jedną powieścią – „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” (późniejsze „Matki” „tylko” utwierdziły jego pozycję).
O ile w opowiadaniach Rankov uciekał od geograficznego (i każdego innego) konkretu, o tyle w debiutanckiej powieści jest on punktem wyjścia. Chodzi tu mianowicie o Levice, miasto leżące w południowo-zachodniej Słowacji, blisko granicy z Węgrami. Tuż przed drugą wojną światową w tym prowincjonalnym miasteczku we względnej komitywie żyli Czesi, Słowacy, Węgrzy, Niemcy, Żydzi, Cyganie, trafiali się nawet Bułgarzy (nazwisko Rankov!) i Polacy. Zawierucha wojenna oraz późniejsze lata przechodzenia od stalinizmu do normalizacji rozsypały w pył ten barwny etniczny tygiel. W ciągu zaledwie trzydziestu lat w tej części Europy zmieniło się niemal wszystko. I właśnie w ramach trzydziestu lat, od roku 1938 do roku 1968 (są to w historii Czechosłowacji daty jednoznacznie symboliczne, kojarzące się z kapitulacją wobec wojsk hitlerowskich i będących na usługach Moskwy wojsk Układu Warszawskiego), słowacki pisarz Pavol Rankov zamknął czas akcji swojej powieści. Rozległy czasowy horyzont oraz czwórka głównych bohaterów różnej narodowości – tak skrojona powieść wymaga epickiego oddechu oraz niezwykle precyzyjnie poprowadzonej fabuły. Rankov poradził sobie z tymi wymogami w genialny w swej prostocie sposób. Każdy z rozdziałów rozgrywa się kolejnego roku tego samego dnia – pierwszego września. Dla bohaterów powieści będzie to data szczególna. Począwszy od pierwszego dnia września 1938 roku, gdy czwórka nastolatków rozgrywa intrygujące zawody pływackie na levickim basenie.
Trzech młodocianych przyjaciół – Czech Jan, Węgier Peter i Żyd Gabriel – założyło się między sobą, że ten, kto pierwszy przepłynie długość basenu, zdobędzie prawo do pierwszeństwa w ubieganiu się o względy pięknej koleżanki, Słowaczki Marii. Zawody, przerwane przez drobny incydent, nie zostaną rozstrzygnięte przez następne 30 lat. Okupacja, emigracja, faszyzm, komunizm, nacjonalizm, kolaboracja, partia, Służba Bezpieczeństwa – w życie młodych bohaterów, zmuszonych do przejścia wężowym ruchem przez ten labirynt, wkroczą bowiem historia z polityką i nic już nie będzie takie samo. Utraconego przedwojennego porządku wszechrzeczy, gdy życie było proste i jasne, nie da się już odzyskać. Pozostanie chaos, który grupa przyjaciół będzie próbowała jakoś okiełznać, co roku w ten sam wrześniowy dzień starając się rozstrzygnąć dawny zakład. Idea rozegrania przyjacielskich zawodów stanie się jedynym pewnikiem w czasach, gdy nic nie jest pewne – jak w kalejdoskopie zmieniają się nazwiska, imiona (Jan stanie się Honzą, Janosem, a nawet Ianem), granice, narodowości. Dla kogoś, kto nie orientuje się w geopolitycznych zawirowaniach w tej części Europy, taki stan jest trudny do zrozumienia: „Widzisz, to jest Europa Środkowa. Kiedy Niemcy zajęli Czechy, to w drugiej części kraju powstało Państwo Słowackie, ale Levice nagle już nie znajdowały się tam, ale na Węgrzech. Da się to zrozumieć?”.
Im bardziej zawiła staje się środkowoeuropejska historia, tym bardziej Rankov stara się uklasycznić swoją powieść. Szlachetność postaw i trwanie przy podstawowych wartościach przynosi bohaterom – niejako na przekór podłym czasom – ocalenie. Natomiast przejrzystość języka i lekkość stylu chronią czytelników przed zagubieniem się w nieprzyjaznym świecie. To właśnie prostota jest główną siłą napisanej z epickim rozmachem powieści Rankova, tej panoramy dziejów, na tle której rozgrywają się jednostkowe losy. Jest jednak coś, co rozbija tę klasyczność opowieści. To epizody, w których pojawiają się osoby odpowiedzialne za całe to polityczne zamieszanie – Miklós Horthy, Josef Tiso, Klement Gottwald czy Alexander Dubček. Epizody absurdalne i jawnie groteskowe. Dzięki nim powieść nabiera dodatkowych rumieńców. W tym kontekście „Zdarzyło się pierwszego września” jest podwójnym zwycięstwem literatury, która jednocześnie ocala i unieważnia. Ocala pamięć o pokoleniu, któremu przyszło żyć w heroicznych czasach, i próbuje unieważnić absurdy XX-wiecznej historii. Albowiem, jak pisze Rankov, „Wszystko jest wymyślone. Niczego nigdy nie było, nikt nigdy nie żył. Pierwszego września też nigdy nie było”. Wszystko zdarzyło się komu innemu i kiedy indziej. W nienormalnych czasach.

V.



Powieść „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” odniosła ogromny (zasłużony) sukces. Rankov otrzymał za nią m. in. Nagrodę Literacką Unii Europejskiej, Nagrodę Czytelników dziennika „SME” oraz Nagrodę Literacką Europy Środkowej „Angelus” (a także – w jej ramach – Nagrodę Czytelników). Na fali popularności powieści powstała jej sceniczna adaptacja – tekst sztuki napisał sam Rankov. Sztuka jest – jak głosi notka na wydaniu książkowym (które ukazało się także w polskim tłumaczeniu) „poszerzoną o nowe wątki swobodną adaptacją powieści“, jednakże całość jest w stosunku do powieściowego oryginału mocno zubożona.





Następczynią „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)“ jest powieść „Matki“. Rankov pozostaje w niej wierny tematowi, któremu podporządkował swój głośny debiut, czyli destrukcyjnemu wpływowi historii na jednostkowe losy bohaterów, nieodmiennie mieszkańców naszej części Europy. O ile jednak protagonistami poprzedniej powieści Rankova byli mężczyźni, o tyle w „Matkach” są oni ledwie statystami – pierwsze skrzypce grają tu kobiety. Główną bohaterką jest Zuzana, młoda Słowaczka, która po wyzwoleniu Czechosłowacji przez Armię Czerwoną zostaje oskarżona o zdradę radzieckiego partyzanta, który był jej kochankiem. Zesłana do łagru, rodzi syna, którego jednak musi oddać nadzorczyni obozu. Gdy w roku 1953 Zuzana wróci do rodzinnej wsi, rozpocznie walkę o odzyskanie dziecka. Będzie to równie trudne jak przetrwanie w łagrze.
Uderzające, jak dalece „Matki” odmienne są od nowelowych początków Rankova, ostentacyjnie uciekających w nierealność i bazujących na fikcyjności. „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” jest na drodze rozwoju jego prozy ważnym etapem – to powieść realistyczna, aczkolwiek historia w niej opowiedziana jest całkowicie zmyślona. W „Matkach” Rankov poszedł o krok dalej, opierając swoją powieść na faktach – natrafił na książkę Petra Juščáka, zbierającą wspomnienia Słowaków, którzy przeżyli pobyt w sowieckich łagrach. Wśród nich znalazły się wspomnienia pewnej Słowaczki, która w Gułagu urodziła dziecko. Co ciekawe, na kanwie jej historii powieść napisał też sam Juščák. Jego powieść bardziej  trzyma się faktów niż „Matki”; Rankov potraktował tę historię raczej jako inspirację do stworzenia fabuły o dużo szerszym zasięgu, a ponadto pozwolił sobie na złagodzenie swojej wersji („Na potrzeby powieści wymyśliłem mały obóz, o którym więźniarki, znające już inne obozy, mówią, że jest całkiem przyjemny, lepszy od innych, prawie tak dobry, jak obóz pionierski. Posunąłem się do tego, że wymyśliłem taki lepszy Gułag niż zwykły dlatego, by w ogóle móc pisać na ten temat”).
Pisząc dziś powieść łagrową – jakkolwiek by nie była zniuansowana i (słowo mocno nie na miejscu) atrakcyjna – trzeba mieć świadomość, że sama „story" nie wystarczy. Rankov doskonale zdaje sobie z tego sprawę, wpisując historię Zuzany w dodatkowe konteksty. Reinterpretuje między innymi kanoniczne dla realizmu socjalistycznego teksty – przede wszystkim „Matkę” Gorkiego i legendę o Pawliku Morozowie. Prosty efekt odwrócenia socrealistycznych schematów daje piorunujące efekty – postawienie dobra osobistego ponad ogólnym jest nie tylko osią napędową fabuły, ale też pomostem pozwalającym przenieść akcję we współczesność. Opowieść o Zuzanie jest bowiem w istocie (pamiętamy takie zaskoczenia z opowiadań Rankova) pracą zaliczeniową z gatunku „oral history", pisaną w ramach studiów środkowoeuropejskich przez studentkę Lucię. Znajduje się ona w sytuacji będącej dalekim echem tej, w której znalazła się bohaterka-respondentka jej pracy (czyli wspominająca wydarzenia sprzed 60 lat Zuzana). Okazuje się, że „formy i specyfika realizacji macierzyństwa w sytuacji granicznej", jak brzmi tytuł pracy, pozostają zbieżne niezależnie od sytuacji historycznej – realizują się poprzez konflikt między silnym instynktem macierzyńskim a buntem wobec matki. Obustronne pokoleniowe napięcie jest w istocie ponadczasowe i ponadhistoryczne.
Rankov nie poprzestaje jednak na takim wzbogaceniu fabuły i idzie o krok dalej. Mało kto miałby odwagę porwać się na połączenie łagrowej historii o macierzyństwie w ekstremalnych warunkach z satyrą na uniwersyteckie zaślepienie teoretyczno-metodologiczne – Rankov robi to z nadzwyczajną swobodą. Nie chodzi tu jednak wyłącznie o inklinacje autora do literackich gier, uwielbienie do wielopoziomowych narracji, czy wreszcie chęć dopieczenia uniwersyteckim kolegom – historia Zuzany jest po prostu na tyle tragiczna i patetyczna, że domagała się wręcz skontrowania jej wątkiem o lżejszym ciężarze gatunkowym. Tak czy owak – Rankov pozwala sobie w „Matkach” na kpinę z akademickiego „szantażu hermeneutycznego" i twierdzi, że powieść, zwłaszcza powieść historyczna, czerpie więcej z życia niż z nauki. Mówi to jako akademik, ale przede wszystkim jako pisarz. Jeden z najciekawszych pisarzy z Europy Środkowej.

