piątek, 20 kwietnia 2012

POCIĄGI, POGODA, POGRANICZE - rozmowa z Jaroslavem Rudišem

MACIEJ ROBERT: Jesteś powieściopisarzem, autorem scenariuszy komiksowych i filmowych, ale też muzykiem. Oddzielasz jakoś te profesje?

JAROSLAV RUDIŠ: Czasami mi się to wszystko myli. Ale jeszcze nie było tak, żebym na spotkanie literackie przyszedł z gitarą. Teraz występuje w Łodzi jako pisarz, ale kilka lat temu przyjechałem do was jako autor komiksu „Alois Nebel”. Niewiele z tego pobytu pamiętam. Tylko nie pytaj, dlaczego (śmiech).

Promowałeś niedawno w kilku polskich miastach powieść „Grandhotel”. Czy Polacy są podobni do tych cwaniaków, których opisujesz w komiksie?

Polski cwaniak to stereotyp, który od dawna pokutuje w czeskiej świadomości. To powoli się zmienia, ale niestety ciągle jeszcze przedstawiciele starszego pokolenia hołubią obraz zapamiętany z lat 70. i 80., kiedy to Polacy pielgrzymowali przez wszystkie kraje demokracji ludowej handlując, czym tylko się dało. W „Aloisie Nebelu” chcieliśmy nieco zmienić to niesprawiedliwe spojrzenie na Polaków, dlatego pojawia się tam dość tajemnicza postać mściciela, który przyjeżdża do Czech z siekierą w ręce, żeby pomścić stare krzywdy sprzed wielu lat. To taki sympatyczny morderca. Nazywa się Niemy, przez cały czas akcji wypowiada może trzy słowa. W adaptacji filmowej nie mówi już nic, tylko wymachuje siekierą. „Alois Nebel” to mroczny western z Sudetów. Atmosfera jest naprawdę przygnębiająca. Wciąż pada tam deszcz, a jak nie pada deszcz, to pada śnieg, a jak nie pada ani deszcz, ani śnieg, to przynajmniej – poniekąd zgodnie z tytułem – musi być mgła [nebel – niem. mgła – przyp. MR]. A głównym bohaterem mojej powieści „Grandhotel” jest niejaki Fleischman, metereolog-amator, mieszkający w Libercu, na pograniczu czesko-niemieckim. Często pada tam deszcz – może dlatego mieszkańcy Liberca są melancholijni, sprawiają wrażenie, jakby ciągle żyli w jakiejś poczekalni. Wiedzą, że jak tylko zacznie padać, to będzie padało bardzo długo.

Bílý Potok, miasteczko z „Aloisa Nebela”, leży z kolei na pograniczu czesko-polskim. Tereny przygraniczne mają dla ciebie szczególne znaczenie.

Bardzo lubię czeskie pogranicza. Gdy porównamy je choćby z Pragą, to okazuje się, że rozreklamowana stolica jest przeraźliwie nudna – to miasto, w którym turyści spotykają turystów. Pogranicze to miejsce w pewnym zawieszeniu, a jednocześnie przestrzeń, w której wszystko wydaje się zwielokrotnione. Pogranicze jest surowe, ma posmak oryginalności. Poza tym to tereny przesiąknięte historią. Ale w Libercu raczej nie mówiło się o obecności Niemców – przed 1989 rokiem to był temat tabu.
Tereny przygraniczne zawsze przyciągały uwagę pisarzy. Weźmy choćby Olgę Tokarczuk. Nawiasem mówiąc – Olga Tokarczuk jest fanką komiksu „Alois Nebel”. Tak się polubiliśmy, że Jaromir 99 (autor graficznej strony komiksu) zilustrował jej powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych”.

Trudna historia wydobywana na światło dzienne to ważna część Twoich książek.

Temat wypędzeń jest w Czechach aktualny, zwłaszcza w takich miejscach jak Liberec, gdzie ludzie wciąż mieszkają w domach, które kiedyś należały do Niemców. Zresztą cała Europa Środkowa jest pełna duchów. Nie potrafię myśleć o historii w innych kategoriach.
Staram się jednak zawsze pisać o trudnych tematach z humorem. Jestem przecież Czechem. Choć humor jest maską, którą nakładamy na twarz, by nie pokazać, że tak naprawdę jesteśmy całym tym życiem mocno przygnębieni. Dlatego bardzo mi się podoba polska literatura – mówi o ważnych sprawach, nie strojąc przy tym głupich min. A Czesi nie są poważnym narodem. Czasami się boję, ze zaśmiejemy się na śmierć. Ostatnio rozmawiałem z kilkoma czeskimi pisarzami o tym, czego nie wypada napisać w czeskiej książce. I okazało się, że pojawia się kłopot, gdy bohater ma powiedzieć „kocham cię”, a nie jest to komedia. Trudno wydobyć z Czechów inne emocje niż śmiech. Zawsze musimy ten najbardziej emocjonalny moment obrócić w żart. W Czechach, kiedy mówisz „kocham cię”, musisz zaraz dodać „czasami”, albo jakieś inne słowo, które rozładuje zbyt napiętą atmosferę.

