środa, 12 listopada 2014

CMENTARZ EUROPA - Martin Pollack "Skażone krajobrazy"

Po lekturze wstrząsającego eseju Martina Pollacka będziemy podejrzliwie patrzeć na każdy zagajnik.

Pewnego dnia w trakcie zwykłych prac porządkowych Martin Pollack wykopał w swoim przydomowym ogródku widelec z emblematem Waffen-SS. Być może właśnie wtedy zaczął się zastanawiać nad tym, jakie makabryczne zagadki kryje w sobie pozornie neutralny, okiełznany krajobraz. Czy las widoczny na horyzoncie został zasiany sztucznie, by ukryć miejsce zbrodni? Czy po osuszeniu pobliskiego rowu melioracyjnego na jego dnie pokazałyby się kości? Takie pytania nie są bezzasadne, gdy żyje się w Europie Środkowej poznaczonej śladami kaźni. Na miejscach masowych mordów, dokonywanych najczęściej w tajemnicy i ukryciu, nieczęsto pojawiają się groby lub pomniki. O wielu z nich wiedzą jedynie okoliczni mieszkańcy. Większość nigdy nie zostanie odkryta. W Skażonych krajobrazach Martin Pollack dopomina się o pamięć o pomordowanych i prawdę o ich losie.

Od Słowenii po Łotwę, od Austrii po Rosję – Pollack tropi ślady dawnych zbrodni, próbując się jednocześnie dowiedzieć, jak dziś żyje się na terenach, które są zakamuflowanymi cmentarzami. Esej, będący efektem tych peregrynacji, imponuje powściągliwością ocen i emocjonalnym wyważeniem. Jest to o tyle znamienne, że austriacki autor zmaga się nie tylko z odpowiedzialnością zbiorową (przy zbrodniach, których dokonali hitlerowscy Niemcy, skrupulatnie dodaje zawsze – i Austriacy), ale też rodzinną. Odwiedził bowiem także słowacką wieś Polianka, gdzie 16 stycznia 1945 roku oddział Sonderkommando 7a zabił i pogrzebał 21 osób, Żydów i słowackich partyzantów. Dowódcą oddziału był Gerhard Bast, sturmbannführer SS. Ojciec Martina Pollacka, ten sam, którego ponurą przeszłość eseista opisał również w głośnej książce „Śmierć w bunkrze”. Autor „Skażonych krajobrazów” zdaje się powtarzać za mądrością Talmudu: „Kto ocala jedno życie, ten ocala świat”. Tyle że ocalenie oznacza w tym wypadku ocalenie pamięci. „Musimy zrobić wszystko, aby nieznane ofiary wyrwać z masowych grobów w skażonych krajobrazach i z niepamięci, zwrócić im ich nazwiska, twarze i historie” – pisze Pollack. Jedną z ofiar mordu w Poliance okazał się być  Jenö Kohn, żydowski aptekarz z Bańskiej Bystrzycy. Tyle udało się Pollackowi ustalić. Reszta zamordowanych – w słowackiej wiosce i w wielu miejscach Środkowej Europy –   pozostaje nieznana. Na ich mogiłach rośnie łubin. Albo sosny.

Martin Pollack
"Skażone krajobrazy"
tłum. Karolina Niedenthal
Czarne, Wołowiec 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

poniedziałek, 3 listopada 2014

LITERACKA MAPA EUROPY ŚRODKOWEJ - BOCIANIE KRÓLESTWA

Ciconia ciconia. Bocian biały.

Występowanie w Europie: Polska.

(lęgowiska bociana białego występują praktycznie w całej Europie Środkowo-Wschodniej, przy czym wspomnieć trzeba o rosnącej w siłę liczbie lęgowisk na Półwyspie Iberyjskim. Procentowo – w przeliczeniu liczby gniazdujących par na wielkość kraju – najwięcej bocianów występuje na Litwie. Ale ich prawdziwym królestwem jest Polska, gdzie bocianów jest najwięcej – 25% europejskich bocianów gniazduje w Polsce)

Występowanie w literaturze: Polska.

Odkąd polska literatura wybiła się na językową niezależność, zaczęły ją zaludniać chmary bocianów. Zaczął Rej w „Zwierzyńcu” (pełen tytuł – „Źwierzyniec, w którym rozmaitych stanów, ludzi, źwirząt i ptaków kstałty, przypadki i obyczaje są właśnie wypisane. A zwłaszcza ku czasom dzisiejszym naszym niejako przypadające”), w którym ano bociani z miasta wylatają (co prawda to z historii o Attyli, ale trudno). I dalej już poszło. Krasicki przepisał bocianią fraszkę z Ezopa. Inni – przepisywali z natury. W poezji bocian albo przylatuje, albo odlatuje, albo gniazduje, albo symbolizuje (na wyrywki – Leśmian, Kasprowicz, Miciński, Konopnicka, Kamieńska, Ficowski, Staff, Czechowicz, Gałczyński, Kubiak, Poświatowska). W tej symbolice bocian (wiadomo – biało-czerwony, z czarnymi jak polska ziemia lampasami) bije na głowę orła. Ornitolodzy obstawiają, że popularność bociana wynika z jego zachowania oraz wyglądu:

Bociana białego człowiek od wieków otacza szczególną sympatią i opieką, gdyż gnieździ się on w pobliżu osiedli lub wprost na dachu. Ponieważ jest duży i kontrastowo ubarwiony, tworzy wszystkim dobrze znaną ozdobę naszego krajobrazu.
(Jan Sokołowski „Ptaki ziem polskich”)

Ale literat wie lepiej, zwłaszcza literat-pedagog:

Miłość upaja i żółwie, i żaby, i ryby, i owady rozliczne. Przy tym zapał niesłychany ogarnia nowożeńców do zakładania ognisk rodzinnych – budowania chat. Śliczne są te gniazda, wyrabiane w natchnieniu miłości gorącej. Tylko jeden bocian kocha się bardzo spokojnie. Oświadczył się swej narzeczonej głosem drewnianym, bez żadnych wzruszeń, uniesień i zaraz potem poszedł polować na żaby.
Należy on do rzędu tych ptaków, które nie uwzględniają ani ciepłych, ani gorących wybuchów uczucia, są surowo moralne, rozważne i bardzo obowiązkowe. Założył ognisko rodzinne, jest niezłomnie pewny uczuć małżonki i żyje zapracowany w nieustannej trosce o przechowanie z pokolenia w pokolenie obyczajów nieskażonych. Wybucha namiętnością wtedy tylko, kiedy widzi, że bocianica zbywa jak bądź obowiązki albo któreś z dzieci zanosi się na nicponia. Co on się naklekce, natrejkota, ile razy w gnieździe znajdzie stan rzeczy nie po swojej myśli! Podług niego byt świata zależy od zachowywania cnót w gatunku bocianim. Ludzie też czczą go za cnoty.
A wkoło bociana świątobliwego – rozpusta, szały namiętności, wybuchy serc tkliwych, aż wody się pienią. Czuć miłość w powietrzu, w wodzie i na ziemi.
(Adolf Dygasiński „Gody życia”)

I od razu wszystko jasne. Bocian to nie tylko przywiązanie do ziemi, ale surowa moralność, świątobliwość i w ogóle cnoty wszelakie. Dodajmy do tego imputowaną mu w bajkach zdolność do prorodzinnego powiększania stanu liczebności człowieczych rodzin i mamy ideał narodowo-chrześcijański. Gdzieniegdzie pałęta się jeszcze mimo wszystko bocian jako element przyrody ożywionej (nowelistyka pozytywistyczna ze wskazaniem na Prusa) i kompan wiejskiego człowieka (tu przede wszystkim „Chłopi”, w których Reymont tak często pisze o bocianach, że warto pomyśleć o zmianie tytułu powieści). Ale wszystko to blaknie w zderzeniu z obrazem bociana jako nośnikiem cech narodowych, ptasiej miniaturze Polski. Uwidacznia się to przede wszystkim u twórców emigracyjnych. Słowacki zobaczył ongiś bociany przelatujące nad Morzem Śródziemnym, a że widział je kiedyś na polskim ugorze, to smutno mu, Boże. Takoż Norwid, na tę samą modłę – gniazdo bocianie, więc tęskno mu, Panie. No i rzecz jasna Mickiewicz – o czym dumał na paryskim bruku? O tym, między innymi, że bocian przyleciał do rodzinnej sosny i rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny (tutaj albo wieszcza poniosły rymy, albo zwyczaje bocianów się drastycznie zmieniły, albowiem – co zgodnie podkreślają zorientowani ornitologicznie etolodzy – bocian na drzewach, zwłaszcza iglastych,  gniazduje niezwykle rzadko).