(tekst ukazał się pierwotnie w "Poboczach")













czwartek, 8 września 2016

MASAKRA - rozmowa z Krzysztofem Vargą

Maciej Robert: Cena Masakry równa jest cenie dwu płlitrówek.
Krzysztof Varga: Dwu półlitrówek? To strasznie drogo chyba.
MR: Za bardzo się nie znam, strzelałem. Chciałem uwypuklić kontekst alkoholowy, który jest dla tej powieści ogromnie ważny. Pijesz?
KV: Tak, piję alkohol. Piję alkohol, piję wino, piję piwo, wódek nie pijam raczej… Piwo i wino, jeśli mogę, ale nie będę polecał konkretnego, bo to byłaby jakaś kryptoreklama.
MR: Ale w powieści taka kryptoreklama występuje.
KV: Nie do końca, pojawiają się konkretne szczepy wina – Shiraz, Malbec, Cabernet Sauvignon, Pinot i jeszcze kilka innych. Nie jestem sommelierem i nie znam się na tym, mój bohater pije wszystkie rodzaje szczepów czerwonych, a nie cierpi Merlota. A to jest taki pomysł, który podkradłem z filmu Bezdroża, to jest fantastyczne, niezależne kino amerykańskie, opowieść o dwóch przyjaciołach w średnim wieku, jeden z nich ma wziąć ślub, więc wyruszają w kawalerską podróż po winnicach kalifornijskich. Ten drugi jest pisarzem, trochę nieudanym, bo napisał jakąś powieść, której nikt nie chce wydać, ale oprócz tego bardzo dobrze zna się na winach. I właśnie nie cierpi Merlota. Kiedy umawiają się z jakimiś dwoma dziewczynami na randkę, to on mówi: Jeżeli ona zamówi Merlota, to ja wychodzę”. I to podkradłem z tego filmu – mój bohater nie lubi Merlota.
MR: I zeszliśmy na obecność alkoholu w kulturze. A tak się składa, że w ostatnich lata pojawiło się w Polsce sporo powieści (i filmów) eksplorujących ten temat.
KV: Przykłady dawaj.
MR: Patrycja Pustkowiak i jej Nocne zwierzęta okrzyknięte pierwszą kobiecą powieścią alkoholową. Niedawno ukazała się debiutancka powieść Małgorzaty Halber Najgorszy człowiek na świecie. W międzyczasie Jakub Żulczyk ogłosił, że jest na odwyku.
KV: Wiesz, mnie się nie wydaje, żeby to był jakiś bardzo duży wysyp książek, ja raczej widzę inne, nazwijmy to, mody książkowe na współczesnym rynku polskim, czyli wielki bum kryminalny na przykład. Tutaj mamy cały szereg autorów i powieści. Mamy niezwykłą popularność literatury reportażowej, czy szerzej – non-fiction. A tutaj mamy tylko kilka książek. Książka Patrycji dla mnie jest o tyle ciekawa, że mamy bohaterkę, kobietę, która pije, ćpa i ogląda pornosy. To jest właśnie nowe, bo gdyby to był bohater męski, który po prostu pije wódkę, coś tam wciąga nosem i ogląda filmy pornograficzne, to by nas tak nie zaskoczyło i nie przejęło. A tutaj mamy historię tak zwanej singielki, mniej więcej trzydziestoletniej, która ostro pije i ogląda porno, jest wulgarna, ale oczywiście jednocześnie widzimy, że tak naprawdę jest wrażliwa, nieszczęśliwa i samotna. Jeśli chodzi o książkę Małgorzaty Halber, to znam tylko jej fragmenty. To jest inna opowieść, bo to jest książka mocno autobiograficzna z tego, co rozumiem i jak odczytuję wypowiedzi Małgorzaty Halber. Jest to przede wszystkim opowieść o wychodzeniu z nałogu, o terapii. Mamy tam ekspiację kobiety sukcesu, która od czternastego roku piła, była gwiazdą telewizji dziecięcej, młodzieżowej, radia. W pewnym momencie zorientowała się, że jej balangowanie i picie wymknęło się zupełnie spod kontroli i poszła na terapię, więc to jest opowieść o wychodzeniu z nałogu i odkrywaniu nowego życia, a więc coś zupełnie innego niż książka Patrycji Pustkowiak i coś innego niż moja książka, czy też jakieś wyznania Kuby Żulczyka. Jeżeli mówimy o Halber, to ja bym jeszcze dodał opowieści dokumentalno-autobiograficzne, kryjące się w kostiumie fabuły, czyli książki Wiktora Osiatyńskiego. Rehab, Litacja, Rehabilitacja. Jest to opowieść o jego nałogu, o wychodzeniu z tego nałogu, o terapii, ale zamknięta w parafabułę. Wszyscy mówią o książce Małgorzaty Halber, ale jeżeli ktoś chce tak naprawdę poznać strukturę nałogu, wychodzenia z tego, upadków, podnoszenia się, to książki Wiktora Osiatyńskiego, szczególnie Rehab, są najważniejszą lekturą, przynajmniej dla mnie.
MR: Były pomocne przy pisaniu twojej książki? Jak wchodziłeś w sposób myślenia swojego bohatera?
KV: Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Książki Osiatyńskiego są opowieścią o nałogu, o upadku. On pokazuje drogę wychodzenia z tego poprzez terapię. Z książkami Osiatyńskiego bardziej koresponduje książka Halber. Tyle że Osiatyński jest fachowcem, zajmującym się leczeniem nałogów, natomiast Halber, jak rozumiem, zamknęła w literackiej formie prywatną ekspiację. Mnie przy pisaniu nie było to akurat potrzebne, ale wydaje mi się, że jest to na tyle sugestywnie zrobione, że pewien bardzo znany pisarz, który przeczytał tę książkę, zadzwonił do mnie i powiedział, że jemu się bardzo podoba. Przeczytał i dostał kaca, mimo że nie miał alkoholu w ustach od Sylwestra. Dostał takiego kaca, że przez cały dzień leżał w łóżku i cierpiał. To chyba największa pochwała, jaką można usłyszeć.
MR: Do tych powieści, o których mówimy, dodałbym Pilcha.
KV: No właśnie!
MR: Pod Mocnym Aniołem. Ale też jej ekranizację, którą zrobił Smarzowski. Ale łapię się na tym, że nagle alkohol i sprawy z nim związane stały się czymś nieoczywistym.
KV: Właśnie to jest dziwne, wiesz? To jest bardzo dziwne, jeśli chodzi o książkę Jurka Pilcha Pod Mocnym Aniołem. To jest przede wszystkim niebywale zabawna lektura, to jest książka ironiczna, dowcipna, ja ją w życiu przeczytałem chyba trzy razy i za każdym razem turlałem się ze śmiechu. Pomijając oczywiście słynną frazę Pilcha, poziom ironii, autoironii i humoru jest tam ogromy. Zresztą książka Jurka i film Wojtka wzbudziły opór wśród niektórych ludzi zajmujących się terapią uzależnień, bo uważali oni, że film Wojtka pokazuje pewien absolutny wycinek, margines, czyli ludzi pijących, którzy są degeneratami już. A książka Jurka też nie pokazywała pełnej prawdy, była zbyt zabawna. Smarzowski zrobił film hardcore’owy, ale czego się spodziewać po Wojtku Smarzowskim? To jest reżyser, który dociska zawsze pedał do końca. Po pierwszej projekcji, jeszcze przed premierą, oglądałem ten film u dystrybutora na jakimś telewizorze i wyszedłem z tego pokazu zdruzgotany. Nie byłem w stanie z siebie nic wydusić, było to tak bardzo dojmujące. Za drugi razem już takiego szoku nie było, ale ten film robił na mnie ogromne wrażenie tą swoją fizjologią, dosłownością, taką brutalnością. A później przypomniałem sobie o filmie Janusza Morgensterna Żółty szalik, z absolutnie fantastyczną i kultową rolą Janusza Gajosa.
MR: Ja bym powiedział, że to jest wręcz ciepły film.
KV: Absolutnie, ale wspaniały! Oglądanie filmu Wojtka Smarzowskiego uruchomiło we mnie potrzebę obejrzenia Żółtego szalika, a ponieważ on jest cały w YouTube, to obejrzałem go dziesięć razy chyba. To jest kapitalna opowieść, według scenariusza Pilcha zresztą, i ona jest chyba bliższa idei książkowej wersji Pod Mocnym Aniołem, dlatego że jest tam pewna nadzieja.
MR: Miłość, która ocala.
KV: Miłość, która nas uratuje, wyzwoli i tak dalej. Nie chcę powiedzieć, że Wojtek wypaczył książkę Pilcha, on ją po prostu pokazał po swojemu. Ale w ekranizacji Smarzowskiego jest przede wszystkim straszliwa rozpacz, dół, ciemność, jakaś taka straszliwa fizjologia, a u Pilcha jest to bardziej przepełnione nadzieją, tak samo jak w Żółtym szaliku Morgensterna.
MR: Sięgnijmy wstecz, powiedzmy, pół wieku. Mamy takie nazwiska jak Hłasko, Iredyński, Konwicki, Himilsbach. Literatura mocno zalatująca alkoholem, ale też rzeczywistość była jakby kacogenna.
KV: No tak, była kacogenna.
MR: Natomiast dzisiaj dla hipsterii alkohol jest jakimś egzotycznym dodatkiem.
