środa, 11 grudnia 2013

PIĘĆ DO ZERA, CZYLI FUCKING AND SHOPPING - Petra Hulova "Plastikowe M3, czyli czeska pornografia"


Czesi, przedstawiciele narodu spokojnego i żyjącego na luzie, nie płoszą się na myśl o seksie. Jako obywatele prawdziwie wyzwoleni, będący Europejczykami bardziej niż my, mówią o „tych sprawach” bez ogródek i bez rumieńców. Taka na przykład Petra Hůlova napisała „Plastikowe M3” (polski wydawca dopisał książce podtytuł „Czeska pornografia” wzięty ze  zrealizowanej na podstawie powieści sztuki teatralnej – wiadomo, seks się lepiej sprzedaje…), czyli monolog 30-letniej prostytutki, która w swoim przytulnym mieszkanku przyjmuje panów i zdaje z tych wizyt drobiazgową relację. U nas, gdzie dzieła sztuki szkalujące obraz zdrowych wartości rodzinnych trzeba napiętnować i okadzić, a ich autorów podać do sądu, takie coś by się nie sprawdziło. W Czechach co innego – pełen sukces (i książki, i sztuki).
Myliłby się jednak ten, kto w potoczystym monologu widziałby tylko pełną świństewek historyjkę o krążeniu bohaterki między łóżkiem (gdzie zarabia) a galerią handlową (gdzie ochoczo wydaje to, co zarobiła). Książka Hůlovej jest czymś znacznie więcej niż czytadłem o sekso- i zakupoholiczce. Po pierwsze – jest to proza o wyjątkowo wysokim poziomie językowego artyzmu. Meandrujący kapryśnie monolog bohaterki nie układa się w wyrazistą linię fabularną, a dodatkowo co chwila inkrustowany jest piętrowymi metaforami To niemalże poemat prozą – zadziorny, rozbuchany, nieokiełznany. Po drugie – pomimo całej dosłowności opisów cielesnych zmagań, nie ma w powieści ani krzty wulgarności. A to dzięki nieokiełznanej słowotwórczej pomysłowości autorki, która nudne i przyciężkie schematy językowe – w każdym chyba języku trzeba się sporo nagłowić, by o seksie mówić i pisać w odświeżający sposób – potrafiła zamienić w lekką, dowcipną, a czasem zgryźliwą tyradę (osobne brawa należą się tłumaczce Julii Różewicz, która potrafiła odnaleźć dla czeskich neologizmów i zaskakujących łamańców polskie ekwiwalenty). Po trzecie – jest to proza zaangażowana, w której Hůlova wyznacza swojej bohaterce społeczną misję. Łóżkowa działalność bohaterki „Plastikowego M3” okazuje się bowiem prowadzoną w specyficzny sposób („specyficzny” to zresztą słowo-klucz w odniesieniu do tej powieści) dywersyjną walką z pedofilami. Po czwarte – Hůlova zręcznie wywraca na nice ustalone i zastane porządki, do których w swojej wygodzie zanadto się przyzwyczailiśmy. Zaczyna się od językowej podmiany (żeńskie organy określa się tu rzeczownikiem rodzaju męskiego i na odwrót), by za jej pomocą otworzyć sobie drogę do odwrócenia ról społecznych. W „Plastikowym M3” to kobieta jest zdobywcą (zdobywczynią) seksualnych trofeów, to kobieta panuje nad sytuacją, nadzoruje swoich klientów, a nawet ich ośmiesza. W ostateczności prowadzi to do dekonstrukcji dyskursu miłosnego, a seks zostaje odarty z aury romantycznego zespolenia ciał i dusz. To tylko finansowa transakcja – mówi Hůlova – oparta na dodatek na fałszywych przesłankach, upokarzające oszustwo, cyniczna gra, blef. A może (po piąte) całe to „Plastikowe M3” to jedna wielka kpina, puszczenie oka, hologram z logo digiświata?
Oto pięć dowodów na wielkość małej powieści Hůlovej. Ponieważ w polskiej literaturze na podobną rzecz się raczej nie doczekamy, można powiedzieć, że jest pięć do zera. Czesi znowu górą. A zwłaszcza Czeszki.

Petra Hůlova
„Plastikowe M3, czyli czeska pornografia”
tłum. Julia Różewicz
Wydawnictwo Afera, Wrocław 2013

 (tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

FRAZY WŚRÓD CIEMNOŚCI - Jerzy Pilch "Drugi dziennik"


„Drugi dziennik” Jerzego Pilcha – na który składają się teksty publikowane w „Tygodniku Powszechnym” – rozpoczyna się wpisem datowanym na 21 czerwca 2012 roku. Tego dnia na Stadionie Narodowym Cristiano Ronaldo, zdobywszy jedyną bramkę w meczu z Czechami, dał drużynie Portugalii awans do półfinałów mistrzostw Europy w piłce nożnej.  Czy jupiterowa łuna znad stadionu dotarła nad ulicę Hożą, czy śpiewy kibiców zawisły nad stołecznym Śródmieściem, czy wreszcie autor „Innych rozkoszy” śledził mecz w telewizji – tego nie wiemy. I choć po Warszawie błąkali się niepocieszeni kibice (biało-czerwoni tradycyjnie odpadli w pierwszej rundzie), Pilch o tym nic nie pisze. O czym zatem pisze – w taki dzień, w takie lato!  – skoro nie o futbolu? On – który z zapałem komentował byle smutę ligową, on – który w „Dzienniku” zapowiadał, że siądzie do pisania książki poświęconej futbolowi i literaturze. Otóż pisze o szurającym w kuchni duchu Henryka Berezy, który tego akurat dnia rozstał się ze światem. Śmierć ta, zawieszająca na jakiś czas myśli o literaturze, zaś tak banalną uciechę żywych jak futbol spychająca w niebyt, ustawia poniekąd cały tom. „Drugi dziennik” (zwany także, choć epitet ten w ostatniej chwili został przez autora wymazany, „intymniejszym”) spowija ciemność.
O futbolu, jako się rzekło, w „Drugim dzienniku” niewiele, prawie nic. O literaturze – niepomiernie więcej. O literaturze, rzecz jasna, szczególnej – autor najczęściej zdaje bowiem relację z lektur nekrologów (osobliwie żegnających się ze światem rówieśników Pilcha), a z rzeczy o znacznie większej objętości i ładunku artystycznym wpadają mu w ręce (oczywiście przypadkiem) takie tytuły jak „O starzeniu się” Améry’ego, „Utajona choroba” Broyarda, „O chorobie” Ciorana, „Kruchy dom duszy” Thorwalda. A na dokładkę – Camus i Márai. Mamy więc oto samych monografistów chorób, gigantów suicydologii stosowanej i speców od spraw ostatecznych. Jest mroczno, będzie jeszcze mroczniej? „Postanowiłem bezwzględnie wykluczyć z Dziennika słowo „choroba” i w miarę możności (w miarę nie sięgającej absurdu możności) wszystkie jego formy poboczne czy synonimiczne. Niestety, wykluczenie się nie powiodło” – pisze Pilch, a czytelnik wie doskonale, w którym miejscu fragment ten należy czytać z przymrużeniem oka. Autor, komentując wątki mortualne, a i samemu popadając w tony pesymistyczne, wszechogarniającą ciemność rozświetla wszak zadzierżystością frazy, błyskotliwością ripost i autoironiczną zgryźliwością.
Owszem, tu i ówdzie strzyka, tu i tam uwiera, za siebie patrzy się częściej niż w przyszłość (a jeśli w przyszłość, to wiadomo, jakie tam obrazy), ale wszystko to furda, bo przecież ciemność ciemnością, ale co chwila zapiski z „Drugiego dziennika” wyrywają się ku światłu i ku życiu. A to trzeba skomentować niefortunną wypowiedź polityka, a to przytrzeć nosa temu i owemu, a to dopisać kolejny rozdział do wiślańskiej historii Czyżów i Kubiców. Jakaż intensywność w całym tym wycofaniu! I jakież zawijasy!

Jerzy Pilch
„Drugi dziennik”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

KORESPONDENT WITKACY - Stanisław Ignacy Witkiewicz "Listy I"


