niedziela, 28 lipca 2013

OSTATECZNA KOREKTA - Thomas Bernhard "Korekta"



Żadna z powieści Thomasa Bernharda nie jest łatwa w lekturze, ale „Korekta” (1975) wydaje się być dziełem nastręczającym czytelnikowi najwięcej trudności. Meandrujący monolog, pełen kłębiących się, powtarzanych niczym w pijackiej czkawce, zataczających się słów, staje się nienawistną tyradą przeciw ojczyźnie, tradycji, rodzinie, instytucjom. Przeciw życiu. Trudno precyzyjnie określić bohaterów i narratora, niełatwe jest odnalezienie głównej linii fabularnej, ale konkluzja, choć ciemna w wymowie, jest wyjątkowo jasna. Stanisław Jerzy Lec ujął tę ogólną w myśl w jednym błyskotliwym zdaniu: Żyć jest bardzo niezdrowo. Kto żyje, ten umiera”. Skąd nagle aforystyczny Lec w kontekście tryskającego żółcią Bernharda? Obaj autorzy spotkali się w Warszawie, obaj też – jak się okazuje – usiłowali, każdy na swój sposób, oddać egzystencjalne lęki jednostki. Lecowi wystarczało do tego kilka celnych słów. Bernhardowi w „Korekcie” zajęło to ponad 300 stron gęstej, nieprzeniknionej prozy zwieńczonej wyznaniem: „Tak długo możemy egzystować z największą intensywnością, jak długo jesteśmy(…). Koniec to nie proces. Prześwit”.
Nie jest to może błyskotliwa myśl, ale sposób, w jaki Bernhard prowadzi w „Korekcie” narrację, by dojść do takiego finału, jest fascynujący. Filozoficzny namysł łączy się tutaj z niemal kryminalną intrygą. Bezimienny narrator, profesor matematyki w Cambridge, przybywa do domu preparatora zwierząt Höllera, aby uporządkować papiery po często tam rezydującym swoim przyjacielu Roithamerze. Ten tajemniczy osobnik (wzorowany na postaci filozofa Ludwiga Wittgensteina), także profesor uniwersytetu w Cambridge, wybudował w środku lasu w Górnej Austrii budynek zwany Stożkiem, w którym zamieszkać miała jego siostra. Do tego jednak nie dochodzi – siostra Roithamera umiera, on zaś popełnia samobójstwo. Pozostawia jednak po sobie tajemnicze zapiski zatytułowane "O Altensam i wszystkim, co ma związek z Altensam, ze szczególnym uwzględnieniem Stożka". To właśnie ten dokument wertuje narrator w poszukiwaniu prawdy o Roithamerze.
W tym właśnie miejscu zaczyna się piętrowa korekta – najpierw Roithamer bez końca redaguje swoje dzieło, potem jego przyjaciel próbuje dojść do ładu z pękiem notatek, wreszcie Bernhard poddaje tekst „Korekty” nieustannej korekcie, na końcu przedziera się przez to wszystko czytelnik. Ale i tak ostateczną korektę nanosi śmierć, stawiając kropkę na końcu każdego zdania, w którym życie przyrównane jest do oszustwa i ułudy.
Lektura „Korekty” jest doświadczeniem traumatycznym, przygnębiającym i bolesnym. Ale też oczyszczającym. Na tym polega perwersyjna przyjemność czytania Bernharda, który nas męczy, poniża i doprowadza do kresu wytrzymałości, ale po skończeniu lektury mamy ochotę na więcej upokorzeń.

 Thomas Bernhard
„Korekta”
tłum. Marek Kędzierski
Czytelnik, Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

niedziela, 7 lipca 2013

ŚWIĘTO CIEMNYCH OPOWIEŚCI - Jerzy Pilch "Wiele demonów"




Jerzy Pilch w najnowszej powieści po raz kolejny wraca do stron rodzinnych, na poły portretując, na poły powołując do życia ekscentrycznych mieszkańców Wisły. Po raz pierwszy jednak – nie zatracając przy tym tonu nostalgiczno-groteskowego – budzi uśpione na Śląsku Cieszyńskim demony.