KV: Wiesz, to jest tak, że w PRL-u wszyscy pili, bo pewnie nie było nic lepszego do roboty. to było coś naturalnego. Wszyscy żyliśmy legendami i anegdotami, czego to Hłasko nie zrobił po pijaku, co się działo w Kameralnej i tak dalej, i tak dalej. To był element takiego, powiedziałbym, folkloru, ale też przekonania, że wszyscy piją. Trzeba też wspomnieć kanon filmowy, czyli Pętlę Hasa. Ta rzeczywistość była tak kacogenna, że nie trzeba było pić, żeby mieć ciężkiego kaca. A teraz zrobiło się coś takiego, że nagle dla wielu osób ten temat alkoholowy stał się jakiś egzotyczny, dziwny, nowy, ojej, tak, coś o piciu… Jednocześnie czytamy często w mediach, że wszyscy piją, albo że jest wysoki poziom alkoholizmu u kobiet. I to u kobiet sukcesu, czyli nie jakichś menelic, tylko kobiet, które pracują w korporacjach i biurach, przychodzą wieczorem do domu i w kuchni obalają butelkę wina albo muszą sobie strzelić, żeby się wyluzować. Poza tym w PRL-u nie było narkotyków właściwie, oprócz jakichś kompotów, który sobie wstrzykiwali jacyś biedni hipisi. Był proszek Ixi, jakiś butapren. A dzisiaj, szczególnie w społecznościach wielkomiejskich, narkotyki są czymś powszechnym, bardzo rozpowszechnionym. Wszyscy wciągają koks, o tym jest książka Kuby Żulczyka Ślepnąc od świateł. To jest rodzaj mody, stylu życia, że przede wciągają też ludzie na stanowiskach, elita kultury, sztuki, mediów. Więc dzisiaj w sposób zaskakujący nagle okazało się, że alkohol jest czymś dziwnym, egzotycznym, wszyscy się dziwią, że ludzie piją albo że pojawiają się książki na ten temat, bo widocznie wszystkim się wydawało, że już będą pojawiały się wyłącznie książki o zdrowej kuchni, książki kucharskie i książki o tym, jak się odchudzać, bo to są ciekawe nurty. Ale nie wydaje mi się, żeby nastąpiła jakaś gwałtowna zmiana, że nagle jest straszliwy wysyp książek alkoholowych, to raczej jakiś zbieg okoliczności.
MR: Do tych nazwisk dorzućmy jeszcze klasykę światowej literatury – Lowry, Jerofiejew. Użyłeś słowa „nurt”. Czy można mówić o tematycznym nurcie alkoholowym w historii literatury powszechnej?
KV: Alkohol należy do pewnego zbioru tematów, które od zawsze pojawiają się w literaturze. To trochę tak, jakby zadać pytanie: „Napisałeś książkę o miłości, czy wydaje ci się, że jest osobny nurt miłosny w literaturze?”. Albo na przykład o bogu. Jest pewien zespół tematów uniwersalnych. Jest Eros, jest Tanatos, miłość, śmierć, bóg, jest też alkohol. Nie uważam, że jest osobny nurt książek o miłości, są dobre i złe książki o miłości, czy też dobre i złe książki o śmierci, tak samo jak są lepsze i gorsze książki o alkoholu. Powiedziałeś o Jerofiejewie i Lowrym, to pewnie Charlesa Bukowskiego trzeba by dodać, który też jest kanonicznym alkoholowym autorem. Z tej grupy najbliżej emocjonalnie jest mi chyba do Lowry’ego i Pod wulkanem, nigdy nie byłem specjalnym entuzjastą Moskwy–Pietuszek Jerofiejewa, zwłaszcza że to jest książka anegdotyczna i dowcipna. Wszyscy, którzy ją czytali, ciągle wspominają przepisy na drinki, które tam się pojawiają, nie wiem, politura jakaś, rozpuszczalnik. Natomiast Pod wulkanem Lowry’ego to jest kanoniczna książka, bardzo dojmująca, przerażająco smutna, książka, która zostaje na zawsze. Książka, która powraca się w różny sposób, przypominam sobie frazę Marcina Świetlickiego „Pod wulkanem / urodziło się / DZIECKO”. Jakieś kryptocytaty z Lowry’ego też pojawiały w jego wierszach. Jeśli chodzi o Bukowskiego, to bardzo dawno go nie czytałem, ale przypominam sobie jak kiedyś, jeszcze w czasach studenckich, z nieprawdopodobnym przejęciem oglądałem film Ćma barowa z Rourke’iem w roli głównej i to zrobiło na mnie jakieś nieprawdopodobne wrażenie. Kilka miesięcy temu wyczaiłem, że na jakimś kanale filmowym leci Ćma barowa i postanowiłem to zobaczyć. Byłem potwornie rozczarowany, mówiłem: „Boże, jakie to jest egzaltowane, jaki ten Mickey Rourke jest okropny, jaki on jest głupi bez przerwy”. Historia jest taka, że on jest pisarzem, bo to jest przecież Charles Bukowski, więc Henry Chinaski jest pisarzem, który pisze jakieś świetne opowiadania, ale tak naprawdę nie chce zrobić kariery, nie chce, żeby go drukowano. Zapija się na śmierć konsekwentnie. Ja też jestem pisarzem, nie tylko konsumentem alkoholu, ale jego działania wydały mi się dość dziwne. Gdybym był na jego miejscu, chciałbym skorzystać z możliwości drukowania i jeszcze zarabiać pieniądze, więc ta opowieść wydała mi się jakoś strasznie nieprawdziwa i denerwująca. To są takie rozczarowania po latach.
MR: A widziałeś filmową wersję Pod wulkanem?
KV: Tak, widziałem. Widziałem dawno temu.
MR: John Huston, osiemdziesiąty czwarty rok, jeden z jego ostatnich filmów.
KV: Tak, ale słabo to pamiętam. Książkę czytałem dwa razy, robiła na mnie ogromne wrażenie. Nie ma co przywoływać starej anegdoty o kozie, która zjada taśmę filmową i mówi, że książka była lepsza. Nie mogę też porównać Pod Mocnym Aniołem Pilcha z filmem Smarzowskiego, to są dwa różne media. Książkę z książką można porównywać, film z filmem, ale książkę z filmem trudno. Wiadomo, że ze świetnej książki można zrobić koszmarny film, ze średniej można zrobić bardzo dobry, ale takie porównania są trochę chybione.
MR: Powiedziałeś że można porównać książkę z książką. Zatem mam dwie książki do porównania. Masakra i...
KV: A ta druga, co to jest?
MR: Najpierw fabuła Masakry. Głównym bohaterem jest Stefan Kołtun, emerytowany gwiazdor punk rocka, mieszkający dosyć wygodnie na Saskiej Kępie. Pewnego dnia, a jest to 1 sierpnia, z kaca po kilkudniowym piciu, budzi go wycie syreny. W domu nie ma ani żony, ani dzieci, co gorsza nie ma portfela, a co najgorsze nie ma telefonu komórkowego. Stefan nie może zadzwonić po pożyczkę, żeby kupić choć parę butelek piwa. Rusza więc w miasto. Wychodzi o siedemnastej, wróci o piątej rano. O tym, co się dzieje w międzyczasie, na razie nie mówimy. A teraz streszczenie innej powieści. Czytam z czwartej strony okładki: „Akcja powieści rozgrywa się w ciągu jednej doby w Warszawie, w scenerii stołecznych ulic, zaułków i dziennych oraz nocnych lokali różnej kategorii i autoramentu, z ekskluzywnymi restauracjami włącznie. Odnajdzie tu czytelnik wątek sensacyjny, ale powieść ta to przede wszystkim znakomity obraz rzeczywistości polskiej, obraz ponury, przygnębiający, lecz przejmująco prawdziwy, na który po ukazaniu się powieści, słusznie myślący krytycy zareagowali ostrymi zarzutami i inwektywami”.
KV: Dość ogólnikowe to streszczenie.
MR: Jeszcze jedna ważna rzecz: początek. Początek Masakry: „Obudziło go przeciągłe wycie syren alarmowych, straszliwe, głośne i bezlitosne, świdrujące mózg jak dentysta kanał w chorym zębie. Wycie dojmujące i przerażające, które nie chce się skończyć, a pierwsza myśl po jego usłyszeniu brzmi: wybuchła wojna, zaraz wszyscy zginiemy”. I drugi początek: „Tuż przed oczami widziałem czarne litery leżące wspak. Nowy kryzys ś… – przesylabizowałem z najwyższym trudem. […] Wtedy odezwał się grzmot i szedł gdzieś górą w łoskocie stali i dudnieniu złomów betonu”.
KV: Wniebowstąpienie.
MR: Tadeusz Konwicki, Wniebowstąpienie. Można porównywać?
KV: Można, ale moja jest grubsza.
MR: Bardzo można. Prawie pół wieku minęło od premiery Wniebowstąpienia, a tak naprawdę można by tę notkę dać do twojej książki. Właściwie nic w Polsce się nie zmieniło i nic w literaturze się nie zmieniło.
KV: Wiesz, wątpliwy komplement. To jest tak, że kompletnie nie myślałem o Konwickim, kiedy pisałem tę książkę. Myślałem prędzej o Malcolmie Lowrym, natomiast później parę osób zwróciło uwagę na to, że tu jest duch Konwickiego obecny. A książka wyszła jakoś akurat chyba tuż po śmierci Konwickiego. Zabiłeś mi ćwieka, dlatego że ja nie myślałem o Konwickim, a Konwicki teraz wraca. Też dam ci wątpliwy komplement w zamian, że nie jesteś pierwszą osobą, która zwraca uwagę na tę koincydencję. Jeżeli była, to musiała być podświadoma. Natomiast co się zmieniło?, Zmienił się pewien sztafaż, zmienił się krajobraz, zmieniła się Warszawa oczywiście. Natomiast sprawy zasadnicze się nie zmieniły chyba.
MR: A co ze słusznie myślącymi krytykami? Jestem ciekaw, czy po premierze Masakry również były głosy z tej strony? Ostatecznie brukasz pamięć o powstaniu warszawskim, w twojej powieści pojawia się też wrak Tupolewa i pochód smoleński. Były jakieś głosy oburzenia?