Powieściopisarz, dramatopisarz, malarz, filozof, teoretyk sztuki – Witkacy był gigantem w wielu dziedzinach. Ale prawdziwe mistrzostwo i absolutną wszechstronność osiągnął w pisanych niemal jeden za drugim przez całe życie listach. W korespondencji Witkacego odbija się bowiem każda z działalności autora „Szewców” i każda z jego twarzy. W listach Witkacy jest ironistą i ultrapoważnym polemistą, jest czułym kochankiem i bezwzględnym potworem, jest błaznem i pogrąża się w bezdennej rozpaczy, jest wulkanem energii, a jednocześnie jest bliski popełnienia samobójstwa. Kpi i peroruje, romansuje i snuje intrygi, pracuje i walczy, kocha i nienawidzi, wywyższa się i pełza. To nie tylko niezbędny materiał do witkacologów, badających życie i twórczość tego autora, ale też świetna, czasem komiczna, czasem przejmująca lektura. A przede wszystkim – jedyny w swoim rodzaju (auto)portret wyjątkowego artysty i nietuzinkowego człowieka
W czterotomowych „Listach do żony” mieliśmy możliwość poznać intymne oblicze Witkacego rozdartego między żoną a licznymi kochankami, teraz dostajemy do rąk pierwszą część pozostałej spuścizny epistolograficznej artysty, czyli niemal 1200 stron „Listów do rodziny, znajomych, przyjaciół i tzw. wrogów”. Grono osób, z którymi Witkacy korespondował było całkiem pokaźne – na tom składa się 458 listów pisanych do 52 adresatów, wśród których – obok licznych reprezentantów rodziny Witkiewiczów – znajdują się najważniejsze nazwiska artystycznej bohemy początku XX wieku (Stefan Żeromski, Jan Lechoń, Karol Szymanowski, Jarosław Iwaszkiewicz, Maria Pawlikowska, Bronisław Malinowski, Jalu Kurek, kornel Makuszyński, Emil Zegadłowicz).
Pierwszy z zamieszczonych w tomie listów, napisany do babci, datowany jest na kwiecień 1885 roku, gdy mały Staś miał… półtora miesiąca (nie, przyszły artysta nie był aż takim geniuszem, by samodzielnie zdawać raport z niemowlęctwa – w imieniu „Grafa Kakina-Razsiusiajewa” list pisze jego ojciec, Stanisław Witkiewicz). Gdy jednak Staś nauczył się jako tako władać piórem, rozpoczął długoletnią karierę epistolografa właśnie od pisania listów do babci („Kochana Babuniu jusz nie Fińgieruje tylko jestem przyrodnikiem małpy mają nowe salony i siedzą u nich całuję Staś”). Pisał później do matki, ojca, prowadził wieloletnią korespondencję z przyjacielem Bronisławem Malinowskim (zaczynającą się od zdania „Drogi Broniu! Jesteś Fujara”), zdawał bliskim znajomym relację z życia codziennego („Mam się nieźle. Bawię się od czasu do czasu z dziewczynkami i robię zdjęcia”), zaś egzaltowane kochanki próbował oczarowywać artystowsko-grafomańskimi wstawkami („Mądry pająk świeci złymi oczami w zwojach gnijącego mięsa”). Ale też filozofował, prowadził interesy, knuł i rozdzierał szaty. Wszystko to robił w sposób zachwycający i oryginalny, starając się nigdy nie powtarzać, zmieniając podpisy („Firma S.I. Witkiewicz de Ponuro-Schreckenberg Witkasińsky del Campo Vasto „y” ynne rzeczy”) i sposoby pozdrowień („Wandzię liżę, gdzie chce, byle nie w grdykę”).
Nie ma chyba w literaturze polskiej drugiego takiego autora, który nawet z kwitu do pralni potrafiłby zrobić arcydzieło.

PS. „Całuję Wasze pępki ustami wykrzywionymi z moralnego bólu. Czekam na najgorsze, tj. ból fizyczny, ślepotę, pożar i zidiocenie. Wasz wierny Witkacy”.

Stanisław Ignacy Witkiewicz
„Listy, tom I”
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 2013 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

czwartek, 5 grudnia 2013

NOTES, CZYLI ĆWICZENIA Z PAMIĘCI - Wiesław Myśliwski "Ostatnie rozdanie"


„Takiego traktatu młody człowiek nie napisze” – słowa Miłosza otwierające jego „Traktat teologiczny” pasują jak ulał do późnej twórczości Wiesława Myśliwskiego. A zwłaszcza do jego niezwykle mądrej i niezwykle gorzkiej najnowszej powieści „Ostatnie rozdanie”.

Wiesław Myśliwski już w debiutanckim „Nagim sadzie” z roku 1967 dał się poznać jako wnikliwy obserwator ludzkiej psychiki, a później z powieści na powieść umacniał swoją pozycję znawcy ludzkiej duszy, a zarazem mistrzowskiego opowiadacza. Swoją rangę potwierdził przede wszystkim „Kamieniem na kamieniu” (1984), zaś apogeum stylistycznego i narracyjnego kunsztu, który idzie w parze z życiową mądrością opowiadanych historii, udało mu się osiągnąć w „Widnokręgu” (1996) i „Traktacie o łuskaniu fasoli” (2006). Doświadczenie Myśliwskiego, jednego z niewielu „starych mistrzów” polskiej prozy i specjalisty od wielkich powieści, pozwala mu z łatwością łączyć filozoficzne i metafizyczne spojrzenie na całość ludzkiej egzystencji z zajmującą fabułą, ujmowaną zazwyczaj w kształt suto inkrustowanego anegdotami gawędziarskiego monologu.
Podawana w niewymuszony sposób życiowa mądrość oraz fabularna atrakcyjność to również główne cechy „Ostatniego rozdania”, powieści, w której po raz kolejny Myśliwski mierzy się z ludzkim losem. Jej bohaterem jest bezimienny mężczyzna, mniej więcej 60-70 letni, który dokonuje podsumowania swojego życia. Nie wiemy o nim wiele – pochodzi z małego miasteczka, gdzie wychowywał się pod opieką matki, i skąd wyjechał do stolicy na studia. Po scysji z profesorem zrezygnował z ASP, gdzie studiował malarstwo, przez chwilę zaczepił się na psychologii, by w końcu wrócić w rodzinne strony i terminować u krawca oraz masarza. Wyjechawszy z miasteczka zajął się tajemniczymi interesami, na których się wzbogacił. Myśliwski nieprzypadkowo skąpi czytelnikowi informacji o bohaterze, czyniąc zeń w ten sposób everymana – człowieka zwyczajnego, ani mądrego, ani głupiego, ani dobrego, ani złego. W młodości kochał z wzajemnością Marię, córkę sędziego, lecz dość szybko z nią zerwał. Od tamtej pory utrzymywał przelotne znajomości z wieloma kobietami, jednak żadnej nie traktował poważnie. Podobnie jak wielu swoich zatrudnień i znajomych. W ten niezobowiązujący sposób prześliznął się przez całe życie – uświadamia mu to notes, w którym przez wiele lat gromadził adresy i telefony ludzi, z którymi zetknął go los. Jest ich dużo, lecz w ostatecznym rozrachunku okaże się, że bliskiej więzi nie zadzierzgnął z nikim. Notes, który miał być dla niego świadectwem jego bogatego życia, okazał się świadkować jego samotności. „Mając to życie już za sobą, mógłbym z większą rozwagą, nie szczędząc czasu, pomyśleć o każdym z tych imion, nazwisk, adresów, telefonów” – to stała mantra bohatera, który porządkowanie notesu wciąż odkłada w czasie, wiedząc, że zbilansuje to ujemnie historię jego życia.
Zasiadając do porządkowania notesu, główny bohater łapie się na tym, że jego zamierzenia nie przemieniły się w sukcesy – ilość zanotowanych kontaktów nie przełożyła się na towarzyskie ani zawodowe bogactwo, zaś alfabetyczny porządek nie uczynił porządku w życiorysie. Spoglądając wstecz, bohater Myśliwskiego nie poddaje się żadnemu rygorowi – ani chronologicznemu, ani przyczynowo-skutkowemu. Jego wspomnienia są kapryśne niczym ludzka pamięć. Jedno jest pewne i zgodne z (a)logiką pamięci – najbardziej wyraziście widzi się to, co najbardziej odległe w czasie. Stąd najwięcej miejsca we wspomnieniach bohatera zajmują czasy młodości – studiów, terminowania u krawca, karcianych rozgrywek z szewcem. Myśliwski zdaje się przy okazji wycieczek w przeszłość oddawać hołd dawnym czasom, gdy „fach w rękach” oznaczał życiową stabilność i szacunek wśród ludzi. Stąd krawieccy, szewscy, masarscy czy ślusarscy majstrowie urastają w „Ostatnim rozdaniu” do rangi niemalże wyroczni, mistrzów życia. I to właśnie oni, te wszystkie pozornie mało znaczące osoby, które przypomina sobie główny bohater, w ostatecznym rozrachunku grają w tej historii pierwsze skrzypce. Bohater-narrator jest w istocie jedynie elementem, który łączy ich opowieści, to oni objaśniają mu świat, to oni, w swoich epizodycznych rozbłyskach, zaświadczają o jego życiu. Życiu przegranym, bo choć odgórnie zaprogramowanym na sukces, skazanym na porażkę i pustkę. „Jedynie ten notes podtrzymywał jeszcze we mnie jakie takie poczucie stałości w świecie, którego rytm wyznaczają już tylko konwulsje, co objawia się choćby w naszych ciągłych niepewnościach, nerwicach, depresjach, w obumieraniu w nas instynktu przywiązania, że uwierają nas już wszelkie związki, a jednocześnie nie umiemy sobie poradzić z naszą samotnością” – mówi bohater, któremu grunt usuwa się spod nóg, a poczucie pewności, poświadczone litanią nazwisk w notesie, zamienia się w mrzonkę.
Bohater przegrał swoje życie – nazwiska z notesu, które finalnie okazują się jedynie nic nieznaczącym ciągiem liter, czekiem bez pokrycia, dobitnie zaświadczają o jego wewnętrznej pustce. O tej przegranej z całą mocą zaświadczają też listy od Marii, które wzgardzona  dziewczyna słała doń przez całe życie. Ta jednostronna korespondencja układa się w historię miłości tak ogromnej i rozpaczliwej, że aż niemożliwej do zrealizowania Odrzucając miłość Marii, bohater dokonał jednego z tysięcy życiowych wyborów – jak większość jego kroków, był to krok nierozważny. O tym jednak dowiaduje się dopiero u kresu życiowej podróży –  „Trzeba widocznie przeżyć całe życie, aby się dowiedzieć, czym ono jest”. Zależność między ślepym przypadkiem a świadomym wyborem to stały motyw twórczości Myśliwskiego, przewijający się w jego wcześniejszych powieściach. W „Ostatnim rozdaniu” został on wzmocniony poprzez ostateczność wyznań – bohater dokonuje wszak życiowych rozliczeń przygotowując się na ostateczną rozgrywkę, tytułowe ostatnie rozdanie. Bergmanowski pojedynek szachowy ze śmiercią – wzmiankowany na kartach powieści – zostaje zastąpiony tutaj symboliczną rozgrywką karcianą, w której przeciwnikiem jest los, życie, pamięć. Bohater najnowszej powieści Myśliwskiego w tym pojedynku jedynie blefował. A może nie wiedział, o jaką gra stawkę. Najważniejsze jest bowiem, „abyśmy wiedzieli, o co gramy, i chcieli tego chcieć. To umiejętność najtrudniejsza. O wiele trudniejsza niż żyć”.
Zmuszająca do zadania sobie pytań najważniejszych powieść Myśliwskiego jest dziełem totalnym, które – bez zbędnego moralizatorstwa – przekazuje podstawowe prawdy o ludzkiej egzystencji. To powieść żywa, życiowa i ożywcza. Jest to również filozoficzna summa wiedzy o człowieku (niezwykle gorzka – trzeba dodać). Ale też „Ostatnie rozdanie” jest summą literackich doświadczeń Myśliwskiego. Autor „Widnokręgu” nadał najnowszej powieści formę gawędziarskiego w tonie monologu głównego bohatera, który opowiada w nim o całości życiowego doświadczenia. W twórczości tego autora nie jest to niczym nowym, albowiem większość powieści Myśliwskiego ma taką właśnie strukturę – to jednostkowe narracje o ponadjednostkowym, uniwersalnym charakterze, egzystencjalne przypowieści o ludzkim losie. Jednakże poza tym, że „Ostatnie rozdanie” powtarza z grubsza ten schemat, Myśliwski idzie o krok dalej, pozwalając sobie na autocytaty, nawiązania i przetworzenia – z debiutanckiego „Nagiego sadu” bierze motyw miłości synowskiej (nieobecność ojca jest w „Ostatnim rozdaniu” znacząca; rolę życiowego przewodnika w „Ostatnim rozdaniu” odgrywa  matka), w epizodycznej opowieści jednego z drugoplanowych bohaterów pojawiają się fabularne rozwiązania z powieściowego „Pałacu” i z dramatu „Klucznik”. Natomiast  fragmentaryczność i epizodyczność fabuły najnowszej powieści Mysliwskiego przypomina konstrukcję „Widnokręgu”, gdzie głównym bohaterem jest ludzka pamięć – kapryśna, meandryczna, achronologiczna. Na tym nie koniec – bezimienny bohater jest ponadto, pod względem charakterologicznym, bliźniakiem Szymka Pietruszki z „Kamienia na kamieniu”, a snuta przez niego opowieść przypomina w wielu aspektach sprawozdanie z życia, które zdaje przed przypadkowym słuchaczem protagonista „Traktatu o łuskaniu fasoli”. Można oczywiście powiedzieć, że wszystkie te podobieństwa nie są szczególnie znaczące – Myśliwski jest przecież pisarzem jednego tematu – którym jest, bagatela, wielowymiarowość ludzkiego żywota – i jako taki nie ucieknie od pewnych zbieżności w sposobie prowadzenia narracji. Wydaje się jednak, że chodzi o coś więcej – o, sugerowaną już w tytule, predylekcję do swoistych podsumowań. Czyżby „Ostatnim rozdaniem” Myśliwski umyślnie podsumowywał swoją twórczość? Czyżby świadome urwanie narracji w ostatnim, „niedokończonym” rozdziale, było zaproszeniem czytelnika do snucia dalszego ciągu opowieści na własną rękę (nie tylko opowieści z tej książki, ale opowieści w sensie znacznie szerszym, ogólnym)? Czyżby „Ostatnie rozdanie” wreszcie – poświęcone przecież porządkowaniu pamięci przed śmiercią – było nieskończone, ponieważ nieskończona jest ludzka pamięć? Bohater „Ostatniego rozdania” mówi w pewnym momencie: „Nie rozumiałem wtedy, że są takie obrazy, książki, dzieła muzyczne, które nie pozwalają się dokończyć, którym jakby nie był pisany koniec. Także my, którzy na nie patrzymy, czytamy, słuchamy, nie oczekujemy od nich końca, jako że wszystko na tym świecie zamierzone jest na wieczność, również nasze oczekiwania. Może wszystkiemu, co istniało, istnieje, istnieć będzie, z natury przypisany jest stan niedokończenia, włącznie z wszechświatem. I gdyby nie śmierć, nie wiedzielibyśmy, że coś takiego jak koniec jest możliwe”. Piękna konkluzja, jakże adekwatna do niedokończonego „Ostatniego rozdania”. Po takim urwanym zakończeniu czytelnikowi pozostaje jednak ogromny niedosyt. Chciałby jeszcze – i dalszego ciągu tej powieści, i następnych książek spod pióra mistrza klasycznej narracji. Myśliwski postawił swoich czytelników pod murem – niczym powieściowy szewc Mateja, stały kompan bohatera przy grze w karty, są oni skłonni dopłacić autorowi, byle tylko ten „nie odchodził od gry”. Wszak – jak mówi za Proustem inny z bohaterów – „Bóg chce, aby istniało trochę dobrze napisanych książek”. Może więc jeszcze choć jedna, panie Wiesławie?