„Gdzie, jak nie tu?” – pyta Naczelnika (naczelnik poczty wiślańskiej jest, co znamienne, postacią znaną także z innych utworów Pilcha) towarzysz Goniec, zachwycając się pięknem tamtejszego krajobrazu. „Gdzie, jak nie tu?” – to pytanie określać może całość twórczości Pilcha. Trawestując słynną frazę autora „Pod Mocnym Aniołem”, można ten fenomen ująć następująco: powiedzieć, że siła twórczości Pilcha luterską obyczajowością Śląska Cieszyńskiego stoi, to nic nie powiedzieć. Ilekroć bowiem Jerzy Pilch portretował Wisłę – czy to w felietonowej „Bezpowrotnie utraconej leworęczności”, czy w powieściowych „Innych rozkoszach” i „Tysiącu spokojnych miast” – jego twórczość, zazwyczaj i tak lokująca się na niedosiężnym dla innych pisarzy poziomie, wznosiła się na wyżyny. „Wiele demonów” to nie tylko dowód potwierdzający tę regułę, to również coś więcej – w najnowszej powieści Pilch idzie bowiem o krok dalej i osiąga formę wręcz olimpijską.
I choć powieściowe miejsce akcji „Wielu demonów” nie jest nazwane wprost, wiadomo od razu, że umyślne zwichnięcia nazewnictwa geograficznego to tylko powierzchowny kamuflaż, będący w gruncie rzeczy autorskim mrugnięciem oka. Sigła jest wszak Pilchową Wisłą tym bardziej, im bardziej udaje, że nią nie jest. Podobnie rzecz się ma z ekscentrycznością nazwisk bohaterów. Fryc Moitschek, starzyk Schkryfani, pani Kubatschke, doktor Nieobadany, Rudek Odstertschill, Felek Podpalartschyk, Stradi Skschypek, Tichotschaskalik, pan Zatloukal, Piotr Paweł Spychożertka – nadmierna fantasmagoria językowa, podkreślająca i siglańską, i luterską, i każdą inną odmienność prowadzi do zaskakującego wniosku: im bardziej językowo zniekształceni są mieszkańcy Sigły, tym bardziej są oczywiści i dotykalni. I choć sama litania tych nazwisk i pseudonimów starczyłaby za ekscentryczne opowiadanie, Pilch dodatkowo wyposaża każdą z postaci w nieprawdopodobne wręcz biografie i nie mniej intrygujące przywary, zdolności, cechy charakteru. Starka Zuzanna zwykła ni stąd ni zowąd znikać, młody Wzmożek, początkujący poeta i niedoszły matkobójca, zakłada biały płaszcz z obciętymi rękawami (dla praktycznych luteran nawykłych do nieustannego sztukowania – to niemal grzech śmiertelny), wreszcie Fryc Moitschek, miejscowy żydowski prorok, ma zdolność dokonywania cudów (między innymi zmniejszył trumnę z ciałem starego Wzmożka tak, by można ją wynieść z domu) i przewidywania przyszłości. A ta maluje się w czarnych barwach – nadciąga globalny kataklizm, którego niechybnym znakiem jest między innymi zaginięcie córek pastora Mraka. Apokaliptyczny wymiar ma bowiem zachowanie Juli, która najpierw rzuca się w niezrozumiale ekstatyczny wir rozbuchanego seksualnie związku z synem Naczelnika, by ostatecznie zjawić się w Sigle z narzeczonym katolikiem (koniec świata!) oraz Oli, która najpierw wdaje się w problematyczny romans z młodym Wzmożkiem, a potem ginie w sensie ścisłym.
Zdarzenia, których uczestniczkami są siostry Mrakówny, stanowią fabularny szkielet akcji. Aczkolwiek akcję należy pojmować tutaj raczej w znaczeniu pretekstowym. Dla Pilcha bowiem od klarownych rozwiązań fabularnych dużo ważniejsze są obyczajowe obserwacje, groteskowo sportretowane postaci czy wreszcie genialnie rozpisane mikroscenki. To właśnie one, pozostające, zdawałoby się, na marginesie akcji głównej, rozrastają się coraz bardziej i zaczynają stawać się ważniejsze od zasadniczej linii fabularnej. Na podobnej zasadzie istnieje w „Wielu demonach” (jak też w większości utworów Pilcha) język – znów pierwsze skrzypce gra słynna rozbuchana fraza Pilcha, z powodu tematyki powieści podawana niejednokrotnie w biblijno-poetyckim ciemnym tonie. To właśnie słowo nabiera tu mocy sprawczej i organizuje nie tylko tok fabuły, ale też całość świata przedstawionego – zarówno na poziomie narratorskiej wypowiedzi, jak też wpisanych w tok narracji listów, zapisków, biblijnych