KV: Jeśli chodzi o fantasmagoryczny obraz wraku i pochodu sunącego przez Warszawę w porannych mgłach, to miałem przed oczami raczej obraz Malczewskiego. To właśnie taka fantasmagoria, melancholia. Natomiast głosów oburzenia nie było, bo, po pierwsze, krytyka literacka nie ma już nic do gadania w Polsce. Po drugie, spór polityczno-ideologiczny uprawiany jest jedynie na poziomie publicystyki prasowej, telewizyjnej i internetowej. Publicyści nie czytają takich powieści, tylko czytają doniesienia medialne i się do nich ustosunkowują. I między sobą się pałują. O, to się zmieniło właśnie! Kiedyś książki Konwickiego, w ogóle literatura, mogły wzbudzić pewną debatę, opór, spór, bunt albo zachwyty krytyków. Jan Błoński czy Kazimierz Wyka mogli napisać, że to jest wybitne, a jacyś partyjni krytycy, jakiś tam Machejek mógł napisać, że to szarga świętości i to jest oburzające. Dzisiaj tego nie ma zupełnie. Jak przejrzysz gazety, tygodniki, dzienniki, to nie istnieje spór o książki, o literaturę. Weźmy książkę Twardocha Morfina – to przecież jest absolutnie fenomenalny powód, żeby rozpętać jakąś burzę. Bo tam Twardoch z polskością się zmaga. I to jest książka, która zyskała popularność, jest kupowana, czytana, natomiast nie była pretekstem do ogólnopolskiej poważnej debaty, czym jest Polska, co to jest polskość i tak dalej. Poważnie traktujemy to, co kandydat na prezydenta walnął w telewizji, albo co jakiś publicysta napisał o innym, albo jak się pokłócił dziennikarz z politykiem, albo, że ktoś mówił „Proszę mi nie przerywać, bo ja panu nie przerywałem”, albo ktoś inny krzyczał „Hańba! Zdrada!”. Wokół tego się wszystko toczy. Natomiast kompletnie nie toczy się wokół książek. Inną kolejną niewygodą jest to, że literatura jest omawiana ewentualnie za pomocą kilku słów, wytrychów jakichś. Miałem okazję brać udział w programie telewizyjnym Kultura, głupcze w towarzystwie Doroty Masłowskiej i Marka Bieńczyka. I tam prowadzący rzucał hasła opisujące poszczególne książki, kilka słów, takich wytrychów. I Marek Bieńczyk powiedział bardzo mądrą rzecz, że jest pewna zasada, że w telewizji trzeba wszystko powiedzieć za pomocą sześciu słów. No i zacząłem sobie sprawdzać przykłady. I rzeczywiście, tak, wszystko można powiedzieć za pomocą sześciu słów, nie więcej. Pamiętam, że my się trochę tam zbuntowaliśmy, Dorota Masłowska powiedziała, że to jest w pewnym sensie upokarzająca sytuacja dla pisarza, dlatego że pisarz siedzi przez rok czy dwa lata pisze książkę, a później wszystko jest sprowadzone do tych sześciu słów. To jest niewygoda straszliwa, łatwiej jest polemizować ze zdaniem składającym się z sześciu słów niż z książką, która ma czterysta czy pięćset stron i jest wynikiem ciężkiej pracy. To jest pełny upadek refleksji na temat kultury, sztuki, literatury.
MR: Bohaterem twojej książki jest Stefan Kołtun. Nazwisko, jak mniemam, dość znaczące. Imię pewnie też.
KV: Nazwisko Kołtun pojawiło się w trakcie pisania książki, najpierw bohater nazywał się tylko Stefan, ale dlatego, że uznałem, że podoba mi się imię Stefan, jest ciekawsze niż Piotrek albo Paweł, albo Maciek, albo Robert, albo Krzysztof. Tak jakoś przyszedł mi ten Stefan do głowy. I to jest bardzo ciekawe, jak można różnie interpretować książki, bo ja, wymyślając Stefana, nie myślałem o tym, ale. Przecież Stefan wyrusza w odyseję przez miasto i ktoś powiedział, że to jest ewidentnie aluzja do Ulissesa Joyce’a, gdzie Stefan Dedalus wędruje przez Dublin. A ten Kołtun mi się pojawił w pewnym momencie, nawet nie myślałem, że on będzie miał nazwisko. Po prostu, gdy pisałem scenę spotkania Stefana z Poetą, ten wita go: „O, Stefan Kołtun”. Myślałem, że Poeta powie tylko: „O, Stefan”. I wtedy wpadło mi do głowy słowo „kołtun”, uznałem, że będzie tu symboliczne. Bo przede wszystkim kojarzy nam się z kołtuństwem, z drobnomieszczaństwem, z jakąś hipokryzją, więc uznałem, że to będzie po prostu dobre nazwisko. I taka jest cała prawda. Mało ciekawa może, że nie stał za tym jakiś wysublimowany przemyślny plan.
MR: Stefan w trakcie swojej odysei warszawskiej spotyka różnych znajomych, którzy reprezentują bardzo szeroki wachlarz poglądów politycznych, społecznych, kulturalnych. Mam jednak wrażenie, że Stefan z tym swoim kołtuńskim, mieszczańskim nazwiskiem staje gdzieś po środku. Dla niego i lewica, i prawica są tak samo śmieszne.
KV: On jest w pewnym sensie biernym obserwatorem pewnych wydarzeń. Budzi się, rusza w miasto, szukać znajomych, którzy mu pożyczą pieniądze, i po drodze spotyka różne dziwne figury. Najpierw swojego znajomego, dawnego kolegę, niejakiego Prezesa, który jest zawodowym prezesem – to człowiek, który za pomocą sztuki mimikry jest w stanie wszystko przetrwać i być zawsze prezesem w dowolnej firmie czy korporacji, jest takim absolutnym relatywistą, ja sobie go nazwałem relatywistą kapitalistycznym. Później spotyka sfrustrowanego poetę, następnie swoją dawną wielką miłość – postmodernistyczną dziewczynę, która ma pseudonim Wiedźma. Spotyka prawicowego myśliciela, niejakiego Proroka, spotyka lewicowego docenta. Spotyka niejakiego magistra Wątrobę, który jest krytykiem kultury polskiej w ogólności. I Stefan przyjmuje często tak naprawdę pozycję słuchacza nie angażującego się bezpośrednio w spór ideowy. Kulminacją tych sporów ideowych jest dyskusja docenta z magistrem Wątrobą w mieszkaniu na Targowej na temat polskiej literatury, kultury, sztuki, teatru et cetera, gdzie Stefan siedzi w fotelu, który pożyczyłem sobie z Wycinki Bernharda, ten uszaty fotel, i obserwuje spór, który pomiędzy nimi się toczy. Jego refleksja jest taka, że być może obaj mają rację, a być może żaden z nich nie ma racji, więc on nie jest czynnym uczestnikiem, nie pozycjonuje się ideologicznie, powiedziałbym, ani po stronie prawej, ani po lewej, ani za kulturą liberalną, ani konserwatywną. Ten zabieg pomógł mi przedstawić racje różnych stron. Poza tym Stefan organizuje swoje myślenie wokół tego, żeby się napić, żeby pożyczyć pieniądze, żeby znowu strzelić klina i do końca nie wytrzeźwieć, żeby wreszcie wrócić do domu. On jest w takim stanie, że chyba intelektualnie nie byłby zdolny do prowadzenia wysublimowanych dyskusji na tematy zasadnicze, bo jest po prostu sponiewierany. Miałem oczywiście pełną świadomość, że muszę wystrzegać się pułapki publicystyki, żeby to mi się nie omsknęło w stronę powieści publicystycznej. W związku z tym pozwoliłem sobie na pokazanie różnych poglądów, ale także na ich wyśmianie.
MR: Na przykład na wyśmianie figury czcigodnego starca, którym jest Jarosław Marek Rymkiewicz.
KV: A miałem nadzieję, że nikt nie będzie wiedział kto to jest.
MR: Wszyscy inni czcigodni starcy już powymierali. Został jedynie Jarosław Marek Rymkiewicz. To ciekawe, bo rozmawiałem niedawno ze Zbigniewem Mikołejką, który też mówił o tym samym czcigodnym starcu, że to jest bardzo ciekawa sprawa, że prawica ma takiego intelektualnego guru, którego lewica się nie dorobiła.
KV: To prawda. Ma takiego guru i ceni go przede wszystkim nawet nie tyle za poezję (to znaczy za poezję musi en bloc go cenić, i właściwie całe jego pisarstwo), ale przede wszystkim za te jego bezpardonowe wypowiedzi polityczne, czy też za te jego wiersze, które były bardzo politycznie zaangażowane. Ale to prawda, lewica nie ma takiego patriarchy wśród pisarzy, prawda? Czesław Miłosz był pewnie dla nich taką wyrocznią, ale teraz pozostał tylko Rymkiewicz, który, pamiętajmy, jest autorem bardzo fajnej powieści Rozmowy polskie latem 1983, książki, której on podobno nie pozwala wznowić, dlatego że tam jest bardzo dużo ciepłych słów o Adamie Michniku. Jestem szczęśliwym posiadaczem oryginalnego egzemplarza i czasami lubię sobie do niej zajrzeć. To trochę wynika z powodów, przepraszam za słowo, biologicznych, że Rymkiewicz jest właściwie ostatnim żyjącym z tych gigantów, nazwijmy to. Miłosz nie żyje, Herbert nie żyje, Szymborska nie żyje, Różewicz zmarł niedawno, i został ten Rymkiewicz. Druga rzecz jest już nie biologiczna, ale taka, że generacje dzisiejszych pięćdziesięciolatków nie doczekały się swoich autorytetów moralnych, dlatego że literatura polska po osiemdziesiątym dziewiątym roku wchodziła z antypolitycznym hasłem prywatności, małych ojczyzn, odcięcia się od tak zwanych powinności literatury. W związku z tym była baśniowa, trochę newage’owa proza Olgi Tokarczuk, był Stasiuk, który był zawsze osobny, był manifestacyjny Świetlicki, który w wierszu Dla Jana Polkowskiego pokazywał swoje absolutne désintéressement sprawami politycznymi. Wypowiadanie się polityczne było uważane za jakiś wielki obciach, teraz już może mniej, ale jednak to autorzy prawicowi są bardziej ekspansywni. Mamy przecież autorów, którzy są jednocześnie prozaikami i publicystami – Wildstein, Ziemkiewicz, Wolski. Natomiast strona lewicowa mimo jakichś rachitycznych ruchów Krytyki Politycznej nie stworzyła literackich autorytetów. Po stronie liberalnej nie ma też wspólnotowości, każdy gra na własny rachunek, natomiast tacy autorzy prawicowi łączą płynnie twórczość literacką z twórczością stricte polityczną.