Wiesław Myśliwski 
„Ostatnie rozdanie”
Znak, Kraków 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")

niedziela, 1 grudnia 2013

"JEZU, JAK TU JEST PASKUDNIE" - wywiad z Filipem Springerem



W posłowiu do „Wanny z kolumnadą” Andrzej Stasiuk wygłasza ironiczny (chyba) pean na rzecz wszechobecnej brzydoty w polskiej przestrzeni. Czy zdobyłbyś się na podobną ironię, czy może po tym, co widziałeś i dokumentowałeś, oczy i serce bolą cię za bardzo, by sobie na ten temat dowcipkować?
 
Zasadniczo uważam, że tekst Andrzeja Stasiuka nie jest ironiczny. Andrzej zrozumiał to, co ja pojąłem dopiero po napisaniu tej książki – z tym nie ma co walczyć, do tego trzeba się przyzwyczaić, trzeba to jakoś oswoić, polubić, zacząć podziwiać, poszukać w tym jakiegoś głębszego sensu. Zabierałem się do pisania tej z książki z chęcią odkrycia odpowiedzi na pytanie: Kiedy w Polsce będzie lepiej i ładniej, kiedy zaczniemy dbać o przestrzeń? Po napisaniu książki doszedłem do wniosku, że to się nie zmieni, być może niektóre elementy ulegną poprawie, np. reklama w tej formie, w której istnieje dzisiaj, w pewnym momencie zniknie, natomiast nie wierzę, żeby zniknął chaos przestrzenno-urbanistyczny. Nie sądzę, żeby w jakiejś przewidywalnej przyszłości, dajmy na to – w ciągu mojego życia, to się jakoś uporządkowało. Oczywiście, można zaobserwować pewne jaskółki zmian, natomiast nie wierzę, że ogólnie będzie lepiej. Dlatego po napisaniu tej książki z jednej strony jest mi przykro, że tak jest, z drugiej zaś jestem spokojny, że niewiele da się z tym zrobić i nie ma o co kruszyć kopii, bo niewiele się zmieni.

Jak się do tej brzydoty przyzwyczaić? Jak się na nią uodpornić?

Trzeba się do niej przyzwyczaić, trzeba znaleźć w sobie jakąś odporność na to, co jest dokoła, jeśli oczywiście nam to nie odpowiada, bo, umówmy się, takich osób, którym to, co się dzieje w polskiej przestrzeni przeszkadza, jest mało. Osoby te żyją w pewnym bąbelku, gdzie wszyscy nawzajem się głaszczą i powtarzają „Jezu, jak tu jest paskudnie!”, ale wystarczy wyjść z tego bąbelka, żeby się zorientować, że reszta tak wcale nie myśli. Natomiast trzeba się w jakiś sposób do tego przyzwyczaić. Ja jeszcze tego nie umiem, to znaczy wytłumaczyłem sobie dlaczego tak jest, ale ciągle mnie to wkurza. Pewnie przyjdzie taki czas, kiedy stanę się na to wszystko obojętny – być może już się tak dzieje. Myślę, że każda z osób, którym się ta polska przestrzeń nie podoba, jest na to uodporniona.
Najbardziej boli, kiedy wracamy z długiej podróży zagranicznej i widzimy, co tutaj się dzieje. Ale jest jeden sposób na poprawę samopoczucia – można wyjeżdżać na Wschód. Po powrocie z podróży do Armenii poczułem, że tu jest całkiem nieźle (śmiech). Idea jest jednak taka, żeby nie równać do tych gorszych, tylko do tych, którzy potrafili wypracować harmonie w przestrzeni. Kiedy wracam ze Skandynawii, to mi się płakać chce, kiedy tutaj ląduję. Nie chciałbym jednak uodpornić się na stałe, chciałbym mieć poczucie, że coś tutaj da się jeszcze zrobić. To nie są wielkie rzeczy, ale może chociaż małe zmiany na lepsze uda się wywalczyć.

Uważasz, że za stan estetycznej zapaści Polaków odpowiada niewystarczający nacisk na kształcenie w tym zakresie, czy może chodzi o coś innego? Może o jakąś wadę wrodzoną?