Wydaje mi się, że jesteś spadkobiercą pisarzy z nurtu rubasznego. Gdybym miał znaleźć dla Twoich książek jakichś patronów, byliby to Josef Škvorecký i Bohumil Hrabal.


Škvorecký! Ciekawe porównanie, coś w tym jest. Ale moim prawdziwym nauczycielem i mistrzem jest Hrabal. Nie wiem, czy w ogóle bym zaczął pisać, gdyby nie Hrabal. Cenię również Milana Kunderę, ale Hrabal najlepiej potrafił oddać emocje. Wiem, że w Polsce jest niezwykle popularny. Podobnie jak na Węgrzech. Polakom wydaje się, że Hrabal jest polskim autorem, Węgrom – że węgierskim. To zresztą mówi bardzo dużo o tym, jak spójna jest literatura środkowoeuropejska. Nasze literatury czerpią z siebie nawzajem – bardzo lubię na przykład książkę Pawła Huellego „Mercedes Benz”, która jest przecież rozmową z Hrabalem.

(fragment rozmowy, która ukazała sią na stronie dwutygodnik.com.pl)

piątek, 6 kwietnia 2012

NIE OPISANA KATASTROFA - W.G. Sebald "Wojna powietrzna i literatura"


Znakomity powieściopisarz w swoim eseju rozgrzebuje zbiorową (nie)pamięć Niemców.

W. G. Sebald, autor eseistycznych powieści opowiadających często o losach ludzi ocalonych z Zagłady, po raz kolejny przygląda się wojennej katastrofie i jej skutkom. W wygłoszonych w Zurychu w 1997 roku wykładach (wydanych później w eseistycznej formie pod tytułem „Wojna powietrzna i literatura”) niemiecki pisarz zmienia jednak punkt widzenia – tym razem pisze o swoich rodakach nie jako o katach, ale ofiarach. Na początku eseju Sebald przytacza garść danych statystycznych, o których zwykle nie pamięta się w zażartych dyskusjach nad kwestiami wojennych zniszczeń i ich moralnych następstw. Oto podczas 400 000 nalotów samoloty angielskiej RAF zrzuciły na niemieckie miasta milion ton bomb. (W efekcie bombardowań zginęło 600 000 osób cywilnych, a siedem i pół miliona osób straciło swoje domostwa. Sebald (który stosował jedynie inicjały swych imion, gdyż uważał je za nazistowskie) daleki jest jednak od oskarżania aliantów i zdaje się, podobnie jak większość obywateli niemieckich, którzy w alianckich nalotach widzieli sprawiedliwą karę, opowiadać za ideą odpowiedzialności zbiorowej: „Naród, który w obozach wymordował i zamęczył na śmierć miliony ludzi, nie mógł przecież wypytywać zwycięskich mocarstw o logikę polityki militarnej, która podyktowała zburzenie niemieckich miast”. Niemieckiego autora zajmuje zgoła inny problem – dlaczego tak dojmujące doświadczenie, które zaważyło na co najmniej kilkudziesięcioletniej powojennej przeszłości nadreńskiego kraju, nie doczekało się literackiej transpozycji?
Niemiecka literatura nie pozostała obojętna na wydarzenia ostatnich lat wojny, lecz bombardowanie niemieckich miast i jego skutki w zastanawiający sposób, jak zauważa Sebald, pozostały na marginesie pisarskich zainteresowań. Powojenna „literatura ruin” zajmowała się raczej autorskim definiowaniem własnej tożsamości w zderzeniu z rzeczywistością, która rodziła się na zgliszczach. O tym, jak te zgliszcza powstawały, niemieccy autorzy solidarnie milczeli (trudno za wyczerpującą relację uznać jeden z końcowych passusów „Doktora Faustusa” lub mało znaną, wczesną powieść Bölla „Anioł milczał”, która ukazała się zresztą dopiero w 1992 roku, niemal pół wieku od jej stworzenia!). Dlaczego o wojennym zniszczeniu Niemiec, pyta Sebald, opowiadali wyłącznie obcokrajowcy, jak choćby Stig Dagerman w przejmującej „Niemieckiej jesieni” (wydanej niedawno w polskim tłumaczeniu)? Dlaczego niemieckie książki o wojnie powietrznej można policzyć na palcach i dlaczego są to utwory, które należy zbyć machnięciem ręki, lub, jak czyni to Sebald, znęcać się nad ich mizerią, wytykając im „ideologiczne otumanienie”, „pseudohumanistyczne filozofizmy”, „całą obleśność, cały arcyniemiecki rasistowski kicz”? Ten brak wielkiej niemieckiej wojennej epopei jest według Sebalda zaskakującą zmową, ogólnonarodową tajemnicą, hańbiącym stabuizowaniem przeszłości. Sebald posuwa się nawet dalej i uważa, że skrzętne ukrywanie tego trupa w szafie było jednym z katalizatorów późniejszego cudu gospodarczego Niemiec, „niewygasłym strumieniem psychicznej energii”. Kontrowersyjne? A jakże! I to zarówno dla Niemców, jak i dla czytelników z krajów, które podczas wojny wycierpiały ze strony hitlerowskich Niemiec najwięcej.
A przecież, jak przekonuje Sebald, ten zarzucony temat byłby dla literatury niemieckiej nie tylko koniecznym psychoanalitycznym seansem, ale także źródłem kapitalnego materiału fabularnego. Choć akurat powieść fabularna wydaje się, w swoim dążeniu do nadmiernej fikcjonalizacji, niezbyt adekwatnym gatunkiem do oddania pełni wojennej grozy. Ton reportersko-eseistyczny byłby w tym wypadku o wiele bardziej wskazany. Przymiarki do właściwego opisu niemieckich doświadczeń tamtych lat Sebald daje właśnie w swoim eseju przy okazji cytowania bądź nawiązywania do ówczesnych relacji dokumentalnych. „Wojna powietrzna i literatura” jawi się wszak jako notatki do arcydzieła, które mogłoby wstrząsnąć niemiecką literaturą. Arcydzieła, które nie zdążyło powstać.