cytatów itp. Najważniejsze są jednakże wypowiedzi bohaterów, którzy niejako spełniają się w orgii mówienia. Monologi, perory, wykłady, przywoływane anegdoty, partie dialogowe, rodzinne kłótnie, wreszcie dysputy, w których udział bierze niemal cała siglańska społeczność – to clou powieści, której akcja nieprzypadkowo rozgrywa się w latach 50. ubiegłego wieku. Są to bowiem czasy słusznie minione pod względem politycznym, jednakże minione niesłusznie jeśli chodzi o oratorskie i językowe rozbuchanie. To były wręcz złote czasy dla mistrzów słowa – wszelkiej maści proroków, egzegetów Pisma dociekających ewangelicznego sensu w swoich kazaniach, czy wreszcie zwykłych obywateli z predylekcją do krasomówstwa. U Pilcha nawet najzwyklejsi pijaczkowie frenetycznie perorują, jakby chcieli w ten sposób zakląć rzeczywistość. Nostalgia za ówczesnymi czasami, za utraconą młodością, za własnym miejscem na Ziemi staje się zatem tęsknotą do świata, w którym i pismo, i słowo pełniły główną rolę. Kiedy więc narrator mówi: „Teraz, po latach, gdy straciłeś rękopiśmienność i dławisz się z nostalgii – pismo Fryca zdaje ci się niedościgłym wzorem dekadenckiej kaligrafii. Przywróć, Boże, władzę dłoniom i daj czynić choć w połowie tak piękne zapiski”, siła tego autobiograficznego wyznania uderza ze zdwojoną mocą.
Do „Wielu demonów”, zbudowanych przy pomocy typowych dla swojej poetyki podstawowych składników – autobiografia, nostalgia, ironia i groteska oraz stylizacja językowa połączona z siłą opowieści – Pilch dorzuca dwie nowinki. Pierwszą jest element kryminalno-sensacyjny – zaginięcie Oli jest węzłowym punktem akcji, a fabuła zdaje się zmierzać do rozwikłania zagadki. Tyle że, jako się rzekło, nie intryga jest tu najważniejsza. Wręcz przeciwnie – im bardziej śledztwo grzęźnie w martwych punktach, im większą rolę odgrywają poboczne wątki, im więcej do powiedzenia mają osoby nie związane z protagonistami, tym robi się ciekawiej. Prowadzi to nawet do pewnych paradoksów, albowiem Pilch nie trzyma się kanonicznych reguł gatunku, wprowadza pewne postaci, by je nagle porzucić, urywa wątki, nie domyka epizodów. Ale im bardziej pozbawiona klarowności, im bardziej poszarpana staje się narracja, tym bardziej całość staje się frapująca. „Opowieści o samobójcach i mordercach, choć tajemnicze, istoty tajemnicy nie dotykają” – zapisał w jednym z notatników Fryc, zaś Pilch czyni tę myśl główną zasadą konstrukcyjną „Wielu demonów”. Sama tajemnica kryminalna zepchnięta jest w tło, na którym, w pierwszym planie, Pilch rozprawia się z inną tajemnicą (i to jest drugie novum) – odwieczną tajemnicą daremności żywota, tajemnicą starości i śmierci. Wątek ten, zarysowany już w „Dzienniku”, wraca w „Wielu demonach” ze zdwojoną mocą, czy to w wersji komediowej (funeralny dialog sióstr Mrakówien), czy w ciężkich od ciemności frazach, w których niczym prorocza mantra powraca śpiewne hasło „Umrą, umrą, umrą”. Niezależnie od tego, jak rozpatrywać te słowa – czy są to rojenia mordercy, nieprzejrzyste proroctwa, suicydalne cytaty, biblijne passusy, anegdoty ze zgonem w roli głównej, próby zagadania śmierci przez bohaterów, podszyte paraliżującym lękiem pytanie o eschatologiczny status czy łagodne i pełne zrozumienia memento mori wygłaszane przez narratora, a może podzwonne dla powieściowego świata – nadają one ton wszystkim opowieściom zawartym w „Wielu demonach”. Opowieściom snutym z prawdziwym maestrią. Jak bowiem mówi pan Eleazar Tlołka, przewodniczący Koła Stąd do Wieczności, do organisty Somnambulmeistra: „Wszyscy lubimy i umiemy snuć narracje, ale jak pan opowiada to jest prawdziwe święto opowieści!”. „Wiele demonów” to prawdziwe święto opowieści, które zapierają dech w piersiach nie tylko swoim kunsztem, ale też zawartym w nich śmiertelnym tchnieniem.

 Jerzy Pilch
„Wiele demonów”
 Wielka Litera, Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")