I tak sobie lata, ten polski bocian, po polskiej literaturze. Ale gdzie konkretnie – tego nie wiadomo. Żadnych nazw własnych. Tylko łąka, pole, gniazdo na dachu. Ten brak geograficznego szczegółu uderza zwłaszcza w poezji Teofila Lenartowicza. W wierszu „Jak to na Mazowszu” po łące stąpają bociany powolne. W „Mazurze za wołami” bocian chodzi po błocie. A w „Nad Wisłą” jest bocian daleki, tęskny do naszej rzeki. Gdzie więc ten bocian właściwie występuje? Wszędzie (w Polsce), czyli nigdzie. 

Całe ich stado pojawia się jeszcze u Piotra Szewca w odpowiednio zatytułowanych „Bocianach nad powiatem”:

Bociany latały wolno, wydawało się, że z wysiłkiem poruszają skrzydłami. Raz latały wysoko, a raz nisko. I to miało swój cel. Starały się bowiem niczego, co się składało na powiat, nie uronić. Lotem i wzrokiem najdokładniej obrysować przestrzeń – pewnie bociany wiedziały, gdzie są krańce powiatu – policzyć kościelne wieże, krowy na pastwiskach i furmanki na drogach.

Przy czym powiat ten, choć wiadomo, że zamojski (i tutaj, i w poprzednich częściach „trylogii” – „Zagłada”, „Zmierzchy i poranki”), pozostaje anonimowy.

Dopiero w dwóch powieściach opublikowanych w 2014 roku pojawiły się konkrety. I choć jedynie w epizodach, to nie byle jakie. Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych” i Mariusz Sieniewicz w „Walizkach hipochondryka” opisują miejsca słynące z gniazdowania dużej ilości bocianów.

U Tokarczuk jest to Busk – w powieściowym czasie akcji, czyli w wieku XVIII, miasto polskie, obecnie stolica rejonu w obwodzie lwowskim na Ukrainie. Busk leży u ujściu Pełtwi i Sołotwiny do Bugu, który w tym miejscu ma ogromną ilość odnóg. Wyjątkowe położenie Buska było z tego powodu opisywane m.in. w „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, tom I” (1880-1902):

Trzy płynące wody przecinają miasto i przedmieścia krętemi łożyskami w rozmaitych kierunkach, co chwila trzeba rzekę lub potok przebywać, przeszło 30 mostów istnieje w tem miasteczku dla utrzymania komunikacyi; z powodu tej obfitości wody nazwano Busk „Wenecyą galicyjską”; sławne jest także błoto w Busku w jesieni i na wiosnę; para silnych koni nie może przeciągnąć przez miasto próżnego wozu bez kilkakrotnego oskrobywania kół z błota; ziemia nadzwyczaj ciężka i lepka, trzyma się kół i zbija w ogromne bryły.

Powstanie miasta położonego na mokradłach oraz źródłosłów jego nazwy legendy wiążą nieodmiennie z bocianami.

Nazwę Buska wyprowadzają jedni od rzeki Bug, nad którą leży, inni od bociana, po rusku „Buśko”, z powodu że jak bocian zwykle na błotach przebywa, tak i to miasta śród licznych wód i błot leży.
(„Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, tom I”)

Według Antoniego Schneidera, autora powstałej w latach 1865-1870 monografii „Miasto Busk – Wenecja polska”, pod koniec XI wieku książę włodzimierowski Dawid Ihorowicz objeżdżał wraz z drużyną granice swojego księstwa w poszukiwaniu dogodnych miejsc na zbudowanie warowni strzegących przed najeźdźcami. Zmęczeni wędrowaniem, zapragnęli odpocząć, ale wśród gęstych lasów i moczarów nie mogli znaleźć odpowiedniego miejsca. Wtedy ktoś z drużyny ujrzał szybującego bociana. Podążyli więc w tamtą stronę i nad brzegiem rzeki ujrzeli ogród z kapliczką oraz małą chatę, w której mieszkali dwaj pustelnicy z zakonu świętego Bazylego. Książę uznał, że jest to doskonałe miejsce na wybudowanie warownego grodu, który w roku 1098, gdy się doń przeniósł, nazwany został Buskiem na pamiątkę spotkania z bocianem. W jego herbie znalazł się zaś bocian stojący wśród moczarów na jednej nodze.

Ten sam motyw wykorzystuje w „Księgach Jakubowych” Tokarczuk:

Wiosną, gdy błonia nadrzeczne się zieleniły, do Buska zlatywały setki, a może tysiące bocianów i kroczyły po królewsku, godnie wyprostowane i dumne. Pewnie stąd tyle dzieci się tu rodziło: chłopi wierzyli, że przynoszą je właśnie bociany.
W herbie Buska jest bocian stojący na jednej nodze. Tak i my, buskowianie, wiecznie staliśmy na jednej nodze, gotowi do drogi, zaczepieni do życia na jedną arendę, na jeden kontrakt. Wokół nas – mokro, grząsko.
Prawo niby jest, ale chwiejne, mętne, jak brudna woda.

Gwoli ścisłości warto dodać, że w „Nowych Atenach”, pierwszej polskiej encyklopedii, której autorem był ksiądz Benedykt Chmielowski (również jeden z bohaterów „Ksiąg Jakubowach”), znajduje się notka o bocianie, choć ten zdaje się być gatunkiem dość pospolitym. A przecież Chmielowski celował przede wszystkim w kuriozach (Nie wyliczam Species wszystkich ZWIERZĄT, ani ich natury explikuję, bom nie Aristoteles, ani Pliniusz, ani Solinus, ale Studiosus Curiositotis). O bocianach Chmielowski pisał (czy raczej przepisał), co wyczytał u innych. Do Buska, choć z Firlejówki, gdzie był proboszczem, miał niedaleko, się nie pofatygował. Wspominał zatem tylko, że BOCIAN, u starożytnych źle ominował obywatelom, jeżeli się gdzie indziej przenosił. I dalej następuje historia z Attylą, która pojawiła się już w „Zwierzyńcu” Reja. Pod tym względem „Nowy Zwierzyniec” Chmielowskiego nie przynosi nic nowego.

Inne bocianie miasto – a raczej bocianią wieś – opisuje w „Walizkach hipochondryka” Mariusz Sieniewicz. W monologu wewnętrznym Emila Śledziennika, przebywającego w olsztyńskim szpitalu tytułowego hipochondryka, pojawia się wspomnienie jednej z randek z ukochaną. Para wybrała się na wycieczkę do Żywkowa (niem. Schewecken), o którym wzmianki w literaturze nie będącej literaturą krajoznawczą próżno chyba, poza powieścią Sieniewicza, szukać.

Przypominam sobie, jak pojechaliśmy do Żywkowa, małej wioseczki pod rosyjską granicą, którą turystyczne przewodniki obwołały bocianią stolicą Polski. Nad domostwami unosiło się ptasie miasto z ogromnymi czapami gniazd. Bociany były wszędzie: na dachach, kominach, na słupach. Przechadzały się dostojnie po podmokłych sadach, zaglądały nawet do okien. Przestrzeń wypełniał nieustanny klekot, niebo przypominało tkaninę, którą przeszywały ostre i długie dzioby. Wysiedliśmy z samochodu, my, turyści z lepszego świata, by ucieszyć oko ornitologiczną atrakcją.

I w tym momencie kończy się sielanka, a zaczyna horror, w którym rolę atakujących przybyszów zombie odgrywają jakieś kilkuletnie potworki, mutanty, niedorozwoje, zapomniane przez Boga i ludzi, o rysach endemicznej nędzy.
Pałające chęcią mordu żywkowskie dzieci zaczynają otaczać kręgiem zakochanych, ale to zaledwie wstęp do koszmaru. Szybko dołączają bowiem do nich przedstawiciele wiejskiej starszyzny: Z chałup wytoczyły się pijane zwierzęta rasy ludzkiej.
Bohaterowie, chcąc uniknąć ukamienowania, muszą czym prędzej uciekać z Żywkowa. W tle słychać nieustanne bociani klekot. Na koniec żywkowskiego epizodu Sieniewicz serwuje nam ornitologiczny bon mot:

Bociany docierają wszędzie. To tyle o warmińsko-mazurskich landszaftach.

To tyle o bocianach w polskiej literaturze.

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus"; za wskazanie bocianiego tropu u Dygasińskiego dziękuję Waldemarowi Ostrowskiemu)

piątek, 31 października 2014

PRYWATNE KLOCKI - wywiad z Magdaleną Tulli


Jedną ze swoich ostatnich książek Tadeusz Konwicki rozpoczyna zdaniem: „Odrzuca mnie od prozy”. Mnie ostatnio odrzuca może nie od prozy, ale od fikcji. A panią?
 