PS. Polskie tłumaczenie "Wojny powietrznej i literatury" ukazuje się zaledwie kilka miesięcy po publikacji "Pożogi" niemieckiego historyka Jörga Friedricha (zobacz notę o książce). Po lekturze książki Sebalda warto zapoznać się także z tym frapującym dokumentem. 

W. G. Sebald
„Wojna powietrzna i literatura”
tłum. Małgorzata Łukasiewicz
W.A.B., Warszawa 2012 

CODZIENNE EPIFANIE - Jan Balabán "Wakacje. Możliwe, że odchodzimy"


Na pierwszy rzut oka Jan Balabán nie pasuje do silnie zadomowionego w polskiej świadomości czytelniczej obrazu literatury czeskiej. Ale Balabán (kto chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o autorze, powinien zajrzeć na stronę wydawnictwa Afera) jest „innym Czechem” również dla swoich rodaków. Po pierwsze – jest wierzący, co w jednym z najbardziej zlaicyzowanych krajów na świecie już jest ewenementem (pochodzi z ewangelickiej rodziny, co znajduje w jego tekstach odbicie nie tylko w nietypowych, biblijnych imionach bohaterów). Po drugie – jest prowincjonalny. I choć Ostrava nie jest małym miastem, to jej robotniczy charakter wpływa w zasadniczym stopniu na absolutnie obce wielkomiejskim prażanom zamknięcie się na międzyludzkie kontakty, na knajpiane gawędy („W Pradze ludzie chodzą do knajp, żeby pogadać. W ostrawskiej spelunie zbyt dużo się nie mówi, głównie się chleje. Nie ma się tu też zaufania do ludzi, którzy od razu zbyt dużo mówią” – twierdzi pisarz). Być może dlatego Balabán hołduje krótkim formom, w których mówi się krótko, acz treściwie. Po trzecie wreszcie – nie jest pogodny. A przecież pohoda to słowo-klucz, które najlepiej określa narodowy charakter Czechów: „Lubimy hodować w literaturze dobroduszną sąsiedzką tradycję: Chłopie, powinieneś nas rozbawić, doprowadzić historię do jakiegoś szczęśliwego zakończenia. Ukołysać nas wszystkich”. Balabán wyznaje inną filozofię – jego utwory są wręcz zaprzeczeniem metody, według której „ukołysanie”, zagadanie, obśmianie świata pozwala zapomnieć o jego niewygodach. U Balabána świat jest prawdziwy, ponieważ jest okrutny. Jego bohaterowie walczą więc z niezrozumieniem, porzuceniem, odtrąceniem. Z codzienną rutyną, od której uciekają w alkohol, fobie, sny.
Dlaczego zatem Czesi, wychowani na tradycji rubaszności i klídu, czyli obezwładniającego spokoju, nagrodzili książki Bałabána deszczem nagród (za którymi zresztą nie przepadał – mierziło go zakłamanie literackiego światka, który przenosi uwagę z książek na puste rozmowy o rynku wydawniczym)? Czyżby zadziałała tutaj prosta zasada odkłamania rzeczywistości? Byłoby to zbyt proste, wszak Balabán jest zbyt wytrawnym twórcą, by ograniczyć się do odmalowania czernuchy. On idzie o krok dalej – pokazuje, że (jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało) największe szczęście człowiek odnajduje, gdy próbuje przezwyciężyć własne słabości. „Żeby w to uwierzyć, trzeba mieć serce jak Hans Christian Andersen” – napisał w jednym z opowiadań. Balabán miał wielkie serce, co doprowadziło do jego przedwczesnej śmierci (kardiomopatia stała się niestety w jego przypadku nazbyt chętnie wykorzystywanym metaforycznym chwytem marketingowym), ale przede wszystkim pozwoliło mu doskonale zrozumieć ludzkie bolączki, a potem zamienić je w literaturę.