MR: Jedną z rzeczy, które Kołtuna uwierają, jest polska skłonność do martyrologii. „Jak dobrze byłoby zapomnieć te daty, te lata, te rocznice, wszystkie te straszliwe zestawienia cyfr oznaczających wojny, powstania, katastrofy, układających się w krwawy, mięsny, kościany i ściegienny kalendarz, który cuchnie rozkładającymi się zwłokami”. I teraz uważaj…
KV: Uważam.
MR: Kiedy była premiera Masakry?
KV: Ósmego kwietnia.
MR: Ósmego kwietnia. To uważaj. To jest dwa dni przed piątą rocznicą smoleńską, kilka dni po dziesiątej rocznicy śmierci papieża, zaraz potem były święta wielkanocne, więc też właściwie martyrologia i potem mamy koniec kwietnia, który, jak powiedział klasyk, jest najtragiczniejszym dla Polaków miesiącem. Ale zaraz mamy maj, promujesz książkę. Jest pierwszy maja, trzeci maja, w międzyczasie jeszcze drugi ze świętem flagi, zaraz będą wybory, a przed wyborami rocznica zakończenia drugiej wojny światowej. To jest masochizm z twojej strony.
KV: To znaczy, kiedy miałbym wydać tę książkę?! W styczniu?
MR: Oto jest pytanie!
KV: W styczniu jest powstanie styczniowe! Rozumiesz…
MR: Kiedy w tym kraju można wydać książkę?
KV: W marcu marzec 68, w grudniu grudzień 70, w sierpniu powstanie, nie ma kiedy wydać tej książki. Natomiast prawda jest taka, że książka miała się ukazać dwudziestego drugiego kwietnia, nie wiem czy to coś zmienia. Ale wydawca przesunął na ósmego z powodów handlowych, bo wydawał też inną książkę, a łatwiej jest wydać dwie książki w tym samym momencie, ze względu na drukarnię, dystrybucję, hurtownie, niż wydać jedną ósmego, a drugą dwudziestego drugiego. I taka jest cała prawda o tym, że ukazała się na dwa dni przed rocznicą smoleńską, bo miała się ukazać troszkę później, a wydawca przyspieszył.
MR: A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że jedna z twoich powieści, Aleja Niepodległości, w której na samym początku, na pierwszej stronie, bohater ginie w katastrofie lotniczej, ukazała się kilka dni przed katastrofą smoleńską.
KV: To prawda.
MR: Więc jesteś profetą.
KV: To prawda. (śmiech) Rzeczywiście, Aleja Niepodległości ukazała się na samym początku kwietnia dwa tysiące dziesiątego roku. Co ciekawe, ja wtedy mieszkałem w Peczu na Węgrzech, cały kwiecień siedziałem na Węgrzech i rano zaczął pikać mi telefon, po prostu SMS za SMS-em zaczął przychodzić, nie wiedziałem, co się dzieje. Pierwsze SMS-y „Prezydent zginął”, drugie, że się samolot rządowy rozbił. Włączyłem internet, ale byłem wtedy tysiąc kilometrów od Warszawy, więc to wszystko jakby bezpośrednio mnie ominęło, śledziłem to w internecie i telewizji węgierskiej. Rzeczywiście to jest ciekawa zbieżność, ale nie mam daru przewidywania i jasnowidztwa, dzięki Bogu. Nie chciałbym mieć takiego daru w życiu.
MR: Nie da się w Polsce, jak się ukazuje, napisać powieści, która by uciekała od historii, od pamięci, czy też od postpamięci. W Masakrze pamięć funkcjonuje nijako na dwóch poziomach. Z jednej strony jest czymś nostalgicznym, sentymentalnym, a więc kojarzonym pozytywnie, z drugiej strony jest balastem. Cytat: „Nigdy nie był w kinie Sawa, ale pamiętał je z czasów młodzieńczych, gdy mieszkał w zupełnie innej części miasta, a pamiętać dziś to najważniejsze, ponieważ to, że pamięta się coś jeszcze z dwudziestego wieku jednak nobilituje. Pamięć, co ciekawe, stawała się ostatnimi czasami zbytkiem coraz rzadszym i przez to cenniejszym”. Więc jak to w końcu jest z tą pamięcią?
KV: Pamięć to jest dobra rzecz, dlatego że nasza rzeczywistość bardzo przyspieszyła i wszystko dzisiaj żyje krócej. To jest jakiś banał straszliwy, ale również książka żyje krócej, ponieważ według wydawców książka istnieje na rynku trzy miesiące. Wszystko przyspieszyło, czas kiedyś płynął wolniej, bo nie mieliśmy tylu doznań, nie mieliśmy tylu nowości, takich sensacji, kiedy jedna drugą wypiera. Narzuciły to nam media, szczególnie media elektroniczne. To, co się stało przedwczoraj, jest dziś zamierzchłą historią. Musimy szukać nowych doznań, nowych podniet, nowych newsów, nowych sensacji, żeby być w nieustannym stanie pobudzenia i głodu. Głodu nowości. Wszystko, co nie jest nowe, jest już nieciekawe, co powoduje, że nasza pamięć bardzo się skraca. To, co było modne dwa lata temu, jest dzisiaj ramotą. Natomiast jeśli chodzi o historię – mówiłeś o nurcie alkoholowym, a ja raczej zauważam inny nurt we współczesnej polskiej literaturze, czyli powrót do historii. I mam tu na myśli nie tylko prozę, ale też non-fiction, bo jest mnóstwo książek o historii współczesnej. Ale spójrzmy na karierę Szczepana Twardocha. Jeśli pomyśleć o jego najważniejszych książkach, czyli ostatnio Drach, wcześniej Morfina, wcześniej Wieczny Grunwald, a nawet jeszcze wcześniejsze książki – Sternberg czy opowiadania Prawem wilka, to wszystko są rzeczy historyczne. On na dobrą sprawę współczesność przemyca rzadko i pisze książki historyczne. Olga Tokarczuk napisała opus magnum, czyli Księgi Jakubowe, które są powieścią historyczną, dotyczącą nie tylko Jakuba Franka i jego sekty frankistów, ale Rzeczpospolitej osiemnastego wieku. Jacek Dehnel napisał Matkę Makrynę, czyli powieść o pewnej oszustce religijnej, ale w realiach Wielkiej Emigracji po powstaniu listopadowym, czyli w czasach Mickiewicza i Słowackiego. Węgierski pisarz György Spiró zyskał w Polsce popularność dzięki temu, że napisał dwie wielkie powieści o polskiej historii, czyli Iksów o Wojciechu Bogusławskim i Mesjaszy o Towiańskim i Mickiewiczu. Ten nurt historyczny jest coraz mocniejszy, to jest fascynujące i ciekaw jestem, jak to się rozwinie, bo widocznie jest jakiś poważny głód rzeczy historycznej. W literaturze popularnej masz autorów w rodzaju Komudy, Piekary, nie czytałem, ale kojarzę nazwiska, oni zdaje się, nawiązują do wzorów sienkiewiczowskich. Piszą powieści o Dzikich Polach, o zdobywaniu Kremla przez polską husarię i tak dalej. Jest jakiś nieprawdopodobny boom na historię, każda gazeta, tygodnik ma swój dodatek historyczny, jak wchodzisz do kiosku, to jest dodatek historyczny „Polityki”, dodatek historyczny „Newsweeka”, „Focusa”, „Do Rzeczy”, „wSieci”. To mnie strasznie intryguje. Czy to jest ucieczkowe? Czy naprawdę zaczęliśmy się interesować historią, szczególnie naszą, polską, oczywiście, ale nie tylko? Czy to jest ucieczka od rzeczywistości, która zdaje nam się mniej ciekawa, powierzchowna? Czy jedyny prawdziwy, ciekawy dramat przynosi historia? To jest do rozkminienia, mówiąc kolokwialnie.
MR: Do rozkminienia jest co innego, a mianowicie twoje związki z Prusem.
KV: Rzeczywiście, Bolesław Prus pojawia się w Masakrze w sposób bardzo wyrazisty, bo mój bohater prowadzi rozmowę z pomnikiem Bolesława Prusa, stojącym na Krakowskim Przedmieściu. Do końca nie wiadomo, czy on rozmawia z tym pomnikiem, czy mu się to roi w głowie, czy to jest jakaś pijacka maligna. Ale nie tylko rozmawia z pomnikiem Bolesława Prusa, ale w knajpie nad Wisłą spotyka dwoje starych znajomych, małżeństwo, które nazywa się Izabela i Stanisław. Ale to nie wszystko – Stefan w pewnym momencie ląduje w agencji towarzyskiej prowadzonej przez panią Latter, a jak pewnie pamiętasz, pani Latter prowadziła pensję dla dziewcząt w Emancypantkach. Tak więc te tropy są bardzo wyraźne. Ja jestem czytelnikiem Prusa i bardzo się cieszę, że na maturze z polskiego był temat z Lalki, który w dodatku nie brzmiał „Wokulski: romantyk czy pozytywista?”, tylko był bardziej wyrafinowany.
MR: I Lalka będzie czytana w ramach Narodowego Czytania.
KV: W zeszłym roku Narodowe Czytanie pod patronatem prezydenta to był Sienkiewicz. Wcześniej był Fredro i...
MR: I Mickiewicz. Pan Tadeusz.
KV: A, i Mickiewicz.
MR: Pomnikowy Prus z Masakry zżyma się, że publicznie jest czytany Sienkiewicz, a nie on.
KV: A ja wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, że będzie czytana Lalka.
MR: Więc znowu wątki profetyczne w twórczości Krzysztofa Vargi.