Kiedyś lubiłam wymyślanie fikcyjnych historii. Teraz mi się już nie chce. Powiedzmy, że mnie trochę odrzuca.

A jako czytelnika?
 
To też. Coraz mniej fikcji.
 
Czy nie jest tak, że w pewnym momencie fikcja przestaje wystarczać?

W ogóle zaczyna gorzej wchodzić. Niech pan zobaczy, co leży na tym stole: „Obrazy wszystkiego” – to są fragmenty „Kronik Tygodniowych” Prusa, tu katalog wydany przez Muzeum Historii Żydów, „Zasady muzyki” Wesołowskiego, „Rublowka” Paniuszkina. A to Arnold Mostowicz. Fikcji tu nie ma. 
To, że nie chce mi się czytać fikcji, to prawda, ale bardziej znaczące pewnie jest to, że mi się nie chce jej pisać. Pisarz jest od wymyślania fikcji. Ale mam już na składzie tyle gotowych klocków do historyjek. Z tych klocków prawie wszystko da się zrobić.
Z drugiej strony, cokolwiek zrobię z tych klocków, to także będzie fikcją na swój sposób, tak  jak "Włoskie szpilki", tak jak "Szum". Biorę gotowe klocki, ale samo budowanie z nich już wnosi coś z fikcji do powstającej całości. Przecież nie piszę wspomnień ani reportaży.
 
To dziwne, że zaczyna się od fikcji, a potem od niej odchodzi. Zdawać by się mogło, że fikcja jest trudniejsza.
 
Fikcja jest dla mnie łatwa technicznie ale coraz trudniejsza emocjonalnie. Nie mam kłopotu z wymyślaniem, ale od pewnego czasu mam kłopot z emocjami, które temu towarzyszą. Patrząc na siebie z boku, zastanawiałabym się: po co ona to robi? Zdarzało mi się odrzucić efektowne rozwiązanie wątku na rzecz mniej efektownego pomysłu, w którym nic nie jest naciągnięte. Narzucam sobie ograniczenia. Pewne rozwiązania fabularne wydają mi się teraz przesadne, nawet histeryczne. Zwłaszcza powieści z tzw. tezą potrafią otrzeć się o przesadę i histerię. Wystrzegam się tego, bo nie lubię. Działam tak, jakbym chciała zawsze móc spojrzeć w oczy swoim postaciom. Nie pomyślą, że szastam nimi dla taniego efektu.
 
Wymyśla się bohaterów, żeby się za nimi schować?
 
Postacie z mojej historyjki muszą przeżyć jakieś moje sprawy. Nie przypadkiem opowiadam akurat to albo tamto. Opowiadam o sprawach, które mnie obchodzą.
 
Odejście od fikcji jest gestem odwagi?
 
Nie, skąd. Odwaga nie ma tu nic do rzeczy. Można opowiadać historie na różne sposoby, z różną zawartością fikcji, ale zawsze korzysta się z własnego materiału. Mówię że coś się ze mną stało i straciłam entuzjazm dla fikcji, ale nie sugeruję, że fikcja jest niedobra ani że trzeba ją porzucić. Mówię tylko o sobie.
 
„Ten świat aż się prosi, żeby go wyrwać z jego fikcji. Nie pozwolić mu na udawanie czegoś innego, lepszego” – pisze pani w „Szumie”.
 
No, prosi się.
 
A literatura – też się o to prosi?
 
Literatura? Nie, literatura jest od dawania świadectwa.
 
Tylko?
 
A od czego jeszcze?
 
Trochę deprecjonuje pani rangę literatury.
 
Nie za bardzo wierzę w jej misję. Mam wrażenie, że świat odwrócił się od literatury, woli inne rozrywki. To nie literatura się wyczerpuje – ona ma się doskonale. To świat się zmienia.
 
Siła literatury zawsze tkwiła w tym, że pozwala ona porównać własne doświadczenie z cudzym, dowiedzieć się, co czują inni ludzie. Do pewnego stopnia dubluje ją w tym film, a film jakoś łatwiej ludziom wchodzi.
 
Ale jest jeszcze forma. A forma może być piękna.
 
Jeśli forma szwankuje, książkę źle się czyta. Powinno być porządnie zrobione, żeby się dobrze czytało. Tylko dlatego forma jest ważna. Forma musi nadążać za treścią, nie na odwrót.  I tyle.
 
W swoich pierwszych powieściach mocno pani eksperymentowała z formą.
 
W ogóle nie eksperymentowałam z formą. Eksperymenty formalne mnie nie interesują. Nie myślałam o formie, myślałam o treści. Robiłam tak, żeby było dobrze zrobione.
 
Czy opowieści bardziej wprost i bardziej osobiste („Włoskie szpilki” i „Szum”) wymagają prostszej formy?
 
„Włoskie szpilki” nie są moją najbardziej osobistą książką. Najbardziej osobistą z moich książek były dotąd „Tryby”. A teraz pewnie też "Szum". Ale "Szum" wcale nie jest prosty.
 
Skąd nagle ta zmiana w pani pisaniu?
 
Pisząc takie rzeczy jak „Tryby” narażamy się tylko na przykrości. Stworzyłam tam obraz horrendalnej nierówności, bezgranicznej arogancji silniejszego i bezgranicznego poniżenia słabszych. Sam temat już ryzykowny, ludzie nie bardzo chcą o tym słuchać.  Zaczyna się od cyrkowej sceny z klaunem, i już wiadomo, o czym będzie. Nie o wyczerpaniu literatury, jak to napisał ktoś. Chciałam się porozumieć z tym, kto czyta, a nie prowokować, a już na pewno nie chciałam się mijać z czytającymi. Dość, powiedziałam, tego już nie będę robić. To do niczego nie prowadzi. I potem zrobiłam jeszcze jedną taką rzecz, bo jednak trudno się pohamować, miałam ją prawie gotową i bardzo mi się podobała. To była „Skaza”.
 
I potem schowała się pani pod pseudonimem?
 
Na chwilkę pod pseudonimem. I to też mi się dosyć podobało, bo to był zupełnie inny rodzaj literatury. To była książka z rodzaju tych, które się kupuje do pociągu. "Kontroler snów". Nie kupiłabym do pociągu „Włoskich szpilek”.
 
Dlaczego nie?
 
Bo to za mało rozrywkowe, jak na pociąg zbyt wymagające.
 
Nie dzieliłbym literatury na pociągową i niepociągową.
 
Nie dzielę bezinteresownie. Są książki, które bym kupiła do pociągu i są takie, których bym nie kupiła. Wchodzę do księgarni na dworcu i od razu wiem, że to chcę, a tego nie chcę.
 
Sprzedawcy też chyba to wiedzą.
 
Oni świetnie to wiedzą, lepiej ode mnie nawet.
 
„Tryby” pewnie nie leżą w księgarniach dworcowych…
 
„Tryby” na pewno nie.
 
Ja się świetnie bawiłem, czytając „Szum”. Choć jest to także bardzo bolesna książka.
 
No, proszę.
 
To taki cytat z „Szumu” – „Moje tematy, te, od których nie mogłam się odłączyć, po drugiej stronie stołu uruchamiały milczący sprzeciw i nakręcały zębate kółko ironii, a ono przez specjalną przekładnię otwierało we mnie zapadkę żalu. Zapadka przeskakiwała, podbijając emocje na wyższy tryb obrotów, przy czym potencjometr sam się ustawiał w nieakceptowalnej pozycji”.
 
Nie upieram się, że taka maszyna istnieje, to metafora. Pokazuję tu mechanizm tkwiący w samej relacji między postaciami, który sprawia, że jedna z postaci raz po raz jest robiona w jajo. Przypuszczam, że każdy człowiek przynajmniej raz w życiu czegoś takiego doświadczył.  
 
Nie chciała pani nigdy pisać poezji?
 
Nie chciałam bo nie umiem.
 
E tam, nie umiem! Przy takich zdaniach!
 
Zdania! Mój umysł jest tak zbudowany, że operuje historyjkami, a nie zdaniami. Cały materiał mi się w nim przekształca w historyjki. Jak tu włożyć rozbudowaną historyjkę do czegoś takiego jak wiersz? Za małe pudełko i w ogóle nie na to przeznaczone, tylko na co innego, a to co innego właśnie jest nie dla mnie.
 
Zasiadając do pisania książki, wie pani, jak ona będzie wyglądać?
 
Ale nie zasiadam, póki nie muszę. Mam co robić w życiu. Biorę się do pisania, kiedy to ma początek, środek i koniec i już zaczynam się bać, że wszystko pozapominam. Nie siadam, dopóki jakaś prawie kompletna całość nie ciągnie za rękaw – no zrób coś, zrób coś ze mną, woła. 
 