Uważam, że mnóstwo rzeczy byśmy wygrali, ucząc estetyki w szkołach na lekcjach plastyki w taki sposób, żeby te lekcje nie sprowadzały się do prostego malowania choinek przed świętami, tylko do pewnej refleksji nad sztuką, do nauczania tego, czym jest koło barw. Ja ze swoich lekcji tego nie pamiętam. Pytałem o to wielu znajomych – oni też nie pamiętają. To oczywiście nie jest reprezentatywna dla całej Polski grupa, ale mam ciche podejrzenie, że edukacja estetyczna w Polsce kuleje – potwierdzają to zresztą dane, które przytaczam w książce. Nie zabrałbym się jednak do pisania książki o problemie, który można rozwiązać w jeden tylko sposób. Nie jest tak, że wprowadzimy edukację estetyczną i nagle wszystkie problemy polskiej przestrzeni znikną.
Jesteśmy niedouczonym narodem, a takim łatwiej manipulować pod każdym względem. Zostaliśmy więc sprzedani w tej przestrzeni, to znaczy poszczególne grupy interesu (deweloperzy, właściciele agencji reklamowych) zobaczyły, że nie ma protestu społecznego wobec tego, co się dzieje z przestrzenią, bo tak naprawdę niewielu ludzi wie, że dzieje się coś złego. W związku z tym oni zdecydowali się zacząć zarabiać na tym pieniądze. Bardzo łatwo zarabia się w Polsce pieniądze na degradowaniu przestrzeni. To jest jądro problemu, ale dochodzą tez inne sprawy. Istnieje u nas pewne przywiązanie do własności („Nikt mi nie powie, jak to ma wyglądać”), które jest bardzo silne i trudno nie zauważyć, że króluje taki sposób myślenia. Moje pieniądze, mój dom, moja farba, mój pędzel. Tylko że to nieprawda. Dom jest mój tylko w środku, a na zewnątrz jest także – mimo że stawiałem go za własne pieniądze – ludzi, którzy mieszkają wokół. Ale zasadą „Polak na zagrodzie równy wojewodzie” również nie wytłumaczymy wszystkiego.

Wspomniana zasada o Polaku na zagrodzie pasuje jak ulał do rozdziału poświęconego „stylowi przepysznemu”. Rozwiązania typu „Stać mnie, to sobie wybuduję, co mi się podoba” oraz żelazne usprawiedliwienie „Większości się podoba” powodują, że otwiera się nóż w kieszeni i człowiek pragnąłby wrócić do instytucji cenzury. Cenzury estetycznej.

Nie mogę się z tym zgodzić. Budynek w stylu przepysznym, o którym opowiada rozdział „Znak wodny”, jest to architektura, która w żadnym stopniu nie niszczy krajobrazu. Ten krajobraz jest tam, jaki jest, Mazowiecka równina, nie ma o czym gadać. Poza tym jest to hotel, a więc rządzi się własnymi prawami. Ten styl odwołuje się do gustu Polaków. Trzeba czekać dwa lata, by zorganizować tam imprezę, co świadczy o tym, że ludziom to się podoba. Mam wielki szacunek do człowieka, który wybudował ten hotel i go prowadzi, bo jest konsekwentny w tym co robi i nie idzie na żadne kompromisy. Ja mu nawet nie mam za złe, że on to postawił. Mogę się zżymać na to, że Polakom się to podoba, bo to jest zupełnie nie z mojej bajki, ale mogę to robić tylko głęboko w sobie. Nie mam prawa zmuszać go do stawiania modernistycznych kostek. Z jednej strony architektura i urbanistyka nie znoszą demokracji, z drugiej – nie można ludzi zmuszać do niczego na siłę. Cenzura architektoniczna, którą proponujesz, to najgorsze, co by się mogło wydarzyć. Każda forma cenzury budzi mój opór. Edukacja i dobre wzorce, a nie cenzura! Póki co, jesteśmy skazani na oglądanie podobnych rzeczy, ale nie możemy się z tego śmiać, ani na to narzekać.

Zastanawia mnie rozziew między poczuciem estetyki przejawianym w poprzedniej epoce a dzisiejszym kiczowatym bezhołowiem. Czy byliśmy tak przytępieni szarością i zgrzebnością, że teraz wszystko musi być pastelowe, jaskrawe, wyolbrzymione i krzykliwe?

Tego nie wiem. To trochę nie jest pytanie do mnie, bo urodziłem się w roku 1982 i nie pamiętam PRL-u, nie pamiętam szarości. Mnie się PRL kojarzy z kolorowymi gumami Donald. Starsi mówią, że było szaro. Wierzę starszym. Ale nie wierzę, że PRL był aż tak szary, że teraz musimy przez dwadzieścia parę lat odreagowywać pastelowymi blokami. Myślę, że to nie jest dobre wytłumaczenie. Ale zauważam coś innego. Motyw odreagowania, który zaistniał na początku lat 90. (kiedy pod względem estetyki i przestrzeni było dużo gorzej niż teraz), jakoś w nas został, przyzwyczailiśmy się do niego. W międzyczasie parę osób skapitalizowało przestrzeń i okazało się, że niewiele jest możliwe. Co ciekawe, w polskiej przestrzeni widać o wiele więcej spuścizny lat początku transformacji niż spuścizny PRL-u. To trochę przygnębiające. Wygląda to tak, jakbyśmy cały czas chcieli świętować. Ten karnawał odzyskanej wolności już powinien się skończyć.

Młode pokolenie, nie pamiętające poprzedniego ustroju, w większości nie wykrzywia się na architektoniczne potworki, bezguście i syf. Znieczulica czy brak wzorców?

Zdecydowanie brak wzorców. To rzecz kluczowa. Spójrzmy na to, co dzieje się wokół kolorowych bloków i pastelozy. Można pomalować blok kolorowo, ale nie kiczowato i tandetnie, ale tych przykładów jest za mało, żeby przebiły się do opinii publicznej, ow iele więcej jest kiczu. Wzbraniam się przed słowem „bezguście”, bo co to w ogóle znaczy? W opinii większości Polaków to, co mnie się podoba, będzie bezguściem, ponieważ gusta mamy odmienne. W mojej książce słowo „bezguście” nie pojawia się ani razu. Trzeba mieć poczucie, że żyjemy w mniejszości. I ta lepiej wyedukowana estetycznie mniejszość powinna pokazywać dobre wzorce, a nie krytykować. Do furii doprowadzają mnie antykonkursy architektoniczne, gdzie internauci wybierają najbrzydszy budynek. Konia z rzędem temu, kto znajdzie w tych konkursach opis, dlaczego ten budynek jest zły. A skąd ci biedni Polacy mają to wiedzieć? Nie uczyli się w szkołach o proporcjach w architekturze, o szczerości materiału, o tym, czym jest kolor. Oni tego nie wiedzą. Tylko patrzą i mówią – ładne, brzydkie. W „Dynastii” widzieli duże pałace napompowane detalem, zatem mówią: „ładne” – i do boju. Żadna w tym ich wina. Ci, którzy mają możliwości i materiały do tego, by edukować, często tego nie robią. I to jest problem. Coś się być może uda zmienić, jeśli będziemy pokazywać dobre wzorce.

Dlaczego za PRL-u można było być dumnym z polskiej myśli architektonicznej (vide „Źle urodzone”), a dziś niekoniecznie? To oczywiście uogólnienie, bo nie brak i dziś świetnych i śmiałych rozwiązań w zakresie architektury i planowania przestrzennego, ale ogólny obraz polskiej przestrzeni woła o pomstę do nieba. Nie da się tego chyba wytłumaczyć tylko lukami prawnymi i brakiem odpowiednich ustaw?

Nie zgadzam się z tak postawionym pytaniem. Jeśli spojrzeć na architekturę PRL-u, to obiektów opisanych w „Źle urodzonych” można by dobrać drugie tyle. A mówimy o przestrzeni 50 lat. To są wyjątki. To nie jest tak, że za PRL-u architektura była wybitna, a teraz jest koszmarna. Proporcja dobrej architektury i złej w PRL-u i dziś jest podobna. Jeśli natomiast chodzi o urbanistykę, to w PRL-u ona istniała, zaś po roku 1989 praktycznie jej nie ma. Tu bez wątpienia PRL bezdyskusyjnie wygrywa. Wystarczy spojrzeć na jakiekolwiek osiedle planowane wtedy i na dzisiejsze osiedla deweloperskie. Na osiedlach z poprzedniej epoki zostawiano przynajmniej miejsce na to, co miało powstać tam w przyszłości – przychodnie, szkoły itd. A dziś? Trzeba wkładać ludziom do głowy, że obietnice deweloperów dotyczące powstania szkół czy przedszkoli są kłamstwem. Tam nie ma na nic miejsca! W Polsce powstają co prawda dobre realizacje, ale problem polega na tym, że nie są one przeznaczone dla ludzi biednych. Dzisiaj dobra przestrzeń zarezerwowana jest dla bogatych i to jest bardzo niepokojące. Ci, którzy mają niską zdolność kredytową są w zasadzie skazani na to, by mieszkać w parszywych warunkach. To jest ogromny błąd transformacji.

Zerknijmy na kilka tematów z twojej książki – właściciel kamienicy zastrasza lokatorów, by oczyścić obiekt pod powieszenie wielkoformatowych reklam, lokator kamienicy znajduje siekierę wbitą w drzwi (tak sąsiad „dziękuje” za podzielenie podwórka płotem), społecznicy pragnący walczyć z nielegalnymi reklamami otrzymują listy z pogróżkami. Walka o przestrzeń staje się nierzadko sprawą kryminalną. Tego nie można już zbyć machnięciem ręki.

Nie można, ale co zrobić? Można walczyć o przestrzeń przy pomocy kodeksu karnego, ale to też nie działa. Bardzo często walka o przestrzeń zaczyna się wtedy, gdy zaczyna się walka o coś innego. Wszystkie historie o tym, że zawiesza się ludziom szmaty na oknach, nagłaśniane są nie dlatego, że cierpi przestrzeń, ale dlatego, że cierpi człowiek. To nie jest walka o przestrzeń, to jest walka o prawo do światła. Walka z płotami też nie jest walką o przestrzeń i estetykę w przestrzeni, tylko walką o to, żeby dziewczyna na wózku mogła choć raz w tygodniu wyjechać na ulicę. Prawa lokatorów są w opinii społecznej (i mojej też) ważniejsze od tego, że kamienica stała się wieszakiem na reklamy. Ludzie mogą żyć w brzydkiej przestrzeni. Nie będzie przyjemnie, ale żyć się da. Umówmy się – estetyka przestrzeni nie jest tematem fundamentalnym dla ludzkiego życia.