KV: Nie rozumiem, dlaczego nie zostałem zaproszony do tego czytania! To jest oczywiście pewna intertekstualna zabawa, sam chciałem zrobić sobie przyjemność. A jednocześnie złożyć jakiś mały hołd Prusowi, którego bardzo cenię i uważam za jednego z najważniejszych pisarzy, a Lalkę za jedną z najważniejszych powieści. Co ciekawe, sam Prus uważał, że Emancypantki są lepszą powieścią niż Lalka, ale może dlatego, że są późniejsze. Pisarz zazwyczaj ceni sobie najbardziej ostatnie swoje dzieła. Więc Prus w pewnym sensie o tyle mi patronuje, że próbowałem w miarę swoich możliwości i sił dać panoramiczny obraz społeczeństwa współczesnego, polskiego, warszawskiego. Spodobało mi się rozpoznanie Anny Kałuży, która powiedziała, że Masakra to jest ostatnia dziewiętnastowieczna powieść napisana w dwudziestym pierwszym wieku. Uznaję to za bardzo fajny komplement, bo mniej więcej o to mi chodziło. Oczywiście ona nie jest dziewiętnastowieczna pod względem formy, nie ma całego sztafażu tamtej epoki, nie byłbym w stanie napisać takiej książki. Musiałaby być zresztą dwa razy grubsza, no bo Lalka ma jednak około tysiąca stron, przecież to jest potężna cegła. Ale mam na myśli ten dziewiętnastowieczny realizm, to znaczy nie miałbym umiejętności (pewnie Jacek Dehnel by potrafił) skrupulatnego opisywania zastawy stołowej, ubrań, tużurków, surdutów. U mnie nie ma tej drobiazgowości, która była w literaturze realistycznej XIX wieku konieczna, a dzisiaj jest tak naprawdę zbędna.
MR: Ale gdyby ktoś chciał spacerować po Warszawie geograficznymi, topograficznymi tropami Masakry,to da radę. Na tym poziomie jest to powieść hiperrealistyczna.
KV: No, da radę! Da radę! Oczywiście. Tylko to nie jest cały obraz Warszawy. Zauważmy, że na przykład u Prusa mamy obraz mieszczaństwa warszawskiego, burżuazji, arystokracji, ale też obraz nędzy pokazany w wędrówce Wokulskiego na Powiśle, gdzie on spotyka piaskarzy…
MR: U ciebie też jest wyprawa do kamienicy na Pragę, a drugiej strony są prezesi banków.
KV: Tak, ale u mnie nie ma czegoś, co moglibyśmy nazwać proletariatem, który właściwie dzisiaj nie istnieje. Nie ma nędzy, chociaż jacyś żule się przynajmniej pojawiają. Ale trudno byłoby dzisiaj dać pełen obraz Warszawy, miasta, które jest bardzo patchworkowe, składa się z zamkniętych osiedli i rozwalających się kamienic. To jest strasznie niejednorodne miasto i trudno dać pełen jego obraz. U mnie jest trochę banalnie, dlatego że Stefan snuje się gdzieś po Krakowskim Przedmieściu, Nowym Świecie i okolicach, czyli takich najbardziej oczywistych miejscach. To tak jakby bohater w pijanym widzie szedł ulicą Piotrkowską w Łodzi w tę i nazad, a nie krążył po Bałutach, dajmy na to. Ale można pójść oczywiście na taką wycieczkę z Saskiej Kępy na Krakowskie Przedmieście, później na Powiśle, później znowu gdzieś wrócić do centrum, później pójść na Pragę, z Pragi nad Wisłę i z powrotem. Natomiast jest taka różnica, że w Lalce Prusa Powiśle było największą nędzą i straszliwą biedą, a dziś jest to jedna z najbardziej szpanerskich dzielnic w Warszawie. Każdy chce mieszkać na Powiślu, są jakieś knajpki, gdzie można spotkać gwiazdy telewizji i zobaczyć we francuskim bistro Kubę Wojewódzkiego.
MR: Nie pamiętam, który z bohaterów twojej powieści, prawdopodobnie Prezes, wyraża taką opinię, że jedną z największych wartości Warszawy jest to, że ona się chaotycznie zmienia i jednego dnia idziesz do knajpy, a za dwa tygodnie już jej nie ma. Przypominam sobie naszą rozmowę przy okazji Czardasza z mangalicą, kiedy mówiłeś, że Budapeszt jest pod tym względem kompletnie inny, że tam knajpa powstała przed pół wieku do dzisiaj nie tylko funkcjonuje, ale wygląda identycznie jak za swoich początków.
KV: Tak, to jest rzeczywiście ta różnica. W Budapeszcie jest jedno miejsce, które jakoś się zmienia, czyli siódma dzielnica, jakby tamtejszy Kazimierz, dawna dzielnica żydowska. Tam tętni życie wieczorne i nocne, co jakiś czas pojawiają się nowe knajpki. Natomiast specyfiką Warszawy jest oczywiście to, że jest to miasto, które jest w niewoli mody. W tym sensie, że dzisiaj wszyscy siedzą na Placu Zbawiciela w tamtejszych knajpkach, bo to jest największy szpan, Plac Zbawiciela jest zwany Placem Hipstera, bo tam się należy pokazać. Ale zawsze, gdy o tym myślę, przypomina mi się taka sentencja Zygmunta Baumana, że dzisiaj społeczności miejskie to są takie rojowiska, które się przemieszczają jak rój mrówek. Są w pewnym miejscu, a później się przenoszą. I to jest przypadek Warszawy. Wyobrażam sobie, że pewnego dnia królowa mrówek powie, że zwijamy się z Placu Zbawiciela, bo to już jest straszny obciach tu być i mrówki odejdą, a przyjdzie tam Żabka z Biedronką. Jakiś czas temu wszyscy jeździli na Pragę, bo to było strasznie modne, teraz siedzą na Placu Zbawiciela, za jakiś czas znajdzie się inne miejsce. Publiczność warszawska jest niewierna w tym sensie, podąża za modą, co powoduje, że to jest miasto w pewnym sensie bez trwałości, miasto, które ma krótki żywot. Bo to jest miasto, które zostało od początku zbudowane i zasiedlone po wojnie. W tym sensie są dwie Warszawy. Jest Warszawa do trzydziestego dziewiątego czy czterdziestego czwartego roku, która była zupełnie innym miastem, i jest Warszawa po czterdziestym piątym roku, która tak samo się nazywa jak to miasto przedwojenne i w tym samym miejscu się znajduje, ale jest kompletnie innym miastem, z innymi mieszkańcami, i nawet z inna historią. Jest miastem tworzonym w dużej mierze przez ludność napływową. Pierwsza wielka fala była po wojnie, teraz mamy drugą falę napływową. Byłem ostatnio na małej imprezie na Grochowie. To były urodziny mojego znajomego z Gazety Wyborczej, pracował w Łodzi, teraz siedzi w Warszawie. No i zaprosił do klubokawiarni na Grochowie swoich znajomych. Tu dygresja. A nawet dwie. Po pierwsze – klubokawiarnia to dzisiaj słow -klucz. Po drugie – niejaki Czarek Polak prowadził knajpę Kicia Kocia, która funkcjonowała dwa lata w świetnym miejscu, w jakiejś starej kotłowni na Grochowie, i oczywiście już tego nie ma. Dlatego, że zostali wygonieni, bo ktoś kupił tę starą kotłownię, wyburzy i zbuduje apartament. Miejsce powstaje, staje się popularne, na ten Grochów jadą ludzie z drugiej strony Wisły, bo tam są fajne spotkania, fajne imprezy, a po dwóch latach znika. Może gdzieś się jakoś odrodzi, a może nie, nie ma nic trwałego. No i wtedy, na tych jego urodzinach, było mnóstwo ludzi z Łodzi. Jego znajomi, ale oni nie przyjechali z Łodzi, tylko mieszkają w Warszawie. Byli też ludzie z innych miast. Byłem na tej imprezce jedynym rodowitym warszawiakiem. I to jest specyfika Warszawy. Dla mnie to jest inspirujące, dlatego że w pewnym sensie łatwiej jest pisać o takim mieście jak Warszawa, które nieustannie się zmienia i kotłuje, niż o mieście, które jest strasznie zasiedziałe. Łatwiej chyba jest pisać o Warszawie niż o Wiedniu czy o jakimś szwajcarskim mieście.
MR: Powiedziałeś, że dla ciebie te zmiany warszawskie są intrygujące, dla mnie stanowią pewien problem. Nagle się okazuje, że osiemdziesiąt procent polskich powieści rozgrywa się w Warszawie, że reszta Polski jest niedoreprezentowana. Nie ma Radomia, nie ma Bydgoszczy, nie ma powieści poznańskich, już prawie nie ma powieści krakowskich, o dziwo Jest w Gdańsku Paweł Huelle...
KV: I Stefan Chwin.
MR: Ma to też swoją drugą stronę. Czy powieści warszawskie, w tym twoje, nie są dla czytelników spoza stolicy nieco hermetyczne i środowiskowe? Możemy nie wyłapywać twoich mrugnięć okiem. Kodujesz nazwy pewnych knajp, prawdopodobnie postacie literackie mają swoje pierwowzory, które przez czytelników warszawskich są rozpoznawane. Więc jesteśmy troszkę ubożsi, czytając Masakrę w Łodzi.