W trakcie pisania nie pojawiają się nowe pomysły?
 
Pomysłów nigdy nie brakuje.
 
I książka nigdy nie skręca w nieco inną stronę?
 
Nie. Książka jest podłączona do tego, co mnie najbardziej obchodzi, więc wie swoje i trzyma się swojego. Tak jak w konstrukcji budynku, są pomysły nośne i pomysły działowe. Tych działowych zawsze jest za dużo, trzeba to ograniczać. Ale nie pamiętam takiego wypadku, żeby zmienił się pomysł nośny.
 
Zaczyna pani „Szum” zdaniem, w którym w wyrazisty sposób pojawia się pewien „On”. Potem jednak nie pełni już tak ważnej roli jak inne postaci, choć ciągle jest obecny. Kto jest zatem głównym bohaterem – narratorka, matka, jeszcze ktoś inny?
 
Zdaje się, że tam nie ma głównego bohatera, albo raczej jest kilku głównych, nie wyłączając lisa. Nie pierwszy raz pozwalam sobie na coś takiego. Ale wiem, że to wbrew zasadom. Mam nadzieję, że kiedy łamię zasady, to w sposób odpowiedzialny i z dobrym skutkiem.
 
Zawsze mi się wydawało, że wielu bohaterów to opcja dużo ciekawsza.
 
Ludzie nie lubią. Chcą mieć taką postać, z którą mogą się zidentyfikować. W książce pod tytułem "W czerwieni" próbuję ich na przykład nakłonić, żeby identyfikowali się ze stronami pozostającymi w konflikcie. Słyszałam protesty.
 
Wiem, że jest to naganne z punktu widzenia teorii literatury, ale w przypadku „Szumu” czuję właśnie, że autorka jest spowinowacona z narratorką.
 
Można sobie coś takiego wymyślić albo zgadnąć.
 
To moje wyczucie mówi mi, że opowieść jest przez to bardziej szczera.
 
Bardziej szczera, pan mówi? E tam. Wystarczyło, że nie ma sztuczek z metaforą, i już pan traci czujność. Wrażenie szczerości jest subiektywne. Powieść może je zawdzięczać konstrukcyjnej czystości połączonej z jakimś rodzajem odwagi, ale nie faktograficznej wierności, ani nawet nie temu, że za postacią stoi autor. Stojąc za postacią, autor może równie dobrze działać tchórzliwie i tendencyjnie, i pan to zaraz wyczuje, i nie będzie wrażenia szczerości.
 
Czy kwestia wykluczenia ze wspólnoty, o której pisze pani w „Szumie” („Nie każdy może stać w gromadzie. Mnie się to nigdy nie udało”), wynika także z doświadczeń osobistych?
 
Tak, nie udało się w tamtych czasach, o których mówi ten fragment. Wtedy to nie było dla mnie możliwe. Potem tak, wiele razy, w stanie wojennym i później. A teraz śpiewam w chórze, w altach pierwszych.
 
Narratorka mówi o swojej nieprzystawalności w kontekście lat dziecinnych. Ale mimo wszystko uważam, że jej dzieciństwo może wzbudzać w czytelniku zazdrość. Miała po prostu fajne dzieciństwo, pomimo wielu przykrych wydarzeń.
 
W każdym razie ciekawe. I nie myślę, że złe. Nie napisałam, że to była tragedia.
 
Patrząc obiektywnie, to ona jednak miała…
 
…przechlapane. Ale miała też dużo szczęścia, z grubsza dało się ją zsocjalizować. Może nie jest wzorem i przykładem, ale jakoś funkcjonuje.
 
Patrząc na bohaterkę „Szumu”, zaczynam żałować, że w latach szkolnych tak bardzo przejmowałem się ocenami.
 
Mówiłam swoim dzieciom: „Stopnie nie mają znaczenia, nie ma się o co zabijać”. Trochę miałam rację, a trochę nie. Oni się zresztą nie zabijali, byli dobrzy z matematyki, a inne przedmioty... Na przykład z historii nic nie umieli i nie uważałam, że to dobrze. Stopnie są nieważne, ale warto jednak coś umieć z historii. Dom się starał jak mógł, żeby załatać największe dziury w ich edukacji.
 
Pani Magdaleno, myślę, że „Szum” to mądra książka.
 
Takiej kategorii ja nie znam. Chociaż znam kategorię „głupia książka”.
 
Jest tu dużo puent, gotowych prawd życiowych.
 
Nie przyszłoby mi do głowy się wymądrzać.
 
Weźmy na przykład taki fragment, opisujący ojca bohaterki i ojca jej kuzyna: „Obaj umarli kilka lat później. Jeśli w ogóle zamierzali kiedyś zająć stanowisko, nie powinni byli tego odkładać na niewiadomą przyszłość”. Powtarza to pani kilka razy, jakby dawała  czytelnikom dobrą radę, żeby nie odkładać na przyszłość rozmów z bliskimi.

To po prostu służyło opisowi tych dwóch postaci i ich roli w przebiegu wydarzeń.
 
To zdanie można też odnieść do kontaktu bohaterki z matką. Nie zdążyła z nią pewnych rzeczy omówić.
Ale tam już nie było nic więcej do omawiania. Wszystko jasne.
 
Jednym z wielu ciekawych pomysłów fabularnych „Szumu” jest propozycja wyobrażenia sobie własnych rodziców w wieku dziecięcym. Nieczęsto widzimy w rodzicach dzieci.
 
Dopóki nie dorośniemy – nie możemy tego zobaczyć. Dla mnie to jest jedno z kryteriów dorosłości. Nie jedyne, ma się rozumieć.
 
Czy fakt, że czasami rodzice na starość dziecinnieją, ułatwia ich dzieciom kontakt z nimi czy utrudnia?
 
Moja matka nie zdziecinniała. Nie poznawała mnie z powodu choroby. Z pewnych względów tak było nawet łatwiej, wszelkie zaszłości zniknęły. Były dni, kiedy kontaktowała się ze mną  bez żadnego bagażu z przeszłości. Miałam do pomocy w porywach dwie opiekunki, a sama byłam trzecią. Byłam z tej trójki najmłodsza, więc matka myślała, że mam najmniej do gadania, ale lubiła mnie najbardziej. Zdarzyło się, że stłukłam filiżankę, a matka na to: „Nic nikomu nie powiemy”. Była gotowa mnie chronić przed tą najstarszą, którą uważała za moją przełożoną.
 
Widziała panią jako kogoś obcego, kogoś z zewnątrz?
 
Nawet siebie widziała jako kogoś z zewnątrz. A ja nie, ja ją widziałam jako ją. Z tym wszystkim, co o niej wiedziałam.
 
To chyba dramatyczny rozziew?
 
Wiedziałam o niej dużo. Miałam w rękach wszystkie wyniki jej badań. I całą przeszłość, która się odsłaniała w ten sposób, że biorąc mnie za różne osoby, matka komentowała wobec mnie sprawy, o których w jej przekonaniu musiałam świetnie wiedzieć. Nigdy nie miała takiego zwyczaju, żeby po prostu opowiadać komuś, kto nie wie. Wtedy, kiedy się nią opiekowałam, dużo godzin w ciągu dnia spędzała pod okupacją niemiecką. Kiedy miałam gdzieś jechać pociągiem, udzieliła mi wskazówek, co robić, żeby się nie wpakować w kłopoty. Nie podróżowała pociągami podczas okupacji, siedziała w obozie. Ale wskazówki były kompetentne. Nie zawsze wiedziałam, za kogo mnie akurat bierze, mimo to nie stawiałam się, starałam się porządnie odegrać swoją rolę. Kiedy zadawała pytania – na przykład, gdzie jesteśmy albo który mamy rok – odpowiadałam uczciwie i nie upierałam się, jeśli miała inne zdanie. 
 
O, ma pan "Włoskie Szpilki." Widzę, że w antykwariacie pan kupił, za dwadzieścia złotych. No proszę, z pierwszego wydania. Potem był dodruk. Nisza jest bardzo w porządku. Ale "Szumu" Nisza nie chciała.

Niemożliwe.

Z powodów osobistych. Za bardzo się ze mną umęczyła przy "Szpilkach" i miała dość. Dla mnie to oznaczało utratę przyjaźni. Utrata przyjaźni jest bolesna. 

Skąd się to bierze – ci wszyscy humorzaści pisarze, niesłowni, zalegający z terminami?

Pisarze... Jest taki zwyczaj, żeby im pozwalać na więcej niż komu innemu. Ale jeśli o mnie chodzi, nie chcę z tego korzystać, nigdy nie zalegam z terminami. Akurat tego nie robię. Przez całe dzieciństwo miałam wszystko niezrobione, czułam się udręczona tym, upokorzona. Miałam dość. Więc nie pod tym względem jestem okropna, tylko pod innymi. 