Wszechobecne płoty, zamknięte osiedla, zamiłowanie do gigantomanii i kiczu, budowlane samowole, pasteloza – diagnozując te zagadnienia przechodzisz płynnie z reportażu o polskiej przestrzeni do rozprawy socjologicznej na temat charakteru narodowego. Czy podczas prac nad książką dowiedziałeś się o rodakach czegoś, o czym wcześniej nie miałeś pojęcia?

Nie wierzę w coś takiego jak charakter narodowy. Po napisaniu książki dużo dowiedziałem się o mieszkańcach grodzonych osiedli, o społecznikach, o architektach, ale nie wkładałbym ich do jednego worka. Nie umiałbym po napisaniu tej książki powiedzieć, jakie są nasze cechy narodowe, może poza przywiązaniem do własności. Nie umiałbym tez postawić szerszej diagnozy społecznej.

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")


czwartek, 21 listopada 2013

PUNK IS (NOT) DEAD - Jarolav Rudiš "Koniec punku w Helsinkach"



 
Powieść Jaroslava Rudiša jest, zgodnie z tytułem, punkowa – prosta jak trzy akordy i szczera jak darcie mordy. Ale też nostalgiczna. I mądra.

Jaroslav Rudiš reinterpretuje w „Końcu punku w Helsinkach” legendę o kultowej parze punk rocka, Sidzie i Nancy, osadzając ją w środkowoeuropejskim kontekście demoludów. Sidem jest NRD-owski punkowiec Ole, który w roku 1987 przyjeżdża do Pilzna na koncert zespołu Die Toten Hosen, Nancy zaś to 17-letnia Czeszka, pragnąca uciec do zachodnich Niemiec, by zaznać upragnionej wolności. Okazuje się, że to właśnie w tamtym miejscu i w tamtym czasie, w Czechosłowacji doby Husáka i w przaśnych wschodnich Niemczech Honeckera, ta punkowa historia miłości tragicznej nabiera właściwego znaczenia. Hasło „No future” pasowało bowiem o wiele bardziej do socjalistycznej beznadziei niż do wspieranego przez przemysł muzyczny sztucznie wykreowanego buntu angielskich nastolatków. Dla ówczesnych młodych ludzi z Czechosłowacji, wschodnich Niemiec i reszty socjalistycznego obozu przyszłość naprawdę nie istniała. Nancy z szarego Jesenika, walcząc na swój sposób z systemem (między innymi za pomocą ignorowania interpunkcji w swoim dzienniku) celnie zdiagnozowała stan umysłu jej rówieśników z krajów demokracji ludowej: „Włączysz radio i leci gówno albo Vondračkova. Włączysz telewizor a tam gówno albo seriale o komunistach. Wychodzisz na dwór i też gówno”. Ucieczką z tego gównianego świata pozostawała muzyka, bunt i marzenia. Kiedy jednak marzenia się ziściły, a znienawidzony system upadł, okazało się, że w nowej rzeczywistości nie ma miejsca na dawne młodzieńcze ideały.
Rudiš umiejętnie konfrontuje świat socjalizmu i kapitalizmu, zderzając zapiski Nancy z współczesną narracją Olego, który w zjednoczonych już Niemczech próbuje żyć na punkową modłę, prowadząc wskrzeszającą atmosferę dawnych lat knajpę o nazwie Helsinki. Tyle tylko, że – jak mawia klasyk – bunt mu się nieco ustatecznił, a poza tym w nowym świecie nie ma już miejsca dla takich dinozaurów jak on. Tę smutną prawdę o końcu pewnego mitu i o zgorzknieniu dzisiejszych czterdziestolatków Rudiš podaje w iście punkowy sposób – liczy się prostota, energia i emocje. Ale między wierszami znajdzie się też miejsce na refleksję o tym, że prawdziwą walkę staczamy przede wszystkim nie z realnym bądź wyimaginowanym systemem, ale sami z sobą, z własną pamięcią i z błędami przeszłości. I jeszcze – że bunt jest niezależny od politycznych i społecznych uwarunkowań, albowiem jest wytworem młodych serc i gorących głów. Przekazuje się go niczym pałeczkę następnym pokoleniom, które co prawdą mają już inną muzykę i żyją w innej rzeczywistości, ale nadal buzuje w nich wściekłość i na swój sposób chcą zmieniać świat. 

Jaroslav Rudiš
"Koniec punku w Helsinkach"
tłum. Katarzyna Dudzic
Czeskie Klimaty, Wrocław 2013

środa, 13 listopada 2013

ZGODNOŚĆ OPINII - Dorota Masłowska, Agnieszka Drotkiewicz "Dusza światowa"




Kiedy tylko ogłoszono, że pojawi się wywiad-rzeka z Dorotą Masłowską, od razu wśród malkontentów podniósł się szmer oburzenia – że autorka za młoda, że z zaledwie kilkoma książkami na koncie, że mało angażuje się w medialną obecność. I w ogóle – co ona może nam powiedzieć o życiu? Zapominano przy tym, że autorka „Pawia królowej” już w młodym wieku osiągnęła to, do czego inni twórcy nie dojdą w ciągu całej swojej kariery, że każda z jej niewielu książek była literackim wydarzeniem ogromnej rangi, a niechęć do autopromocji należy upatrywać dzisiaj, w dobie totalnego urynkowienia kultury i medialnej hucpy, raczej jako nie lada zaletę. A że Masłowska dała się wcześniej poznać nie tylko jako brawurowa pisarka, ale też utalentowana komentatorka, o czym świadczą choćby pisane przez nią felietony, apetyt na lekturę wywiadu wzrasta. Należy jednak ostrzec entuzjastów „mówienia Masłem”, że językowych fajerwerków tutaj nie uświadczą – wszak to nie konstrukt narracyjny a zwyczajna rozmowa odsłaniająca prywatne oblicze popularnej pisarki. Nie oznacza to jednak, że Masłowska opowiada w duchu „Vivy” o tym, kto z kim i dlaczego. Autorka „Wojny polsko-ruskiej” nie jest bowiem Miluchem (określenie pożyczone z książki Macieja Sieńczyka), który, pozostając stworzeniem bezbarwnym i wewnętrznie jałowym, chce się wszystkim podobać. „Dusza światowa” to uczciwa rozmowa o sprawach codziennych. Właśnie „codziennych”, a nie ważnych, bo kategoria „ważności” kojarzy się z koturnowością, a tej Masłowska unika jak ognia.
O czym więc mówi się w „Duszy światowej”? O blaskach i cieniach pisarskiego życia, o podróżach, o przesycie kulturą (który najlepiej neutralizuje się taplaniem w wiejskim błocie), o upolitycznieniu literatury i społecznej polaryzacji. O tym, że w dobie wszechobecnej sztuczności obraz prawdziwego życia i szczerych emocji znaleźć można w gazetce „Przyślij przepis”. Czasami pojawiają się passusy nieoczekiwanie pobrzmiewające metafizyczną zadumą, a także radykalne wyznania (choćby te o miłości do „Chłopów” Reymonta). Całość utrzymana jest w tonie przyjacielskiej pogawędki – oto dwie koleżanki plotkują o ciuchach, gotowaniu, fajnych filmach i wielkomiejskim must have/must be. Nie da się ukryć, że ten intelektualny luz przynosi czytelnikowi wiele frajdy. Ale jednocześnie to, co jest największą zaletą książki, jest też jej największą wadą. Doskonale się znające i darzące sympatią  rozmówczynie zgadzają się mianowicie we wszystkim – każda odpowiedź otwierana jest zwrotami „no tak”, „no właśnie”, „to prawda”, „rzeczywiście” i „o to mi chodzi”. A przecież Masłowska potrafi się pięknie nie zgadzać, o czym sama zresztą w książce opowiada, wspominając swoje oburzenie na spektakl „Babel” Mai Kleczewskiej, któremu dała upust na blogu pisanym dla Warszawskich Spotkań Teatralnych. Trochę zatem szkoda, że w „Duszy światowej” Masłowska pozostaje „sympatycznym negocjatorem”. Przydałoby się choć parę razy tupnąć nogą. Ale trudno oczekiwać niewygodnych odpowiedzi po wygodnych pytaniach.

Dorota Masłowska
„Dusza światowa. Rozmawia Agnieszka Drotkiewicz”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

piątek, 25 października 2013

ZAGADAĆ ŚMIERĆ - Andrzej Muszyński "Miedza"



Wieś jako temat literacki stałaby się z pewnością domeną archiwistów buszujących wśród zakurzonych półek, gdyby nie Andrzej Muszyński, który w opowiadaniach z tomu „Miedza” dokonał nie lada wyczynu. Ożywił trupa.