Pierwsze polskie wydanie utworów Bałabána przynosi dwa jego najważniejsze zbiory opowiadań – „Wakacje” oraz „Możliwe, że odchodzimy”. Każdy z nich liczy po kilkanaście krótkich tekstów, na pierwszy rzut oka autonomicznych, które jednak w miarę czytania zaczynają układać się w spójną opowieść zazębiającą się wokół kilku bohaterów. Widać to zwłaszcza w „Wakacjach”, gdzie ten formalny zabieg nadaje całości dodatkowego waloru. W pewnym momencie czytelnik zaczyna się bowiem orientować, że wszystkich tych życiowych rozbitków – doktora Ivana Satinskiego, Pawła Niedostala, Tatianę (a także osoby pojawiające  się w drugim planie, choćby Szczepana Żurawia, lokalnego pijaczynę, o którym zaraz po urodzeniu wiadomo było, że „się nie udał”) łączy coś więcej niż tylko zwichnięty życiorys. To ostrawskie dzieciństwo wśród kopalnianych hałd, brak poczucia rodzinnego ciepła, młodość zdeptana socjalistycznym buciorem nijakości, ale też chęć zerwania z takim sposobem życia, idealistyczne wyzwanie rzucone w twarz światu dziadków, rodziców, światu czechosłowackiego stuporu. Podejmowane przez głównych bohaterów działania kończą się, na pierwszy rzut oka, sukcesem – większość z nich ma dobrą pracę, mieszkanie, rodzinę. Poznajemy ich jednak w momencie, gdy ta życiowa stabilność, o której zawsze marzyli, wyślizguje im się z rąk. Doktor Satinsky traci pracę i popada w spowodowane ciągiem alkoholowym otępienie, Paweł Niedostał obserwuje, jak jego małżeństwo rozpada się z dnia na dzień. Balabán stawia czytelnika w sytuacji tożsamej z jego bohaterami, którzy nie wiedzą, w jaki sposób mogło dojść do sytuacji, w jakiej się znaleźli. Bohaterowie Bałabána są jednakże zdeterminowani, by walczyć o swoje status quo lub przynajmniej wydobyć się z psychicznego dołka z jak najmniejszymi obrażeniami. Im bardziej tego jednak pragną, tym mocniej się pogrążają – w kolejnego Sylwestra Paweł, zamiast dojść do porozumienia z żoną, zabiera dzieci na spacer, doskonale wiedząc, że przez następny rok w ich małżeństwie nic się nie poprawi. Smutna sytuacja, w której znajduje się Satinsky, nacechowana jest z kolei absurdem – gdy pozna wreszcie nową kobietę i się ustatkuje, jego wybranka stwierdzi, że jego nagła przemiana jest na tyle niecodzienna, by podejrzewać, że Ivan ma na oku kogoś innego. Tak jest z większością bohaterów „Wakacji” – dojmujący smutek atrofii małżeńskich uczuć (okrutnie prosta zależność: „Ona tego potrzebuje, a on nie zamierza jej tego dać”), którego żadnymi siłami nie da się przezwyciężyć, przeplata się z czarnym humorem nieoczekiwanych rozwiązań (Szczepan uwalnia się od rodziny i problemów finansowych za pomocą zdechłej wrony, która zablokowała przewód kominowy).
Opowiadania z tomu „Możliwe, że odchodzimy” rozwijają podstawowe motywy obecne w  „Wakacjach”, znacznie poszerzając jednak wachlarz bohaterów. Balabán dopuszcza do głosu rozstające się pary, samotników, osoby walczące z nałogami i z własnymi słabościami (są wśród nich reprezentanci wszystkich pokoleń – od dzieci do starców). To już prawdziwy szwadron osób, które łączy wspólne doświadczenie, a mianowicie nagłe zderzenie z przeciwnościami losu, które wymaga walki z samym sobą, przezwyciężenia własnej niemocy. Konfrontacja ta