KV: Zacznę od końca. Książkę możesz czytać na dwóch poziomach, to znaczy możesz czytać po prostu jako literaturę i nie zastanawiać się, która knajpa została tam odmalowana, i to ci nie będzie zupełnie przeszkadzać. Ktoś, kto zna realia warszawskie, dla własnej przyjemności odkoduje, że ta knajpa, która się nazywa tak, w rzeczywistości się nazywa inaczej, ale to kompletnie nie przeszkadza czytelnikowi spoza Warszawy. Jeżeli jakieś postaci są inspirowane postaciami z rzeczywistości, dla jednych może to być intrygujące albo śmieszne, ale dla innych to nie będzie miało znaczenia i też będą mieli przyjemność z tej lektury. Zawsze maniacko i uparcie przypominam casus Wesela Wyspiańskiego, gdzie właściwie wszyscy bohaterowie mieli swoje pierwowzory w rzeczywistości, począwszy od Pana Młodego, Panny Młodej, Dziennikarza, Poety, wszystkich gości weselnych, i dzisiaj nam to nie przeszkadza, prawda? Dla publiczności krakowskiej początku dwudziestego wieku to było istotne, bo wiedzieli, kto jest kto, ale dzisiaj, w Łodzi dwudziestego pierwszego wieku, też możesz czytać to po prostu jako dramat narodowy, nie zastanawiając się, kim była Panna Młoda, kim był Dziennikarz czy Poeta, więc tutaj nie widzę problemu. Wracam do pytania pierwszego. To już nie moja wina, że Warszawa jest nadreprezentowana, inne miasta nie, bo pobrzmiewa w tym pretensja „Dlaczego nie ma powieści o Łodzi?”.Tomasz Piątek napisał „Miasto na Ł.”, to jest ostatnia rzecz o Łodzi, którą kojarzę, no ale może powinien się bardziej przyłożyć do tego. Ale mówisz, że Warszawa jest nadreprezentowana. Ale są też braki. Kiedy myślę o Warszawie i książkach o Warszawie, to mi brakuje trochę (może taka jest, tylko jej nie widziałem) literatury o korporacji. Ja bym chętnie przeczytał dobrą powieść, postuluję o jej napisanie, która dzieje się na przykład w tak zwanym Mordorze, czyli na Służewcu Przemysłowym w okolicach Galerii Mokotów. To jest bardzo słynne miejsce w Warszawie, bo tam na terenach poprzemysłowych zbudowano całą dzielnicę biurową, gdzie pracuje osiemdziesiąt, sto tysięcy ludzi. Około stu tysięcy urzędników biurowych i korporacyjnych różnych szczebli tam dojeżdża. Mieszkam przy stacji metra Pole Mokotowskie i czasami, idąc rano po gazetę i pieczywo, widzę, jak z metra wysypuje się gigantyczny tłum ludzi, który wsiada do tramwajów, które tam jadą. I tam codziennie jedzie sto tysięcy ludzi i pracuje w tych korporacjach, nawet pojawiły się strony na Facebooku, Mordor na Domaniewskiej bodajże. Czekam na powieść, która dzieje się w tym biurowym świecie korporacyjnym, wyścigu szczurów, lęku, strachu ludzi na śmieciówkach, kredytów. Tam pracują ludzie, którzy mają mieszkania, kredyt we frankach na czterdzieści lat i żyją w kompletnym strachu przed tym, że zostaną zredukowani albo obetnie im się pensje, to jest ta nasza dzisiejsza ziemia obiecana. Wielka dzielnica samych korporacji. Taką powieść bym przeczytał, powieść o współczesnym polskim kapitalizmie.
MR: Stefan Kołtun jest kolejnym muzykiem wśród twoich bohaterów. Tym razem nie poświęciłeś wątkowi muzycznemu zbyt wiele miejsca, a szkoda, tym bardziej, że jakiś czas temu wybuchła mini afera z Brylewskim, który nie dopełnił swego czasu formalności i teraz bieduje zamiast, jak chociażby Kołtun, mieszkać na Saskiej Kępie. Czy Masakra jest w tym sensie powieścią pokoleniową o tej właśnie generacji Brylewskiego i Lipińskiego?
KV: W pewnym sensie. Pokolenie Brylewskiego jest starsze ode mnie o generację, bo to jest jakoś początek lat sześćdziesiątych. Tomek Lipiński, z którym właśnie ukazał się wywiad -rzeka Piotra Bratkowskiego, to jest pięćdziesiąty piąty rok. Kazik, Muniek to jest początek lat sześćdziesiątych, czyli to są ludzie starsi ode mnie o pięć, dziesięć albo kilkanaście lat. Ale w pewnym sensie tak. Historia z Brylem była taka, że on napisał na Facebooku, że nie ma za co żyć, ale sam się chyba do tego przyznał, że zawalił sprawę z ZAiKS-em. Z wywiadu z Tomkiem Lipińskim wywnioskowałem, że on ma podobnie. Ma sześćdziesiąt lat, ale właściwie nie ma własnego mieszkania, tylko w wynajmowanych mieszka, nie dorobił się właściwie niczego specjalnie. Ale na drugiej szali masz na przykład Muńka Staszczyka, który też poniekąd wyrasta z tego nurtu, a ma wielki dom we Włochach w Warszawie. Może nie w najpiękniejszej dzielnicy, ale dom ma naprawdę duży i zarabia bardzo poważne pieniądze, właśnie z ZaiKS-ów. Przyznał się zresztą w wywiadzie-rzece zrobionej przez Brzozowicza, że milion złotych rocznie zarabia, więc są tacy, którym się bardzo udało. I są tacy, którym się komercyjnie, finansowo zupełnie nie udało, tak jak Brylewskiemu, co nie zmienia postaci rzeczy, że Brylewski jest niebywale ważną postacią polskiej kultury jako ktoś, kto tworzył Brygadę Kryzys, ma zapewnione miejsce w historii polskiej kultury. A swoją drogą, właśnie teraz nadszedł czas rekapitulacji tego pokolenia, bo ukazał się, oprócz wywiadu rzeki z Tomkiem Lipińskim, wywiad z Brylewskim, który zrobił Rafał Księżyk, kapitalna sprawa. Teraz ukazał się wywiad rzeka z Maleńczukiem pod tytułem Chlałem, ćpałem i przetrwałem. Jakoś nie sięgnąłem do tej książki, bo nie znam Maleńczuka osobiście, ale znam jego skłonność do kreacji, więc obawiam się, że ta książka może być kreacją od początku do końca, jakąś konfabulacją. Bo o ile nie miałem wątpliwości, że i Tomek Lipiński, i Brylu w tych swoich wywiadach-rzekach mówią jak było, to nie wierzę, żeby Maleńczuk tam trochę nie ubarwił i nie wykreował siebie. Pokolenie rockmanów, dzisiaj pięćdziesięcio- czy sześćdziesięcioletnich, zaczyna podsumowywać swoje życie. I są tacy ludzie sukcesu, bo na pewno Muniek może powiedzieć o sobie, że odniósł absolutny sukces, nie tylko artystyczny, ale i komercyjny. A są tacy jak Robert Brylewski, którzy tam funkcjonują ciągle jakoś, tak jakby mieli właściwie dwadzieścia lat ciągle. Kołtun sytuuje się gdzieś między Brylem a Muńkiem.
MR: Mówimy o muzykach, z którymi obecnie ukazują się wywiady w formie książkowej, ale czy doczekamy się powieści, która byłaby odpowiednikiem filmu Polskie gówno? Życie muzyka w trasie, i to muzyka z tej generacji, który załapała się na przełom roku osiemdziesiątego dziewiątego. To mogłoby być ciekawe i taką rzecz mógłby popełnić Krzysztof Varga.
KV: Mogłoby być. Ale uświadomiłeś mi teraz, że to mogłoby być ciekawe, ale ja tego bym nie zrobił, nie chciałbym wpaść w taką pułapkę, żeby pisać kolejną książkę o muzyku rockowym. Literacka wersja Polskiego gówna byłaby bardzo ciekawa i gdyby Tymon nie miał ADHD, może by coś takiego spłodził. Ale specyfika Tymona polega na tym, że on się miota od projektu do projektu. Tu film zrobi, tu pastisze jakieś zagra, a to będzie udawał Grzegorza Skawińskiego, a to nagra piosenkę z coverami Beatlesów, a to jeszcze coś. To nie jest facet, który by potrafił usiąść i przez dwa lata pisać książkę, bo by nie wytrzymał tego, by go rozniosło. Ale obawiam się, że nie ma nikogo takiego, kto mógłby to zrobić. Ja bym taką książkę przeczytał, no ale przecież nie napiszę jej, ani Andrzej Stasiuk też nie. Chyba, że to będzie o albańskim rockmanie, albo rzecz będzie się działa w Mongolii. Nie napisze tego Olga Tokarczuk przecież, nie napisze tego Twardoch. Orbitowski mógłby to napisać. Albo Żulczyk. Chociaż, z powodów generacyjnych, on już też tego nie napisze, bo jemu bliższy byłby didżej. Przypadki warszawskiego didżeja, zakoksowanego zupełnie, który gra w nocnych klubach. Więc tutaj chyba brakuje autora do czegoś takiego. Stefan Chwin też tego nie napisze.
MR: Chyba nie. Myślisz, że Masakra nadaje się na adaptację teatralną?
KV: Tak, ale nie na monodram. O ile z Trocin można było zrobić monodram, bo Trociny są monologiem komiwojażera i on jest jedyną pierwszoplanową postacią, to w Masakrze mamy cały korowód postaci, więc wydaje mi się. Więc monodram nie, większa rzecz tak. Tym bardziej, że jej część fabularna rozgrywa się przede wszystkim gdzieś przy stoliku knajpianym. Za każdym razem mój bohater trafia do knajpy. Najpierw z Prezesem siedzi w knajpie, później z Poetą i Doktorem siedzi w knajpie, później siedzi z narodowcami w knajpie, siedzi na Placu Zbawiciela ze swoją dawną miłością, siedzi w mieszkaniu… Więc wszędzie to jest absolutnie do zrobienia, potrzebny jest stolik, trochę flaszek, coś, co będzie udawało mieszkanie albo knajpę, i gotowe. Tym bardziej, że tam najważniejsze są dialogi, więc na pewno to się nadaje do teatru. Zresztą pewien teatr prywatny w Warszawie zgłaszał już swoje zainteresowanie. Nie wiem, jak sprawa wygląda, bo mój wydawca się tym zajmuje, ma prawa do adaptacji. Być może to się uda, bardzo bym był zadowolony.
MR: Czyli Masakra, dramat w kilku aktach.
KV: Coś takiego, tak. Z bardzo wesołym, smutnym zakończeniem.
MR: Ale o film byłoby już trudniej.
KV: Wiesz, skoro Wojtek Smarzowski mógł zrobić Pod Mocnym Aniołem, to z tego tym bardziej można by zrobić film. Jak czytałem Pod Mocnym Aniołem, jeszcze przed filmem oczywiście, wydawało mi się to mało filmowe. Czysto literackie. To może brzmi jak pleonazm, ale proza Pilcha jest bardzo literacka. Tam przecież wszystko opiera się na frazie przede wszystkim, na słowach, na języku, więc w tym sensie wydawałoby się, że jest trudniejsza do sfilmowania, a okazuje się, że nie. Więc Masakra byłaby do sfilmowania jak najbardziej, ale jakoś filmowcy się jeszcze nie dobijają.