Swego czasu, właściwie niemal wczoraj (cóż dla historii literatury znaczy te 40 czy 50 lat!), w rodzimej prozie silnie reprezentowany był tzw. nurt chłopski. Edward Redliński, Marian Pilot czy Wiesław Myśliwski w imponującym artystycznie stylu opisywali przemiany obyczajowe polskiej wsi. Nie do przecenienia był socjologiczny wymiar tamtych dzieł, raportujących na bieżąco schyłek chłopskiej kultury. Migracja mieszkańców wsi do miast oraz awans społeczny okupiony wewnętrzną walką między chłopska mentalnością a wielkomiejskimi aspiracjami – dyżurne tematy tej prozy pomagały portretować niknące bogactwo wiejskiej kultury. Tamtego świata już nie ma, wraz z nim umarła także proza chłopska. Literatura zapomniała o wsi, po przełomie 1989 roku miała inne, ciekawsze tematy, a w XXI wieku – pomimo wysiłków melancholika Stasiuka – o prowincji pisać już nie wypadało. Aż pojawił się Andrzej Muszyński i w zbiorze opowiadań „Miedza” upomniał się o wieś.
Ten młody autor (rocznik 1984) zrobił to w ostatniej chwili. Jeszcze bowiem kilka lat i wsi należałoby szukać wyłącznie w skansenach, także literackich. Tymczasem żywe, pełnokrwiste, zawadiackie opowiadania Muszyńskiego ocalają pamięć o wsi – tej prawdziwej, mówiącej gwarą, wyznającej twarde zasady. „Miedza” to nie bukolika, nie cepeliada. Bywa tu co prawda lirycznie, ale piękno języka, którym Muszyński wywija jak mało kto, służy przede wszystkim opisowi rozpadu. Bo wieś się rozpada, niknie w oczach, traci charakter pod warstwami asfaltu, pod kostką Bauma, pod dachem z satelitarnych anten.
Od czasu do czasu potrafi na szczęście jeszcze wierzgnąć, pokazać nowoczesności środkowy palec, przywrócić proporcje. I, ustami najstarszych mieszkańców, snuć opowieści – to przecież najlepszy sposób, żeby pozostać przy życiu. Historii tych wysłuchuje narrator opowiadań Muszyńskiego, wracający po latach z miasta do rodzinnej wsi z jasnym planem: „Zaparkować pod Żabką, zaciągnąć ręczny, wyjść na środek martwej ulicy i krzyknąć: – Ludzie, obudźcie się, wyłaźcie z domów, uciekajcie, bo tę wieś otoczyła śmierć! I zabrała wszystkie opowieści!”. Na szczęście nie wszystkie – sporo ocalił Muszyński, autor dysponujący wyostrzonym słuchem i nie byle jakim piórem. Wydobył te opowieści niemalże z popiołów, literacko oszlifował i oto mamy przed sobą diament. I to spod ręki przybysza znikąd, mającego na koncie jedynie reporterski debiut. Literatura lubi takie mocne wejścia.

Andrzej Muszyński
"Miedza
Wydawnictwo Czarne 
Wołowiec 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

niedziela, 20 października 2013

WITAJ, BLAGO! - Mirko Kovač "Miasto w lustrze"



Mirko Kovač w „Mieście w lustrze” opowiada o kilku pokoleniach swojej rodziny, o własnym dzieciństwie i dorastaniu, wreszcie o świecie, w którym przyszło mu żyć. Jest to na poły autobiograficzne sprawozdanie, na poły literacka blaga.

Nie licząc debiutanckiej powieści Mirko Kovača, poetycko-katastroficznego „Miejsca kaźni” opublikowanego w roku 1962, które realistycznie zorientowanym krytykom jugosłowiańskim epoki Tity nie przypadło do gustu, autor ten pozostaje pisarzem jednego tematu. Tematem tym jest, według słów samego Kovača, „historia naszego rozpadu”. Chodzi o rozpad rodziny, ale też – w szerszym kontekście – rozpad świata i rządzących nim norm. Ów prywatny realizm, który stał się specjalnością tego autora, okazał się dla twardogłowych krytyków – o ironio – jeszcze bardziej niepokojący. Absurdalność takich odczytań została w późniejszych podręcznikach literatury jugosłowiańskiej określona mianem „nieprzyjemnej, przykrej sytuacji wypełnionej szaleństwem obudzonej żdanowszczyzny”. Skąd to całe zamieszanie? Stąd, iż skromny realizm Kovača okazał się niewygodny wobec odgórnych ustaleń co do postrzegania rzeczywistości – szczerość autora nie pozwalała mu przemilczać lub upiększać pewnych faktów. Ale też – co ważniejsze – ufundowany na autobiografizmie realizm Kovača w oczywisty sposób nie jest metodą literacką, za pomocą której opisuje się świat w skali 1:1. Sam autor nazwał wypracowany przez siebie styl „realizmem infernalnym”. To mocne określenie, pasujące do wcześniejszych powieści Kovača, ukazujących przede wszystkim świat jako miejsce poddawane procesowi nieustannej demoralizacji, nie oddaje w pełni charakteru „Miasta w lustrze”, powieści w podobny sposób wyrażającej niezgodę na rzeczywistość, ale nieco łagodniejszej w wymowie. Choć mamy tutaj tych samych bohaterów (licznych członków rodziny, sąsiadów, znajomych), te same miejsca akcji, podobny, brulionowo-szkicowy schemat narracyjny oraz stałą treść (dekonstrukcja rodziny jako mitu założycielskiego), wymowa najnowszej powieści Kovača jest zaskakująco odmienna od jego poprzednich utworów. Albowiem pomimo tego, iż opisana w „Mieście w lustrze” rodzinna historia jest antysagą – w której więzi rodzinne nie scalają, a bohaterowie nie są kryształowi – lektura tej powieści przynosi niekłamaną przyjemność. Kovač, bodajże po raz pierwszy, zaprzągł do pisania sentyment – nostalgiczno-mityczny charakter takiego sposobu prowadzenia narracji świetnie pasuje do autorskiego modelu realizmu przełamanego fikcją.
Na czym polega ów fikcjonalny realizm? Odpowiedź może podsunąć tytuł powieści – nieoczywisty i wieloznaczny. W lustrze powieści odbija się bowiem nie jedno, ale co najmniej kilka miast – zarówno realnych (rodzinne L., Trebinj, Dubrownik), jak i symbolicznych. Wszak u Kovača miasto istnieje nie tylko fizycznie – to także konstrukt emocjonalny, miejsce noszone pod sercem, byt wyimaginowany, a raczej na poły fikcyjny, zlepiony z różnych przestrzeni i z różnych doświadczeń. To prywatny świat. Charakter tego „nie-miejsca” –  zmyślonego, zmityzowanego, a jednak w pewien sposób realnego – rymuje się poniekąd ze specyficznym stylem prowadzenia przez Kovača narracji. Sam autor nazywa ten styl „wątpliwą opowieścią”, nawiązując do przytoczonej w tekście anegdoty związanej z Dubrownikiem – miastem wytwarzającym na tyle mocno magiczną, przyjazną bohemie atmosferę, że wielu artystów z okolicznych miasteczek fałszowało swoje biografie, byle tylko móc nazwać się mieszkańcami tego miasta. Taką praktykę, zwaną raguzowaniem (Raguza to dawna nazwa Dubrownika), stosuje Kovač, snując swoją historię. To fałszowanie biografii w dobrej wierze, lekkie naginanie faktów, wypełnianie luk pozytywnymi domysłami albo po prostu upiększanie historii. Kovačowi patronuje tutaj Bohumil Hrabal, który zwykł powtarzać, iż „życie jest piękne – nie dlatego, że jest, ale dlatego, że takim je widzę”. Autor „Miasta w lustrze” w podobny sposób widzi historię swojej rodziny i swojego kraju. Umiejętnie łącząc pełne naiwnej wiary w dobroć świata spojrzenie dziecka z perspektywą nieco zgorzkniałego dorosłego patrzącego na miniony czas, Kovač tuszuje niewygodne szczegóły – stąd między innymi w tej rodzinnej historii niewielką rolę odgrywają bolesne wydarzenia wojenne. W ten sposób autor prezentuje swoje credo – literacka wyobraźnia ważniejsza jest dla niego od rzeczywistości. „Skłonni jesteśmy przyjąć fikcję za precyzyjniejszy element rzeczywistości” – pisze Kovač, jednoznacznie przyznając, że literatura jest ciekawsza od rzeczywistości. Może nawet – tym ciekawsza, im bardziej rozmija się z prawdą. Nieważne jest bowiem, co się naprawdę wydarzyło. Ważne jest to, jak zostało to opisane. Przywołaną na początku powieści przygodę młodego narratora, który na kilka dni zgubił się w lesie, trudno we wszystkich szczegółach uznać za rzeczywistą. Została przedstawiona z typowym dla dziecka wyolbrzymieniem, a także z konfabulacją właściwą dla wspominającego wydarzenia z dzieciństwa dorosłego, któremu pamięć płata figle, a potrzeba mityzacji bierze górę nad potrzebą zdania precyzyjnego raportu. Na przecięciu tych dwóch spojrzeń, z których każde walczy między sprawozdaniem z rzeczywistości a jej upiększeniem, rodzi się literatura Mirko Kovača.
Swoją powieść Kovač pisał kilkadziesiąt lat, przerabiając jej kolejne wersje, to dopisując, to zmieniając pewne fragmenty. Istniała nawet możliwość, że „Miasto w lustrze”, będące opus magnum pisarza, łączącym wątki z poprzednich jego dzieł, nigdy nie zostanie wydane i pozostanie jedynie maszynopisem schowanym w szufladzie. Autor przychylał się nawet do takiego rozwiązania: „Każdy pisarz musi mieć jeden niedokończony rękopis, nad którym będzie stale pracował, poprawiał go, bo pisanie to sprawa intymna, akt rozpusty, więc zatrzymam ten rękopis, by oddawać się rozpuście przez kolejne lata”. Ostatecznie „Miasto w lustrze” ujrzało światło dzienne, a długi czas prac nad jego powstawaniem w znacznym stopniu wpłynął na ostateczny kształt powieści. Historia opowiedziana przez Kovača jest achronologiczna, kapryśna, meandrująca, pełna dygresji, dopowiedzeń, pozornie nic nie znaczących uwag. Ten bezustannie rwący się sposób narracji w świetny sposób oddaje jednak specyfikę pamięci. Z tego potoku na chwilę wychyla się wujek Blago, zagubione ogniwo w łańcuchu dziejów rodziny narratora. W języku polskim imię Blago w zaskakujący sposób odnosi się do jego charakteru – to najprawdziwszy blagier, który sztukę „raguzowania” opanował do perfekcji. Kovač wdał się w swojego wuja, który porzucił rodzinę i zniknął w wielkim świecie. W wykonaniu Kovača blaga zmienia się w atrakcyjną opowieść, gdzieniegdzie umiejętnie podrasowaną. Oto siła prawdziwej literatury.    