odbywa się na rozmaitych poziomach – od eschatologii (zmagania rodziców  ze śmiertelną chorobą córki) przez socjologię uczuć (kryzysowe momenty międzyludzkich związków) aż po błahe z pozoru odwzorowanie pierwszych dziecięcych doświadczeń bolesnego starcia z wrogim światem. Balabán z uwagą, ale też zadziwiającą czułością, przygląda się człowiekowi przypartemu do muru. „Albo się odepchnę i zacznę bić, albo to mnie przy tym murze ubiją” – twierdzi Balabán, zmuszając swoich bohaterów do walki. Czasem jest to zadawanie ciosów na oślep, niekiedy rozpaczliwe bronienie się zamiast atakowania w obronie honoru i czci (cóż za podejrzanie nadęte słowa – lepiej chyba powiedzieć, że bohaterowie Bałabána uparcie bronią swojej moralności, swojego człowieczeństwa, swojego „ja”), ale równie często są to wspaniałe szarże jednostek, które nigdy by się nie przyznały do odwagi. To właśnie opowiadania, w których bohaterowie podejmują zaskakujące dla samych siebie decyzje, w najwyższym stopniu oddają literacki kunszt Bałabána, który był – jak się okazuje – znakomitym znawcą dusz ludzi na krawędzi załamania nerwowego. Autor „Możliwe, że odchodzimy” buduje swoje prozatorskie arcydzieła opisując emocje o sile tsunami, które rodzą się z najbardziej błahych wydarzeń. Oto jeden z bohaterów przysłuchuje się rozmowie knajpianej barmanki ze sprzedającym płyty domokrążcą – ich nieoczekiwane porozumienie i wspólnota gorzkich doświadczeń niosą w sobie coś zaskakująco urokliwego, a jednocześnie demaskatorskiego. Bohater opowiadania „Karuzela” odwiedza znajomych, którzy przechodzą małżeński kryzys, i wizyta ta staje się chwilowym azylem normalności. Lub inny przykład – ojciec wybiera się na wycieczkę rowerową z synem, podczas której orientuje się, że nie potrafi się porozumieć ani z nim (nie docenia chłopięcej wrażliwości), ani z żoną (którą idealizuje w myślach, a w rzeczywistości nie umie się do niej zbliżyć). Balabán świetnie ukazuje te „błyski”, momenty iluminacji, codzienne epifanie, dzięki którym człowiekowi objawia się nagła (samo)wiedza. Im bardziej gorzka i zaskakująca jest wiedza o sobie samym, tym bardziej przejmująca jest fabuła opowiadań Balabána. Najwyrazistszym tego przykładem jest, najlepsze chyba w całej książce, opowiadanie „Edyta”. Zaczyna się od kłótni małżeńskiej – mąż powstrzymuje się przed uderzeniem żony, na zimno przyjmując atak jej furii, po chwili wychodzi z domu, a żona jedzie spotkać się z kochankiem we wspólnie z małżonkiem prowadzonym (do niedawna) biurze. W nocy dzwoni jednak do męża. Okazuje się, że kochanek ją porzucił. Małżonkowie wracają do domu. Milczący, zapłakani, zawzięci, sfrustrowani. Nie wiadomo, czy cokolwiek da się tu uratować, ale ta nagła bliskość, nieoczekiwane porozumienie, jest dla nich czymś, czego nie doświadczyli od lat. Zamiast wracać najprostszą drogą do domu, mąż wjeżdża na obwodnicę miasta, żeby jak najdłużej celebrować tę chwilę (może ostatnią) ich szorstkiej miłości. Jest noc, szum autostrady, połykanie łez. Wszyscy chcą, by ten moment trwał jak najdłużej – i bohaterowie, i my, czytelnicy. Niech jadą bez końca.

Jan Balabán
"Wakacje. Możliwe, że odchodzimy"
tłum. Julia Różewicz
Afera, Wrocław 2011

(tekst ukazał się pierwotnie w "Lampie")