I to wszystko przez literaturę.

Nie przez literaturę. Relacje między ludźmi są pełne pułapek. 

Ale chyba jest jej pani bardzo wdzięczna za upór?

Oczywiście. Bez jej uporu pewnie nie wydałabym tej książki. Zupełnie nowe doświadczenie, zdecydowanie warte ryzyka. 

Cieszy panią zainteresowanie publiczności?

Mnie cieszy nie tyle zainteresowanie publiczności, ile to, że mogę się z publicznością porozumieć. Po spotkaniach autorskich zdarza mi się usłyszeć od kogoś, że miał podobne doświadczenia. Od młodej dziewczyny, od starszego pana – różnie. Żyliśmy w tym samym miejscu, w podobnych czasach, nic dziwnego, że nasze historie mają ze sobą coś wspólnego. Nie mogą być w stu procentach identyczne.

W stu procentach się nie da, ma pani zbyt wyjątkowy życiorys.

Wszystkie życiorysy są wyjątkowe, jeśli są dobrze opowiedziane. Ale chciałoby się jakieś istotne doświadczenia dzielić z innymi. 

Upieram się przy wyjątkowości pani dzieciństwa. Kolorowego. Życie w dwóch światach – w tamtych czasach!

No tak, w tamtych czasach tak. Tak, żyłam w dwóch światach.

Teraz żyjemy w jednym.

W jednym, otwartym.

Zglobalizowanym.

Zglobalizowanym.

Nudnym.

Co to, to nie. Nudny nie jest. Może nawet trochę niebezpieczny. Niebezpieczeństwo jest nudne?

Nie jest.

Nie jest.

A czy kiedyś był mniej niebezpieczny?

Był w miarę bezpieczny, ale my nie byliśmy tego świadomi i baliśmy się trochę. Moja przyjaciółka, Niemka z Zachodu, opowiadała mi, że oni też się bali. Wszystkim się  wydawało w tej części Europy, że to może w każdej chwili wybuchnąć. Teraz znowu nam się tak wydaje. Trudno z tego wyciągnąć wnioski co do przyszłości. Bo w przeszłości czasem wybuchało, i nie zawsze wtedy, kiedy się tego najbardziej obawiano.

Pisze pani o jednej z postaci: „Jego matka”.

Tak ma na imię ta postać.

Raz pojawia się określenie „ciotka”.

Dopiero w ostatnim zdaniu.

Takie tytułowanie wzmacnia dystans.

Nie przypadkiem nosi to imię. W rzeczywistości używała własnego imienia. Nie mówiło się w tej rodzinie „mamusiu”, „ciociu”. Mówiło się po imieniu. W tym też był dystans, wbrew pozorom.

I we „Włoskich szpilkach”, i w „Szumie” postać ojca pozostaje nieco na marginesie. A przecież on wręcz domaga się głębszego opisania.

No, nie wiem. Ojciec przede wszystkim nie lubił dzieci. To trochę zamykało kontakt. 

To wielka wada?
Z punktu widzenia dziecka to wyklucza bliskość.
 
W rodzinie pewnie tak, ale w powieści postać z takim charakterem…
 
Nie napisałabym powieści tylko po to, żeby kogoś opisać. To za marny powód. A teraz w ogóle wydaje mi się – zawsze tak mam po wydaniu książki – że już wszystko napisałam i będzie spokój.
 
I to jest ulga?
 
Przeczyściło się, na razie nie mam w magazynie niczego, z czym bym musiała coś zrobić.
 
Nie tęskni pani wtedy do pisania?
 
Nie, nie tęsknię, ale potem bardzo dobrze się bawię przy pisaniu. Podobno niektórzy pisarze lubią siedzieć nad czystą kartką.
 
Pewnie zmyślają…
 
Katia Mann nie miałaby powodu na starość łgać. Otóż więc Tomasz Mann siedział nad czystą kartką przez całe przedpołudnia i nie wstawał, póki jej nie zapisał.
 
Ale niektórzy nie robią nic poza pisaniem. Muszą pisać.
 
Nikt nie musi.
 
A jak ktoś żyje z pisania?
 
Jego wola. Mógłby żyć z czego innego, gdyby naprawdę chciał. Nawet ja, co nic innego nie umiem robić, też w końcu robię co innego.
 
Ale żyje pani z literatury.
 
Chętnie z cudzej. Od paru lat tłumaczę z angielskiego książki, które się czyta w pociągach. Rynek jest trudny, tłumaczy nie brakuje, ale ja mogę zaproponować niemożliwe terminy i dotrzymać ich.

Pomimo deklarowanej ucieczki od fikcji, „Szum” ma bogatą warstwę fikcyjną. Choćby pojawiająca się postać lisa.
 
Postać lisa z rudą kitą. Nie mam kity, ale jak każda z moich postaci, ta też jest częścią mnie.
 
Częścią mnie, czy częścią bohaterki?
 
Bohaterka też jest częścią mnie, nie może być inaczej. Każdą postać buduje się z prywatnych klocków.
 
Czy nie jest tak, że lis pojawił się po pani doświadczeniach z książką dla dzieci?
 
Co do rudej kity – tak. Reszta istniała nieco wcześniej.
 
Bardzo bohaterce zazdrościłem tego lisa – że, opuszczona, miała się do kogo zwrócić.
 
Narratorka koleguje się z lisem. Miałam kiedyś książeczkę z obrazkami do kolorowania, w której występował lis. Ale nie kolegowałam się z lisem. Mówiłam już, że to nie jest reportaż. Lis reprezentuje coś, co mam w sobie, ale do czego dostęp mam tylko w moich najlepszych momentach.
 
To mi nasuwa pytanie o potrzebę w fikcji w życiu. Zwłaszcza jako dzieci stwarzamy sobie fikcyjnych przyjaciół.
 
Lis pojawia się wtedy, kiedy bohaterka musi rozmówić się sama ze sobą. Wewnętrzny lis obywa się bez futra i kity. Ale w książce kita dodaje mu uroku. 
 
W „Szumie” jest piękna scena miłosna. A raczej – scena rozstania.
 
No, w tym raczej jestem dobra. 
 
Fantastyczna scena, właśnie dlatego, że taka zwyczajna.
 
Prywatne klocki, ale dobrej jakości. Postać łyżwiarza jest zrobiona z kilku kawałków, sklejona z różnych postaci. Nie mówiłam, ze napisałam wspomnienia.
 
Bohaterka jest w tej scenie przerażona…
 
…przerażona, bo nie wie co zrobić.
 
I ucieka w fikcję. Tworzy fikcję.
 
Nie czuję tego. Spała na kanapie, zanim przyszedł, słyszy jego głos, wpada w panikę i udaje, że dalej śpi.  
 
Udaje.
 
Udaje. Mam dużo doświadczeń z kanapą, z różnymi kanapami. Lubię wylegiwać się na kanapie.
 
Nie pamiętam już gdzie, bo te dwie książki mi się zlewają w jedną opowieść, jest scena, gdy bohaterka leży na kanapie…
 
We „Włoskich szpilkach” też jest kanapa, tak. Mieliśmy kanapę. Wyprowadziłam się,  potem się rozwiodłam, a kanapa tam została. I na razie nie mam kanapy, ale już mi jej bardzo brakuje.
 
Chciałaby pani, by możliwe było dzwonienie do umarłych?
 
Dla mnie to byłoby najgorsze, jeśli umarli mogliby dzwonić do mnie. Nie, nieprawda. Od niektórych chciałabym dostawać telefony. Ale gdyby pan nie zapytał, nie przyszłoby mi to do głowy.
 
Niektóry wierzą w taki kontakt. W znaki. Spadający obraz, otwierające się okno.
 
W nic takiego nie wierzę. Nic takiego mi się nie zdarzyło. Czasem mi się śni, że dzwonię do kogoś, kto już nie żyje. We śnie też nie żyje, ale nie jest tam oczywiste, że z tego powodu nie możemy rozmawiać przez telefon. Utrata przyjaźni, już mówiłam, jest bolesna. Traci się przyjaźń na różne sposoby, także za sprawą śmierci. Jedna z moich zaprzyjaźnionych osób umarła znienacka, umówiona ze mną na spotkanie po niedzieli. W moim śnie wydzwaniałam do tej osoby, żeby upewnić się, że nasze spotkanie mimo wszystko jest aktualne. Tak, zdarza mi się we śnie dzwonić do umarłych.
 
Podobno kupiła pani na aukcji przedwojenną łódzką książkę telefoniczną?
 