Mirko Kovač
"Miasto w lustrze"
tłum. Dorota Jovanka Ćirlić
Pogranicze, Sejny 2012

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")

PROZATORSKIE SPACERY WALSERA - Robert Walser "Mikrogramy"




W latach 1924-1933 szwajcarski prozaik Robert Walser zapisał umyślnie nieczytelnym, miniaturowym pismem (o rozmiarze czcionki niewiele ponad milimetr! – trudno je odczytać nawet przy użyciu szkła powiększającego) 526 kart, które – przy standardowym zapisaniu – zajmują góra kilka stron. Kaligrafowane ołówkiem, pisane na czym tylko się da (bilety, rachunki, serwetki, strzępki gazet), sprawiają wrażenie, jakby ich autor chciał swoim pisaniem – i samym sobą – zajmować jak miejsca. Ale też jak najmniej uwagi – teksty te są bowiem skrajnie afabularne, ograniczają się do obserwacji mało znaczących drobiazgów, z których składa się rzeczywistość.  
Co sprawiło, że Walser zaczął pisać mikroskopijne teksty o mikroskopijnej fabule? Być może wpływ miał na to cykl jego zatrudnień jako kopisty – Walser-urzędnik znajdował niebywałą frajdę w samym akcie pisania, cyzelowania słów, kaligrafii. Być może pragnął coś zaszyfrować – jego proza, krytyczna wobec rzeczywistości społecznej, nie wzbudzała u współczesnych mu czytelników specjalnego entuzjazmu. Prawdopodobnie miało to również związek z kryzysem twórczym – w ramach autoterapii, która miała zaradzić „zacięciu ręki”, Walser zaordynował sobie pisanie automatyczne. Zapisywał wszystko, co wpadło mu do głowy, poddając teksty zasadzie swobodnych skojarzeń. Niewykluczone też, że struktura tych tekstów ma wiele wspólnego z jego zapaścią psychiczną. Ostatnie 27 lat swoje życia Walser spędził w zakładach psychiatrycznych po tym, jak obce głosy wytykały mu lenistwo. Jakakolwiek przyczyna leży u źródeł powstania „Mikrogramów”, efekt końcowy jest zaskakujący. Polski wybór krótkich tekstów Walsera (nader skromny – czym jest bowiem niewiele ponad 100 stron w porównaniu z 6 tomami oryginału?) zaświadcza w pełni o ich oryginalności i unikatowym wręcz charakterze.
W „Mikrogramach” Walser płynnie przechodzi od drobiazgowej obserwacji (jest to realizm szczególnego rodzaju, ponieważ uwagę autora zaprzątają rzeczy pozornie błahe, niewarte uwagi, mało istotne) do oniryzmu. W otwierającym wybór tekście „Sznycel po wiedeńsku” Walser pisze: „Wczoraj, gdy sobie w najlepsze wędrowałem, zarazem spałem. Można pędzić na wyprzódki, a jeszcze się wyśpi człowiek”. Spacer i sen – to dwie naczelne kategorie pisarstwa zawołanego piechura, którym był Walser. Jego „Mikrogramy” porównać można do włóczęgi, która toczy się – jak i narracja tych tekstów – „leniwie, to jest bez planu”.
Dygresyjność, afabularna kapryśność, ulotność skojarzeń – siła tekstów Walsera tkwi w ich zagadkowości i nieoczywistości. Pisane jakby od niechcenia, mówią o świecie więcej niż całe tomy prozatorskich enuncjacji literackich wyrobników. „Dumny jestem z tych linijek” – pisze Walser. Ma rację.

Robert Walser
„Mikrogramy”
tłum. Małgorzata Łukasiewicz, Łukasz Musiał, Arkadiusz Żychliński
Korporacja Ha!art, Kraków 2013 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

środa, 11 września 2013

NIE TYLKO AUSTRIA - Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Pornogarmażerka"

„Hubert Klimko-Dobrzaniecki nie zwalnia tempa. Jego najnowsza powieść „Grecy umierają w domu” trafiła do księgarni zaledwie dwa miesiące temu, a już można cieszyć się kolejną książką autora „Domu Róży”. Klimko-Dobrzaniecki z zawrotną szybkością nie tylko publikuje książki (ilość na szczęście nie kładzie się cieniem na jakości), ale też zmienia ich miejsce akcji. Była prowincjonalna Polska, była Islandia, był Bornholm, była Grecja. Teraz przyszła czas na Austrię. „Pornogarmażerka” to 17 opowiadań, które w większości rozgrywają się w kraju, do którego coraz trudniej przystaje wywodzący się z czasów Habsburgów mit o szczęśliwej Austrii. Nad pięknym modrym Dunajem od dawna nie jest sielankowo – w jednym z opowiadań Klimko-Dobrzaniecki czyni ze zwiewnej melodii straussowskiego walca muzyczne tło dla krwawej tragedii. Wizja bogatego i szczęśliwego kraju, będącego rajem dla turystów, ma swój rewers, na który składają się ksenofobiczne i nacjonalistyczne zajścia, wybielanie wojennej przeszłości czy afery społeczne ze sprawą Fritzla na czele.

Niby nic nowego – literacko wstrząsać sumieniami Austriaków próbowali choćby Elfriede Jelinek czy Thomas Bernhard. Jednak Klimko-Dobrzaniecki ma nieco inną propozycję. Choćby dlatego, że jego spojrzenie jest spojrzeniem człowieka z zewnątrz. A zatem ostra krytyka austriackiej społeczności, która miałaby prowadzić do zbiorowej ekspiacji, nie jest jego głównym celem. Obierając za bohaterów przeważnie imigrantów z „gorszej” Europy, stawia przede wszystkim na celność obserwacji. Nieoczywistej – bo skupiającej się na rzeczywistości rzadko opisywanej. I szczerej – bo poświadczonej prostotą języka. Bohaterom patrzącym na Austrię z dystansu Klimko-Dobrzaniecki przeciwstawia bohaterów miejscowych – zamkniętych w sobie, sfrustrowanych, rozpaczliwie poszukujących podniet, które pozwolą im się wyrwać konsumpcjonistycznej pustki, z wyższością i ze strachem patrzących na ludność napływową, coraz bardziej odklejonych od rzeczywistości. Metaforą współczesnej Austrii staje się w „Pornogarmażerce” dom wariatów z jednego z opowiadań, w którym kruszeją kamienne posągi. Austria to muzeum, które popada w ruinę, ale też lunapark, gdzie obok miejsc beztroskiej zabawy znajduje się gabinet grozy. I śmieszno tu, i straszno.

Nieścisłością byłoby jednak rozpatrywanie opowiadań Klimko-Dobrzaniecki jedynie w kontekście austriackim. Ich wymowa jest znacznie głębsza – to katalog uniwersalnych pytań o status współczesnego Europejczyka, o dzisiejszego człowieka. O jego lęki i obawy, o jego nadzieje i pragnienia. Klimko-Dobrzaniecki, który zawsze pisał szczerze i bezpośrednio (na co niezasłużenie wyrzekali niechętni klasycznej narracji krytycy), w „Pornogarmażerce” po raz kolejny udowadnia, że należy do tej garstki pisarzy, którzy w zajmujący, choć prosty sposób potrafią pisać o czymś tak skomplikowanym jak ludzkie życie. Kto nie wierzy, niech przeczyta dwa opowiadania zmykające ten tom. Mało kto potrafi w tak symboliczny sposób pisać o śmierci („Poczekalnia”), mało kto w tak wstrząsający sposób („Z zapisków Alza Heimera”) mówi o chorobie i starości. Dobrze, że jest Hubert Klimko-Dobrzaniecki.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
„Pornogarmażerka”
W.A.B., Warszawa 2013


(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

ŻYJMY KRÓTKO! - Karel Capek "Sprawa Makropulos"


Karel Čapek bezsprzecznie był geniuszem. Nie chodzi nawet o skalę jego możliwości literackich (pisał wszystko – od powiastek filozoficznych i powieści science-fiction przez bajki dla dzieci, aforyzmy i dramaty aż po felietony i reportaże), o poziom artystyczny jego utworów, ani o ich imponującą zawartość intelektualną. Chodzi przede wszystkim o to, że ten skromny czeski idealista był prorokiem. Przepowiedział koszmar rządów totalitarnych, przepowiedział postęp technologiczno-cywilizacyjny, przepowiedział bunt robotów, a nawet (w dramacie „R.U.R”) po raz pierwszy użył słowa „robot”. W sztuce „Sprawa Makropulos” – sto lat przed pierwszymi eksperymentami z klonowaniem i próbami wydłużania ludzkiego życia – ostrzegał przed moralnymi konsekwencjami pędu ku nieśmiertelności.

„Sprawa Makropulos” narodziła się jako artystyczne narzędzie w polemice Čapka z G.B. Shawem, z którym czeski autor spierał się już przy okazji „R.U.R.”, przekonując angielskiego ironistę, iż „wytwory ludzkiego umysłu wymykają nam się z rąk”. Do tej tezy wrócił przy okazji kolejnego korespondencyjnego pojedynku – na „Powrót do Matuzalema”, w którym Shaw dowodził iż nieśmiertelność (lub choćby długowieczność) byłaby najlepszym lekiem na ludzką głupotę, Čapek odpowiedział sztuką, która sprowadza mrzonki Shawa do smutnego absurdu. Bohaterka sztuki, śpiewaczka operowa Emilia Marty, w efekcie eksperymentu  zleconego przez słynnego cesarza alchemika Rudolfa II, zyskuje nieśmiertelność. Ale nie przysparza jej to ani mądrości, ani szczęścia. Zachowała wieczną młodość i urodę, ale zyskała tym samym skłonność do nieustannej zgryźliwości. Potrafi błysnąć dowcipnym docinkiem („Wszyscy nic, tylko umierają”), ale jest postacią nader tragiczną. Jej nieśmiertelność prowadzi co prawda do wielu zabawnych dialogowych nieporozumień, ale Čapek, pisząc tę „komedię w trzech aktach z przemianą”, główny nacisk położył właśnie na finalną przemianę, w której śmierć staje się największym wybawieniem. W swoim przedśmiertnym monologu Emilia zdąży jeszcze wygłosić exposé do przyszłych pokoleń: ”Człowiek nie może kochać trzysta lat. Ani żywić nadziei, ani tworzyć, ani patrzyć trzysta lat. Nie zniesie tego. Wszystko mu zbrzydnie”. Żyjmy zatem krótko, ale treściwie. I wierzmy Čapkowi na słowo, że to wariant dużo bardziej optymistyczny od długowieczności.