(poszerzona wersja wywiadu, który ukazał się w "Fabulariach")

środa, 8 czerwca 2016

DALEKO-BLISKO - Ilona Wiśniewska "Hen. Na północy Norwegii"

Raport z najdalszego krańca Europy

Hen to kolejna książka reportażowa Ilony Wiśniewskiej o Norwegii. Debiutanckie Białe autorka poświęciła Spitsbergenowi, największej wyspie polarnego archipelagu Svalbard. Hen jest portretem północnej Norwegii, czyli Finnmarku. Niby to dużo bliżej – wszak to już kontynentalna Europa – a jednak wciąż daleko. Dlatego też tytuł najnowszej książki Ilony Wiśniewskiej najlepiej czytać po norwesku – w tym języku słowo „hen” oznacza równocześnie „daleko” i „blisko”. Określenie w sam raz dla Finnmarku. Z Oslo jedzie się tutaj samochodem 24 godziny. Mało kto jednak wybiera się w taką podróż. Dla większości Norwegów północna część kraju to zbieranina odludków i dziwaków, zamieszkujących tereny, które nie sprzyjają normalnej egzystencji. „Finnmark to garstka ludzi, ryby i renifery, kamień na kamieniu, bezwzględne morze, zimne lato, surowa zima i wiatr, który mąci świadomość”. Dodajmy do tego wzajemną niechęć na linii Północ-Południe, pisaną rządowymi próbami norwegizacji mniejszości etnicznych z jednej strony i separatystycznymi dążeniami „północnych” z drugiej, a otrzymamy uproszczony obraz całości.

Wiśniewska nie poprzestaje jednak na ogólnikach. Udaje jej się oddać złożony portret Finnmarku dzięki zbliżeniu się do jego mieszkańców, co nie jest zadaniem łatwym. Północni są nieufni wobec przybyszów. Z konieczności tolerują Rosjan z przygranicznych miasteczek, którzy w ramach tak zwanego Iwan-handlu ogołacają norweskie sklepy z pieluch sprzedawanych potem z podwójnym przebiciem. Ale już coraz liczniejsze grupy uchodźców z Bliskiego Wschodu, wjeżdżających do lodowatego Finnmarku na wynajętych rowerach (Rosja nie pozwala na piesze przekraczanie granicy), wzbudzają w kilkutysięcznej populacji miasteczka Kirkenes nie lada konfuzję. Wiśniewska przytacza te ciekawostki z ochotą, choć światowa polityka i ekonomia nie mają dla niej, jak i dla mieszkańców Finnmarku, większego znaczenia. Żyje się tu jakby poza światem, poświęcając się osobliwym rytuałom i próbując przetrwać osiem (!) pór roku, jednej bardziej ponurej od drugiej. Kluczem do zrozumienia Północy są dla Wiśniewskiej wyraziści bohaterowie – saamska wokalistka koncertująca z Patti Smith, najsłynniejszy norweski street-artowiec, pokrywający graffiti rozpadające się stodoły i martwe kaszaloty („żeby jak najszybciej się rozpadło, morze zabrało, wiatr rozwalił, muchy oblazły”), przede wszystkim jednak wiekowy Ibert Amundsen, którego historia jest spoiwem i tłem dla wszystkich opowieści Wiśniewskiej, zaś jego śmierć symbolicznym zwieńczeniem pewnej epoki w dziejach Finnmarku. W Hen udało się autorce uchwycić Północ w momencie przełomowym – gdy starzy mieszkańcy wymierają, a wraz z nimi w zapomnienie odchodzi etos pracy i poczucie wspólnoty, młodzi zaś albo opuszczają Finnmark, albo poszukują pomysłu na siebie w tym miejscu na końcu Europy. Osobista w tonie książka Wiśniewskiej, łącząca zapis socjologiczny z nieledwie poetycko-metafizycznymi fragmentami, jest upomnieniem się o Finnmark, a jednocześnie pytaniem o jego przyszłość.


Ilona Wiśniewska 
Hen. Na północy Norwegii
Czarne 
Wołowiec 2016

środa, 18 maja 2016

CZECHY ÜBER ALLES - Jaroslav Rudiš "Aleja Narodowa"


Rudiš portretuje antybohatera naszych czasów

Jaroslav Rudiš cieszy się u nas wyjątkowymi względami – wszystkie jego powieści zostały przetłumaczone na język polski (kolejno: Niebo pod Berlinem, Grandhotel – niektórzy mogą pamiętać zrealizowany na podstawie tej książki film Davida Ondřička – Koniec punku w Helsinkach, Cisza w Pradze). To niezwykły wynik jak na pisarza spoza kręgu literatury anglojęzycznej. Co jest tak ujmującego w prozie tego autora, przemieszczającego się swobodnie między Czechami i Niemcami, ale też pomiędzy gatunkami (Rudiš ma na swoim koncie również sztukę teatralną, słuchowiska radiowe, scenariusz kultowego komiksu Alois Nebel, występy kabaretowe i współpracę z zespołami muzycznymi)? Na pewno łatwość w opisywaniu skomplikowanych relacji międzyludzkich, smykałka do portretowania zwichrowanych jednostek, językowa lekkość i poczucie humoru. Jednak, pomimo dużej zawartości ironii i luzu, nie można określić twórczości Rudiša mianem lekkiej i przyjemnej. Autor Grandhotelu często odnosi się do narodowych traum i trudnego dziedzictwa historycznego. Nigdy jednak nie robił tego tak bezpośrednio jak w najnowszej powieści. Aleja Narodowa to efekt narastającej frustracji i niezgody na brunatniejącą środkowoeuropejską rzeczywistość.

Zapomnijcie o czeskim humorze – mówi Rudiš. Pora zerwać z fałszywym obrazem poczciwych Czechaczków z knajpy. Od czeskiego czwórboju knedlik-kapusta-kotlet-piwo można jedynie dostać niestrawności. Taki właśnie „Stalingrad w żołądku” pokonał ojca Vandama, głównego bohatera Alei Narodowej. Jednak Vandam, niepomny tej srogiej lekcji, wciąż przekazuje swojemu synowi złote myśli przodków – „zanim gruby schudnie, chudy umrze”. Trzeba się napchać, by być gotowym do walki – przecież pokój to tylko przerwa między wojnami. W kierowanym do syna ojcowskim monologu Vandama jest więcej takich uniwersalnych prawd, zasłyszanych w osiedlowej pijalni wśród hajlujących kompanów. Tak, Vandam jest dumnym Czechem. Lubi innych, dopóki go nie zdenerwują. Szanuje kobiety, póki są uległe. I, jak zapewnia, nie jest nazistą, jedynie spadkobiercą starożytnych Rzymian. Usprawiedliwiająca wszystko mitomania Vandama idzie dalej – wszak to on rozpętał Aksamitną Rewolucję! Populistyczny monolog Vandama ukazuje stan duszy zepchniętych na margines rówieśników Rudiša (rocznik 1972). Chodzi tu nie tylko o Czechów, ale o mieszkańców byłych demoludów – osieroconych przez socjalizm, zapomnianych przez kapitalizm, oszukanych przez życie. To całe rzesze kiboli i drobnych przestępców, zamkniętych w osiedlowych gettach i przekazujących kolejnym pokoleniom brednie o kulcie siły, honorze i ocaleniu własnego narodu i białej rasy. Śmiesznie już było – zdaje się mówić Rudiš. Teraz przyszła kolej na terapię wstrząsową.

Jaroslav Rudiš
"Aleja Narodowa"
tłum. Katarzyna Dudzic-Grabińska
Książkowe Klimaty, Wrocław 2016