Chce pan zobaczyć? Na aukcji kupiła ją bohaterka mojej książki. Ja dostałam w prezencie plik komputerowy ze skanem. W specjalnym punkcie zamówiłam druk i oprawę. Kilka egzemplarzy, jeden sobie zostawiłam. To dopiero jest ciekawa lektura, i wcale nie fikcja, i naprawdę nie sposób się oderwać. 
 
Rotbaum, Rotblatt, Rotenberg, Rotensztajn, Rotwajn...

...Jest też Robert.
 
Tę książkę telefoniczną dałam na przykład szkolnej koleżance mojej matki i jej siostry. Dowiedziałam się o niej i pojechałam się z nią spotkać. Ma dziewięćdziesiątkę. Bardzo przytomna. Opowiedziała mi ciekawe rzeczy. I weszła w tę książkę telefoniczną jak pod wodę. Tak się w to wchodzi. 
 
W „Szumie” pojawia się kwestia „Zniknięcie dziewczynki, która złamała krzesło”. W wywiadach wspomina pani o końcu pewnego życia i o nowym życiu rozpoczętym po czterdziestce. Zaskakująca koincydencja nagłych końców i początków.
 
Nie widzę koincydencji, prawdę mówiąc. Za każdym razem, kiedy nam się wszystko rozpadnie, trzeba zaczynać od nowa. Ostatnio zdarzyło mi się to po rozwodzie.
 
W obrębie jednego życia mamy kilka żyć?
 
Jeśli nam się kilka razy wszystko rozpadnie. W grach komputerowych każdy ma kilka ludzików po kolei. Któryś ludzik jest już ostatni, więcej nie będzie.
 
Ale nie wiemy, ile tych ludzików mamy.
 
Nie wiemy. Myślimy, że już po nas, a tu hop, i gramy dalej. Albo nie.
 
I wtedy „trzeba się położyć do trumny”. Bardzo wstrząsające są w „Szumie” opisy odchodzenia, tego momentu, gdy odwraca się wzrok od rzeczywistości.
 
Zwierzęta też odwracają wzrok od rzeczywistości. To jest bardzo widoczne.
 
Zwierzęta się chowają.
 
Zwierzęta domowe się nie mogą schować. Więc umierają tak jak ludzie.
 
Pod koniec „Szumu” pojawia się fantasmagoryczna scena sądu, gdzie umarłych i żywych dopuszcza do głosu wspomniany lis.
 
Lis nikogo z nich nie sądzi. Najpierw zmierza do tego, żeby osądzić kryteria normalności, które w życiu tej rodziny odegrały ważną i dziwną rolę. Zeznania wezwanych osób składają się w całość, z której wynika, że nie ma nic takiego jak normalność. Ale na tym się jeszcze nie kończy.
 
„Żebyśmy mogli przebaczyć, kiedy nikt nie przeprasza, ktoś w nas musi umrzeć. Ofiara” – to kolejny cytat z „Szumu”. Po otrzymaniu rok temu Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima udzieliła pani wywiadu, który wzbudził sporo kontrowersji.
 
Strasznie się obrazili panowie prawicowcy.
 
To znacząca reakcja, zwłaszcza w kontekście książki o mowie nienawiści, którą pani napisała razem z Sergiuszem Kowalskim.
 
No, nie lubią mnie tam. I przekręcają różne rzeczy, żeby lepiej pasowały do nielubienia.
 
„Magdalena Tulli porównuje Danutę „Inkę” Siedzikównę do Adolfa Hitlera”.
 
No właśnie. Przecież wiadomo, że nie porównuję. Moim zdaniem wstyd budować własną dumę narodową na śmierci czyjegoś dziecka. Zginęła siedemnastoletnia dziewczyna. To samo dotyczy "małego powstańca": taka ofiara ze strony dziecka nie powinna cieszyć dorosłych, a jeśli już się stało, to nie ma czym się pysznić. Stare byki. Przy tym nigdy nie miały okazji same ryzykować życiem dla ojczyzny.
 
Interesujące, że nie zajął się nią jeszcze żaden prokurator”.
 
No, niech się zajmie. Czytałam gdzieś, że oboje z Sergiuszem Kowalskim byliśmy stalinowskimi prokuratorami i skazywaliśmy patriotów. Moim zdaniem – za to dopiero powinniśmy siedzieć.
 
Co zatem zrobić, żeby przebaczyć?
 
Im? Na razie nie ma czego przebaczać, nie obraziłam się. Ktoś się rozindyczył i tyle.
 
To co, nie reagować?
 
Ja nie reagowałam. Obserwowałam ciekawie tę awanturę. Nie tłumaczyłam się, bo nie było z czego.

Pisze pani o tym we „Włoskich szpilkach”, że Polacy żyją powojenną traumą – wygraliśmy, a jesteśmy przegrani. Niedowartościowanie. Kompleks polski. No i Konwicki, od którego zaczęliśmy, wyszedł też na koniec.
 
Wojny nie wygraliśmy, skoro nas potraktowano jak przegranych – po wojnie utraciliśmy przecież niepodległość, nie jedyni we wschodniej Europie, ale jedyni w obozie zwycięzców. A to dlatego, że nas z obozu zwycięzców wypisano. Żaden naród nie przełknąłby gładko takiej niesprawiedliwości i nam też się odbija do tej pory. Panowie prawicowcy mogliby przyznać, że zgadzają się ze mną w wielu kwestiach, o których była mowa w tym wywiadzie. Kontrowersja mogła dotyczyć tylko tego, czym powinniśmy karmić nasze patriotyczne uczucia albo czym ich karmić nie należy. Oczywiście jest wiele innych spraw, co do których nie moglibyśmy się zgodzić, ale akurat nie było o nich mowy w inkryminowanym wywiadzie. Tak czy inaczej, reakcja była nadmiarowa. Różnice zdań jej nie uzasadniają.
 
(wywiad ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

poniedziałek, 20 października 2014

STRZASKANY TESTAMENT - W.G. Sebald "Campo Santo"


„Campo Santo” to ostatnia książka W.G. Sebalda, zmarłego tragicznie w 2001 roku niemieckiego pisarza od lat mieszkającego w Anglii. Gdyby Sebald nie zginął w wypadku samochodowym, z pewnością ta pozycja wyglądałaby inaczej. Można tylko wyobrażać sobie, jaki byłby jej ostateczny kształt. Z zarzuconej powieści o Korsyce (której pisanie Sebald przerwał, poświęcając się pracy nad powieścią „Austerlitz”, chyba najwybitniejszym swoim dziełem) pozostały jedynie cztery fragmenty, na pozór nie mające ze sobą wiele wspólnego. Ale taki hybrydyczny charakter ma cała jego twórczość, meandrująca fabularnie, sytuująca się gdzieś na styku literatury fikcji i faktu, łącząca osobistą, autobiograficzną prozę z wysmakowanym erudycyjnym esejem. Spośród czterech korsykańskich tekstów na plan pierwszy wybijają się dwa – „Alpy w morzu”, czyli zajadła (choć nie tracąca nic z intelektualnej elegancji) tyrada przeciwko okrutnym i bezsensownym tradycjom myśliwskim, oraz tekst, który został wybrany na tytuł całej książki. „Campo Santo” to relacja z wizyty na cmentarzu w Pianie (włoskie „camposanto”, czyli dosłownie „święte pole”, oznacza cmentarz). Ten niezobowiązujący spacer po małej nekropolii, rozpoczyna się od przeglądu nazwisk zmarłych, ale powoli ewoluuje w historyczny wykład o zmianach miejscowych obyczajów grzebania, by ostatecznie stać się frapującą wizją niedalekiej przyszłości – Sebald, biorąc pod uwagę postępujące przeludnienie planety, zastanawia się nad kwestią przemijalności i anonimowości ludzkiego bytu. Kto pamięta o zmarłych, tym bardziej, że tylko pewna ich ilość trafia do grobów (które na dodatek szybko się „żużywają”)? Czy w przyszłości spoczywać będziemy w wirtualnych, internetowych mogiłach? Kwestia tożsamości i pamięci jest dla Sebalda kluczowa.