Karel Čapek
„Sprawa Makropulos”
tłum. Jan Gondowicz
komiks – Maciej Sieńczyk
Axis Mundi/Teatr Wielki – Opera Narodowa, Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Lampie")

UKRAINA PARANO - Ziemowit Szczerek "Przyjdzie Mordor i nas zje"


Ziemowit Szczerek w swojej książce o Ukrainie łączy schemat powieści drogi z reportażem spod znaku gonzo.

Czym jest powieść drogi, wiadomo choćby dzięki bitnikom i ich rajdom po Ameryce. Gonzo to również wynalazek amerykański – jego prekursorem był Hunter S. Thompson, autor kultowej książki „Lęk i odraza w Las Vegas”, którą Terry Gilliam przeniósł na ekran jako „Las Vegas Parano”. Rzecz miała być reportażem, ale stała się raczej zapisem narkotykowego tripu ujętego w ramy podróży przez Amerykę. Szczerek w swojej książce podmienił scenografię, zastępując amerykańskie bezdroże ukraińskim stepem, ale całej reszcie pozostał wierny. „W gonzo jest gorzała, są szlugi, są panienki. Są wulgaryzmy” – wylicza. I stosuje się skrupulatnie do tych zasad, opisując Ukrainę, od Użhorodu po Dniepropietrowsk, w sposób czysto gonzowski, a więc drapieżnie, ironicznie i subiektywnie. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że daje czytelnikowi to, czego ten chce się po Ukrainie spodziewać. A mianowicie – daje mu czernuchę. Daje mu piekielnie mocny koktajl o nazwie Ukraina Parano.

Każdy, kto choć raz był na Ukrainie wie, że Szczerek nie zmyśla, pisząc o wielbłądach w autobusie czy drzwiach od Kamaza zamiast furtki. Ale stężenie „lokalnego hardkoru” przekracza w „Mordorze” dopuszczalne normy. To nieprzypadkowa strategia – autor wykpiwa bowiem w ten sposób polskie spojrzenie na Ukrainę, boleśnie jednowymiarowe i ufundowane na haniebnym poczuciu wyższości osoby, która nagle odkryła, że inni mają jeszcze gorzej. Szczerek bezlitośnie obnaża obłudę polskich turystów, którzy tłumnie odwiedzając Ukrainę, mają na ustach patriotyczno-kulturowe frazesy (Schulzowski Drohobycz, Orlęta Lwowskie), a w istocie pielgrzymują na Wschód, by uleczyć swoje kompleksy. „Przyjeżdżałeś tu jak do zoo?” – z wyrzutem pyta bohatera jeden z Ukraińców i pytanie to długo jeszcze wybrzmiewa złowieszczym echem.

Książka Szczerka, przy całym swoim „tarantinowskim” luzie, ma charakter ekspiacyjny –  mądrze obnaża nasze postkolonialne przywary i nakłania do zrewidowania poglądów. A że nie jest to reportaż pisany jak „mistrz Ryszard” przykazał? Cóż, takie są uroki gonzo – stylu, który jak ulał pasuje do fascynującej ukraińskiej nieoczywistości.

Ziemowit Szczerek
"Przyjdzie Mordor i nas zje"
Korporacja Ha!art, Kraków 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

TYDZIEŃ ŻYWEGO TRUPA (SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ) - Ignacy Karpowicz "Cud"


Ignacy Karpowicz po opublikowaniu nominowanej do Paszportów Polityki debiutanckiej powieści „Niehalo” (2006) poszedł za ciosem i już rok później do księgarń trafiła jego druga  powieść zatytułowana „Cud”. Czytelnicy i krytycy, którzy zachwycili się nowatorskim stylem Karpowicza z jego debiutu, po lekturze „Cudu” zacierali z radością ręce. Oto bowiem wydarzył się cud prawdziwy, a nie mniemany – w osobie Ignacego Karpowicza pojawił się autor wyrazisty, który wpuścił sporo świeżego powietrza na nieco zatęchłą rodzimą scenę literacką. 

Na czym polega unikalność prozy Karpowicza? Bazując na opisie współczesnej rzeczywistości potrafi on (w odróżnieniu od wielu jego rówieśników) wznieść się na wyższy poziom, na którym owa rzeczywistość w zabawny i jednocześnie inteligentny sposób zostaje odrealniona. Karpowicz doskonale potrafi dać bolesny obraz polskiej codzienności, aby za chwilę wywrócić go na nice, a całą opowieść przesunąć w stronę groteski. Tak było w powieści "Niehalo", w której sfrustrowany student zamiast – jak radzą standardy tworzenia prozy zaangażowanej – w dosadny sposób wykrzyczeć swoje niedopasowanie społeczne, przenosi się w prowincjonalną rzeczywistość halucynacyjno-wirtualną. W groteskowo zdeformowanym świecie, w którym Białystok zmienia się w coś w rodzaju Matrixa, rozmawia z pomnikiem Piłsudskiego i Popiełuszki oraz prowadzi lud na barykady. Wadzenie się z fanfaronadą bogoojczyźnianego etosu narodowego skonfrontowane zostało z ironicznym (a jednocześnie wymalowanym w czarnych barwach) spojrzeniem w polską przyszłość, całość opowieści została zaś poprowadzona lekko i z fantazją. Czasem zbyt dużą – niektóre wątki „Niehalo” nieco się rozjeżdżają i momentami może się wydawać, że powieści tej brak spójności. Ale i tak był to jeden z najważniejszych debiutów powieściowych pierwszej dekady XXI wieku.

„Cud” to krok naprzód. Nie ma już tutaj narracyjnych niedociągnięć i typowej dla debiutanta fabularnej wszystkożerności. Historia jest klarowna i wyrazista, ale nie traci przy tym nic z typowej dla Karpowicza fantasmagorycznej wizyjności. W "Cudzie" już od pierwszej strony świat staje na głowie, a opowieść musi się obejść bez głównego bohatera, który umiera potrącony przez samochód. Tyle tylko, że ciało denata wykazuje właściwości, które nie przystoją zwykłemu trupowi – zachowuje stałą temperaturę ciała i nie podlega rozkładowi. Co więcej – zasadniczo wpływa na losy kolejnych osób, które mają z nim kontakt, zwłaszcza zakochanej w nim Anny. 

Karpowicz po raz kolejny odwraca schematy powieściowe – martwy bohater "Cudu" nie chce rozstać się z tym światem, a jak najbardziej żywe wirujące wokół niego postaci okazują się być emocjonalnymi trupami. Ta makabreska jest nadzwyczaj ciekawa nie tylko dzięki znakomitemu humorowi sytuacyjnemu, ale też dzięki maestrii językowej oraz świadomym zabiegom formalnym (mnożenie wątków, bawienie się literackimi konwencjami, żonglerka stylami, piramidalne wtrącenia). "Cud" jest bezsprzecznie książką zabawną i bezpretensjonalną, ale nie naskórkową. Pod warstwą komizmu kryje się bowiem między innymi krytyka poszczególnych grup społecznych, które z tytułowego cudu pragną wyciągnąć dla siebie jak najwięcej korzyści. Jest również "Cud" celnym portretem psychologicznym pewnej zbiorowości – dobrze usytuowanych trzydziestolatków, których przygnała do Warszawy chęć osiągnięcia życiowego sukcesu. 

Obecnie ukazuje się drugie wydanie „Cudu”, w którym autor dokonał niewielkich zmian. Najważniejszą z nich jest inne zakończenie – symboliczną opisowość i pewną otwartość pierwszej wersji Karpowicz zastąpił dobitną scenką, która w zdecydowany sposób domyka (dosłownie) historię Mikołaja i Anny, nie dając żadnej szansy na happy end i zwycięstwo absurdu. Można tę zmianę odczytywać teraz – sześć lat od pierwszego wydania – jako zwiastun istotnych przemian, które zaszły w twórczości Karpowicza. Finałowy powrót do stanu normalności odpowiada kierunkowi, który autor „Cudu” obrał w kolejnych powieściach – począwszy od ultrapoważnych „Gestów” tonacja groteskowa schodzi w nich na plan dalszy, a wyolbrzymiona zostaje warstwa realistyczna. Karpowicz, czego przykładem są choćby tegoroczne „ości”, stał się znienacka jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów i komentatorów rzeczywistości społecznej, którą opisuje z epickim rozmachem. Próbkę umiejętności diagnozy węzłowych problemów społeczeństwa dał już – kamuflując go mocno atmosferą groteskowości – chociażby w „Cudzie”, gdzie, niejako na marginesie głównej akcji, pojawia się przecież próba opisu figury społecznej nazywanej dziś mianem „słoika”.

Obecnie Karpowicz nieco przesunął w swojej twórczości akcenty i więcej uwagi poświęca realistycznemu opisowi i socjologicznej analizie. Ale na szczęście nie zrezygnował z szaleństwa, które znamionowało jego wczesne powieści. Gatunkowe wymieszanie obu konwencji, które stało się specjalnością Karpowicza, przyniosło mu zasłużony sukces. Warto sięgnąć ponownie po „Cud” i przypomnieć sobie, w jaki sposób krystalizował się styl jednego z najciekawszych polskich powieściopisarzy.  

Ignacy Karpowicz
"Cud" (wydanie II, zmienione)
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013