Ostatnie zdanie „Campo Santo” – „A w pozbawionej pamięci teraźniejszości i w obliczu nieuchwytnej już dla jednostkowego rozumu przyszłości na koniec będziemy porzucali życie, nie czując potrzeby, by dano nam przynajmniej chwilę jeszcze pozostać albo przy okazji powrócić” – staje się niejako mottem dla drugiej części książki, na którą składają się zebrane teksty eseistyczne publikowane przez Sebalda w niemieckich czasopismach literackich w latach 1975-2001. Sebald z pasją pisze o Kafce, Nabokovie, Handkem, ale też o twórcach mniej znanych lub wręcz nieobecnych w świadomości polskiego czytelnika (Peter Weiss, Wolfgang Hildeshaymer, Hans Erich Nossack, Hermann Kasack). Zwłaszcza Nossack i Kasack stali się dla Sebalda emblematycznym upostaciowieniem jednej z jego podstawowych tez (wygłoszonej także w eseju „Wojna powietrzna i literatura”) – powojenna literatura niemiecka nie przerobiła w dostatecznym stopniu doświadczeń związanych ze zniszczeniem niemieckich miast w trakcie alianckich nalotów. Książki tych autorów nie potrafią ukryć faktu, że doświadczenie to – zdaniem Sebalda – nie stało się przedmiotem należytego namysłu, który mógłby przekształcić się w rzetelne literackie opisy tej historycznej traumy. Ta ziejąca pustka była dla Sebalda największą porażką niemieckiej – ale i europejskiej – literatury. Dopominanie się o pamięć o tamtych wydarzeniach, o godną reprezentację żałoby, stało się idée fixe Sebalda, którą udanie połączył z pozostałymi naczelnymi tematami swojej twórczości – śmiercią, zniszczeniem, popadaniem w ruinę. „Campo Santo”, książka niezamierzenie niekompletna, ułomna, „strzaskana”, niedopowiedziana idealnie oddaje ducha pisarstwa Sebalda. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że jej dalszego ciągu czy też ostatecznej redakcji już się nie doczekamy. Trudno o bardziej wymowny testament.

W.G. Sebald
„Campo Santo”
Tłum. Małgorzata Łukasiewicz
W.A.B., Warszawa 2014 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

wtorek, 7 października 2014

LITERACKA MAPA EUROPY ŚRODKOWEJ - BASEN KARPACKI, CZYLI ŚRODKOWOEUROPEJSKA PŁYWALNIA


Różne bywają przypadki w literaturze, ale niech ktoś spróbuje wytłumaczyć coś takiego jak poniższa koincydencja (czy na pewno koincydencja?). Trzy powieści. Autorzy – Węgier, Czech i Słowak. Czyli, patrząc geograficznie, przedstawiciele krajów, których terytoria znajdują się w obszarze Kotliny Pannońskiej, zwanej także Basenem Karpackim. Nie jest to informacja bezzasadna, zwłaszcza w kontekście zastanawiających otwarć tych trzech powieści. Zapraszam zatem na basen, czy raczej – na pływalnię.




Numer 1. Géza Ottlik „Szkoła na granicy”. Powieść, której pierwszy rozdział (a raczej pierwszy podrozdział pierwszego rozdziału) nosi tytuł „Szeredy na pływalni w 1957 roku”, zaś pierwsze zdanie wygląda następująco:

Staliśmy właśnie na tarasie pływalni Lukács, oparci o kamienną balustradę, i patrzyliśmy na tłum opalających się cywilów, kiedy Dani Szeredy bąknął coś pod nosem.

Numer 2. Josef Škvorecký, „Lwiątko”. Tytuł rozdziału pierwszego: „Pływalnia”. Pierwsze zdanie:

– O tam, to ona! Ta w niebieskojasnym kostiumie – powiedział Wacek.

I numer 3. Pavel Rankov, „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”. W tytule pierwszego rozdziału zaskakujący brak wzmianki o pływalni (tytuł „1938”, kolejne rozdziały to kolejne lata, aż do 1968), ale Rankov z nawiązką nadrobi to niedopatrzenie, o czym za chwilę. Pierwsze zdanie już to zapowiada:

Pod koniec lat trzydziestych XX wieku zaledwie kilka małych miast w Republice Czechosłowackiej mogło pochwalić się własnym kąpieliskiem.

Trzy powieści, trzy środkowoeuropejskie pływalnie. Z których najbardziej znana to oczywiście Lukács, gdzie od czasu do czasu spotkać można także Krzysztofa Vargę, z czego ten spowiada się w „Czardaszu z mangalicą”:

 Zwiedziłem wszystkie budapeszteńskie kąpieliska, odwiedzałem je metodycznie i jednocześnie zaciekle, teraz już, jak przystało na bywalca, bywam głównie w Lukácsu.

O pływalni z „Lwiątka”, poza tym, że praska, nie wiemy nic. Ta anonimowość jednak może być znacząca, o czym również za chwilę. No i pływalnia w Levicach, przedwojenna duma czechosłowackiego (potem przez kilka lat węgierskiego, później znów czechosłowackiego, a obecnie słowackiego) miasteczka, która – pod nazwą Aqua Garden Levice – istnieje do dzisiaj, choć w nieco innym kształcie. I właśnie pływalnia levicka, choć prowincjonalna i najskromniejsza, wybija się spośród tych trzech powieści na plan pierwszy, prześcigając literacko pływalnie ze „Szkoły na granicy” i z „Lwiątka”. O ile bowiem Ottlik i Škvorecký rozpoczynają akcję powieści na pływalniach, to potem już na nie raczej nie wracają. Dla Rankova natomiast pływalnia w Levicach, na którą główni bohaterowie powracają w kolejnych latach, urasta do rangi literackiego mikrokosmosu i staje się poniekąd metaforą trudnego środkowoeuropejskiego losu. Zanim jednak przejdziemy do uniwersaliów, popluszczmy się jeszcze trochę we wszystkich trzech basenach, pobuszujmy po ich literackich opisach, bo warto.

Choćby dlatego, że oto trzej świetni autorzy wpadają na podobny, bardzo podobny pomysł, by akcja powieści wystartowała na pływalni, by tam właśnie przedstawić czytelnikowi bohaterów, by tam zadzierzgnęły się pierwsze znajomości i wybuchły pierwsze konflikty. A wśród bohaterów sami przedstawiciele świata męskiego; kobiety, jeśli do tego grona dołączą, to jako męska zdobycz. Bo czymże może zajmować się na pływalni mężczyzna, niezależnie od tego, czy jest uczniakiem czy statecznym urzędnikiem? Najpierw zachłanną obserwacją roznegliżowanych ciał kobiecych, a potem walką z innymi samcami, by te ciała ujarzmić. Napisałem „ciał kobiecych”? Mały błąd. U Ottlika ta heteronormatywność jest leciutko rozmyta:

Gapiliśmy się na ładne nagie brzuchy. Najchętniej na brzuchy dziewcząt.

U pozostałej dwójki wszystko jest jednak jasne – obiektem fascynacji są wyłącznie kobiety.

I ja wpatrywałem się w nadchodzącą dziewczynę. Jej kostium był rzeczywiście skąpy. Zakrywał zaledwie sutki piersi i łono. Szła po murawie w naszą stronę, w jednej ręce niosła biały ręcznik kąpielowy, w drugiej torbę z napisem „Scandinavian Airways”, a jej oczy ukryte były za okularami odblaskowymi. Miała lśniące czarne włosy, obcięte krótko, po chłopięcemu. Była smukła i bardzo piękna. Szła dumnie, nikogo nie dostrzegając. („Lwiątko”)

U Rankova natomiast młodociani bohaterowie, w liczbie trzech

rozkoszowali się wolnym popołudniem pierwszego dnia roku szkolnego, kiedy to jeszcze nie mieli do odrobienia zadań domowych, i podziwiali koleżankę z klasy, Marię Belajovą. Drobna piękność siedziała z rodzicami i młodszym bratem Jurajem niedaleko nich. Dziewczyna zwykle nosiła włosy związane w potężny warkocz przypominający koński ogon, ale teraz suszyła rozpuszczone gęste pasma.

Ponieważ chętnych do zdobycia pięknej kobiety jest zawsze więcej niż norma przewiduje, dostęp do ewentualnej możliwości flirtu trzeba sobie wywalczyć. A jak to zrobić na basenie? Strojąc się w piórka pływaka doskonałego. Problem w tym, że nieraz ta wodna fanfaronada przybiera nieoczekiwany obrót. Mamy zatem do czynienia – i u Škvoreckiego, i u Rankova – z obowiązkowym schematem przebiegu akcji, w którym jeden z basenowych absztyfikantów w niesławie zakończy swoje popisy, dając innym możliwość wysforowania się na czoło. Przypadek? Nie ma w tym chyba żadnego przypadku. Mężczyźni na basenie – jeśli tylko nie przyszli z kobietą – od razu się za kobietami rozglądają. Samczy instynkt. A jeśli starczy im odwagi, próbują czegoś więcej. Jeśli dwóch bohaterów „Szkoły na granicy” nie próbuje jednak czegoś więcej, to tylko dlatego, że pisarz ma wobec nich chwilowo inne plany.

A co z czasem akcji? Czy został wybrany przypadkowo? Spójrzmy na daty. Akcja powieści Rankova rozpoczyna się w 1938 roku (i trwa do 1968 – wybór tego akurat trzydziestolecia jest bardziej niż znamienny). U Ottlika mamy rok 1957 (w basenowym preludium, potem cofamy się do lat dwudziestych i czterdziestych XX wieku). „Lwiątko” Škvoreckiego – lata sześćdziesiąte, przy czym data powstania powieści to rok 1969, co też nie pozostaje bez znaczenia. Mamy więc do czynienia z momentami przełomowymi historycznie. Tuż przed (u Rankova kilkanaście dni przed zwołaniem tragicznego w skutkach dla Czechosłowacji układu monachijskiego) lub tuż po (rok po powstaniu węgierskim u Ottlika). A zatem panuje atmosfera rozluźnienia. Albo nie ma się jeszcze czym martwić, albo nie ma już się czym przejmować –  idziemy popływać i pogapić się na dziewczyny. Tym bardziej, że pogoda świetna:

Pierwszy września 1938 roku był słonecznym dniem, zatem niemal wszyscy znajdowali się na kąpielisku. (Rankov)

Rzeczywiście, ten lipcowy dzień 1957 roku był niezwykle upalny. (Ottlik).

Nie ma powodu, by zaprzątać sobie myśli czymś złym. Bawimy się, cieszymy.

Niezliczona chmara rodaków prażyła się w słońcu, okupując wszystkie trzy tarasy pływalni; leżaki i ławki były zajęte do ostatniego miejsca. Nie czułem nawet obrzydzenia do tego tłumu. Staruchy w kąpielówkach oraz młodzi ludzie nie denerwowali się, wręcz przeciwnie, bardzo grzecznie czekali na swoją kolejkę pod prysznicem. Wszyscy byliśmy pełni wzajemnej życzliwości. Ba, nawet miłości, które to uczucie maskowaliśmy wyszukaną uprzejmością. („Szkoła na granicy”)

U Ottlika jest to radość z życia, z tego, że udało się przetrwać. Najpierw w tytułowej szkole na granicy, gdzie kształci się 10-letnich chłopców na kadetów armii Horthyego, później – w czasie wojny – w sojuszniczej armii Hitlera, a wreszcie w 1956 roku podczas zamieszek towarzyszącym zdławieniu węgierskiej rewolucji. U Škvoreckiego ciężar historyczny jest znacznie mniejszy, co zresztą jest wprost proporcjonalne do ciężaru gatunkowego tej, było nie było, kryminalnej powieści popularnej (choć – jak to u Škvoreckiego – napisanej tak, że dech zapiera). Bohaterowie „Lwiątka” idą na basen nie po to, by cieszyć się, że uszli z życiem, ale po to, by odreagować urzędniczą młóckę w wydawnictwie zajmującym się krzewieniem socjalistycznej literatury. O kiepskim losie ówczesnych artystów oraz o metodach ideologicznej indoktrynacji Škvorecký pisze już po Praskiej Wiośnie, kiedy tamta miniona rzeczywistość nagle okazuje się mimo wszystko dość liberalna (o czym może świadczyć fakt, że to właśnie w 1969 roku Škvorecký wyemigrował – najpierw do USA, a potem do Kanady). No i Rankov. Na początku jego powieści sytuacja jest odwrotna – bawiący na pływalni bohaterowie cieszą się (nie do końca nieświadomie) ostatnimi dniami normalności. W następnych latach normalnie już nie będzie. Nie tylko w małych Levicach, ale w całej Europie Środkowej.

I oto pojawia się pytanie kardynalne. Dlaczego akurat pływalnię trzej środkowoeuropejscy autorzy wybrali na miejsce, które najpełniej ma pokazać zakręty historii? Odpowiedź (czysto hipotetyczna) – bo pływalnia daje pełen przekrój społeczny. W wodzie jak w soczewce widać cały naród. Widać nagą prawdę. W samych kąpielówkach lub w kostiumie bohaterowie obdarci są z ról społecznych, stają się anonimowi i zunifikowani. Powieść Rankova najdobitniej uwidacznia, że pływalnia jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym miejscem, gdzie spotkać się mogą obywatele wszelkich stanów, narodowości i wyznań:

Niemal wszyscy znajdowali się na kąpielisku. Dorośli z dziećmi i bez dzieci, młodzież i starcy, mieszkańcy Levic i ludzie z okolicznych wsi, Węgrzy, Słowacy, Czesi, Żydzi, Cyganie, rodzina Niemca Barthla i Bułgara Rankova. Byli tu demokraci, liberałowie, konserwatyści, monarchiści, socjaliści, nacjonaliści, komuniści i faszyści. Tylko anarchista Varga przebywał w Hiszpanii.

W następnych sezonach pływackich ten zestaw ulegnie znacznym zmianom. 

Zdaje się zatem, że pozornie przypadkowa powtarzalność motywu pływalni w literaturze środkowoeuropejskiej ma swój głębszy sens. Pływalnia – jednocząca społecznie bohaterów i uwypuklająca kapryśność historii – staje się wymowną metaforą (choć w wypadku Ottlika obecność Lukácsa w początkowej scenie powieści może być czymś naturalnym, biorąc pod uwagę niezwykłą popularność basenów i łaźni wśród Węgrów).

Ale skoro padły słowa „sezon pływacki”, warto zauważyć jeszcze jeden przypadek (jeśli to przypadek). Otóż punkt wyjściowy opublikowanej w 2008 roku powieści Rankova (opisać historię pewnego miejsca poprzez ukazanie – rok po roku – wydarzeń związanych z lokalnym basenem) do złudzenia przypomina schemat fabularny dokumentu słowackiego reżysera Petera Kerekesa „66 sezonów” (z tym, że u Rankova sezonów jest mniej, Kerekes zajmuje się latami 1936-2002). Nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Rankov zapożyczył się u Kerekesa, choć opis filmu idealnie pasuje do powieści (przy założeniu, że Koszyce zastępujemy Levicami):

Długometrażowy dokumentalny debiut Kerekesa przedstawia historię Europy Środkowej na przykładzie metaforyczno-metonimicznego modelu świata w miniaturze – koszyckiej pływalni publicznej, „w której kąpała się historia” i która staje się miejscem ożywania historii pierwszego wspólnego państwa Czechów i Słowaków, Państwa Słowackiego (choć Koszyce od 1938 r. należały do Węgier Horthyego), deportacji Żydów osiadłych w międzywojennej Czechosłowacji, powojennej nacjonalizacji prywatnych przedsiębiorstw i budowania nowego ustroju, odwilży lat sześćdziesiątych, okupacji w 1968 roku, normalizacji itd.

(tutaj jednak mała różnica – Rankov w swojej powieści nie objął okresu normalizacji, zamykając fabułę na 1968 roku).

Czy Rankov widział film Kerekesa z 2003 roku? Bardzo możliwe – wszak to najwybitniejszy obecnie dokumentalista słowacki. Czy się nim inspirował? Wyszukiwarka internetowa, gdy wpisać do niej „Rankov+Kerekes”, pokazuje jedynie linki do nagrody banku Tatra, którą w 2009 roku w dziedzinie kultury otrzymali między innymi Pavol Rankov za powieść „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” oraz Peter Kerekes za film „Kucharze historii”. Warto dodać, że w wersji oryginalnej film Kerekesa nosi tytuł „Jak się gotuje historia”. W powieści Rankova historia kąpie się w basenie (jak w debiucie dokumentalnym Rankova). Koło się zamyka.

W ogóle cały rejon środkowej Europy jawi się jako jeden wielki basen (Karpacki), w którym obok spokojnie pływających Węgrów, Słowaków czy Czechów kąpie się także historia. A nad wszystkim czuwa łaziebny z „Gulaszu z turula” Krzysztofa Vargi:

Życie dla niego jest jak woda w termach: zdrowa, ale jak się za długo posiedzi, to może zaszkodzić na serce; przyjemna, ale jednak trochę śmierdzi; przychodzi się tu codziennie i moczy w tej wodzie dla zdrowia, ale w pewnym momencie przestaje się przychodzić, bo się umiera.







Géza Ottlik „Szkoła na granicy”, tłum. Tadeusz Olszański, W.A.B., Warszawa 2014
Pavol Rankov „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”, tłum. Tomasz Grabiński, Słowackie Klimaty, Wrocław 2013
Josef Škvorecký „Lwiątko”, tłum. Emilia Witwicka, PIW, Warszawa 1992
Krzysztof Varga „Gulasz z turula”, Czarne, Wołowiec 2009
Krzysztof Varga „Czardasz z mangalicą”, Czarne, Wołowiec 2014

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus")