środa, 11 września 2013

NIE TYLKO AUSTRIA - Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Pornogarmażerka"

„Hubert Klimko-Dobrzaniecki nie zwalnia tempa. Jego najnowsza powieść „Grecy umierają w domu” trafiła do księgarni zaledwie dwa miesiące temu, a już można cieszyć się kolejną książką autora „Domu Róży”. Klimko-Dobrzaniecki z zawrotną szybkością nie tylko publikuje książki (ilość na szczęście nie kładzie się cieniem na jakości), ale też zmienia ich miejsce akcji. Była prowincjonalna Polska, była Islandia, był Bornholm, była Grecja. Teraz przyszła czas na Austrię. „Pornogarmażerka” to 17 opowiadań, które w większości rozgrywają się w kraju, do którego coraz trudniej przystaje wywodzący się z czasów Habsburgów mit o szczęśliwej Austrii. Nad pięknym modrym Dunajem od dawna nie jest sielankowo – w jednym z opowiadań Klimko-Dobrzaniecki czyni ze zwiewnej melodii straussowskiego walca muzyczne tło dla krwawej tragedii. Wizja bogatego i szczęśliwego kraju, będącego rajem dla turystów, ma swój rewers, na który składają się ksenofobiczne i nacjonalistyczne zajścia, wybielanie wojennej przeszłości czy afery społeczne ze sprawą Fritzla na czele.

Niby nic nowego – literacko wstrząsać sumieniami Austriaków próbowali choćby Elfriede Jelinek czy Thomas Bernhard. Jednak Klimko-Dobrzaniecki ma nieco inną propozycję. Choćby dlatego, że jego spojrzenie jest spojrzeniem człowieka z zewnątrz. A zatem ostra krytyka austriackiej społeczności, która miałaby prowadzić do zbiorowej ekspiacji, nie jest jego głównym celem. Obierając za bohaterów przeważnie imigrantów z „gorszej” Europy, stawia przede wszystkim na celność obserwacji. Nieoczywistej – bo skupiającej się na rzeczywistości rzadko opisywanej. I szczerej – bo poświadczonej prostotą języka. Bohaterom patrzącym na Austrię z dystansu Klimko-Dobrzaniecki przeciwstawia bohaterów miejscowych – zamkniętych w sobie, sfrustrowanych, rozpaczliwie poszukujących podniet, które pozwolą im się wyrwać konsumpcjonistycznej pustki, z wyższością i ze strachem patrzących na ludność napływową, coraz bardziej odklejonych od rzeczywistości. Metaforą współczesnej Austrii staje się w „Pornogarmażerce” dom wariatów z jednego z opowiadań, w którym kruszeją kamienne posągi. Austria to muzeum, które popada w ruinę, ale też lunapark, gdzie obok miejsc beztroskiej zabawy znajduje się gabinet grozy. I śmieszno tu, i straszno.

Nieścisłością byłoby jednak rozpatrywanie opowiadań Klimko-Dobrzaniecki jedynie w kontekście austriackim. Ich wymowa jest znacznie głębsza – to katalog uniwersalnych pytań o status współczesnego Europejczyka, o dzisiejszego człowieka. O jego lęki i obawy, o jego nadzieje i pragnienia. Klimko-Dobrzaniecki, który zawsze pisał szczerze i bezpośrednio (na co niezasłużenie wyrzekali niechętni klasycznej narracji krytycy), w „Pornogarmażerce” po raz kolejny udowadnia, że należy do tej garstki pisarzy, którzy w zajmujący, choć prosty sposób potrafią pisać o czymś tak skomplikowanym jak ludzkie życie. Kto nie wierzy, niech przeczyta dwa opowiadania zmykające ten tom. Mało kto potrafi w tak symboliczny sposób pisać o śmierci („Poczekalnia”), mało kto w tak wstrząsający sposób („Z zapisków Alza Heimera”) mówi o chorobie i starości. Dobrze, że jest Hubert Klimko-Dobrzaniecki.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
„Pornogarmażerka”
W.A.B., Warszawa 2013


(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

ŻYJMY KRÓTKO! - Karel Capek "Sprawa Makropulos"


Karel Čapek bezsprzecznie był geniuszem. Nie chodzi nawet o skalę jego możliwości literackich (pisał wszystko – od powiastek filozoficznych i powieści science-fiction przez bajki dla dzieci, aforyzmy i dramaty aż po felietony i reportaże), o poziom artystyczny jego utworów, ani o ich imponującą zawartość intelektualną. Chodzi przede wszystkim o to, że ten skromny czeski idealista był prorokiem. Przepowiedział koszmar rządów totalitarnych, przepowiedział postęp technologiczno-cywilizacyjny, przepowiedział bunt robotów, a nawet (w dramacie „R.U.R”) po raz pierwszy użył słowa „robot”. W sztuce „Sprawa Makropulos” – sto lat przed pierwszymi eksperymentami z klonowaniem i próbami wydłużania ludzkiego życia – ostrzegał przed moralnymi konsekwencjami pędu ku nieśmiertelności.

„Sprawa Makropulos” narodziła się jako artystyczne narzędzie w polemice Čapka z G.B. Shawem, z którym czeski autor spierał się już przy okazji „R.U.R.”, przekonując angielskiego ironistę, iż „wytwory ludzkiego umysłu wymykają nam się z rąk”. Do tej tezy wrócił przy okazji kolejnego korespondencyjnego pojedynku – na „Powrót do Matuzalema”, w którym Shaw dowodził iż nieśmiertelność (lub choćby długowieczność) byłaby najlepszym lekiem na ludzką głupotę, Čapek odpowiedział sztuką, która sprowadza mrzonki Shawa do smutnego absurdu. Bohaterka sztuki, śpiewaczka operowa Emilia Marty, w efekcie eksperymentu  zleconego przez słynnego cesarza alchemika Rudolfa II, zyskuje nieśmiertelność. Ale nie przysparza jej to ani mądrości, ani szczęścia. Zachowała wieczną młodość i urodę, ale zyskała tym samym skłonność do nieustannej zgryźliwości. Potrafi błysnąć dowcipnym docinkiem („Wszyscy nic, tylko umierają”), ale jest postacią nader tragiczną. Jej nieśmiertelność prowadzi co prawda do wielu zabawnych dialogowych nieporozumień, ale Čapek, pisząc tę „komedię w trzech aktach z przemianą”, główny nacisk położył właśnie na finalną przemianę, w której śmierć staje się największym wybawieniem. W swoim przedśmiertnym monologu Emilia zdąży jeszcze wygłosić exposé do przyszłych pokoleń: ”Człowiek nie może kochać trzysta lat. Ani żywić nadziei, ani tworzyć, ani patrzyć trzysta lat. Nie zniesie tego. Wszystko mu zbrzydnie”. Żyjmy zatem krótko, ale treściwie. I wierzmy Čapkowi na słowo, że to wariant dużo bardziej optymistyczny od długowieczności.

Karel Čapek
„Sprawa Makropulos”
tłum. Jan Gondowicz
komiks – Maciej Sieńczyk
Axis Mundi/Teatr Wielki – Opera Narodowa, Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Lampie")

UKRAINA PARANO - Ziemowit Szczerek "Przyjdzie Mordor i nas zje"


Ziemowit Szczerek w swojej książce o Ukrainie łączy schemat powieści drogi z reportażem spod znaku gonzo.

Czym jest powieść drogi, wiadomo choćby dzięki bitnikom i ich rajdom po Ameryce. Gonzo to również wynalazek amerykański – jego prekursorem był Hunter S. Thompson, autor kultowej książki „Lęk i odraza w Las Vegas”, którą Terry Gilliam przeniósł na ekran jako „Las Vegas Parano”. Rzecz miała być reportażem, ale stała się raczej zapisem narkotykowego tripu ujętego w ramy podróży przez Amerykę. Szczerek w swojej książce podmienił scenografię, zastępując amerykańskie bezdroże ukraińskim stepem, ale całej reszcie pozostał wierny. „W gonzo jest gorzała, są szlugi, są panienki. Są wulgaryzmy” – wylicza. I stosuje się skrupulatnie do tych zasad, opisując Ukrainę, od Użhorodu po Dniepropietrowsk, w sposób czysto gonzowski, a więc drapieżnie, ironicznie i subiektywnie. W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że daje czytelnikowi to, czego ten chce się po Ukrainie spodziewać. A mianowicie – daje mu czernuchę. Daje mu piekielnie mocny koktajl o nazwie Ukraina Parano.

Każdy, kto choć raz był na Ukrainie wie, że Szczerek nie zmyśla, pisząc o wielbłądach w autobusie czy drzwiach od Kamaza zamiast furtki. Ale stężenie „lokalnego hardkoru” przekracza w „Mordorze” dopuszczalne normy. To nieprzypadkowa strategia – autor wykpiwa bowiem w ten sposób polskie spojrzenie na Ukrainę, boleśnie jednowymiarowe i ufundowane na haniebnym poczuciu wyższości osoby, która nagle odkryła, że inni mają jeszcze gorzej. Szczerek bezlitośnie obnaża obłudę polskich turystów, którzy tłumnie odwiedzając Ukrainę, mają na ustach patriotyczno-kulturowe frazesy (Schulzowski Drohobycz, Orlęta Lwowskie), a w istocie pielgrzymują na Wschód, by uleczyć swoje kompleksy. „Przyjeżdżałeś tu jak do zoo?” – z wyrzutem pyta bohatera jeden z Ukraińców i pytanie to długo jeszcze wybrzmiewa złowieszczym echem.

Książka Szczerka, przy całym swoim „tarantinowskim” luzie, ma charakter ekspiacyjny –  mądrze obnaża nasze postkolonialne przywary i nakłania do zrewidowania poglądów. A że nie jest to reportaż pisany jak „mistrz Ryszard” przykazał? Cóż, takie są uroki gonzo – stylu, który jak ulał pasuje do fascynującej ukraińskiej nieoczywistości.

Ziemowit Szczerek
"Przyjdzie Mordor i nas zje"
Korporacja Ha!art, Kraków 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

TYDZIEŃ ŻYWEGO TRUPA (SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ) - Ignacy Karpowicz "Cud"


Ignacy Karpowicz po opublikowaniu nominowanej do Paszportów Polityki debiutanckiej powieści „Niehalo” (2006) poszedł za ciosem i już rok później do księgarń trafiła jego druga  powieść zatytułowana „Cud”. Czytelnicy i krytycy, którzy zachwycili się nowatorskim stylem Karpowicza z jego debiutu, po lekturze „Cudu” zacierali z radością ręce. Oto bowiem wydarzył się cud prawdziwy, a nie mniemany – w osobie Ignacego Karpowicza pojawił się autor wyrazisty, który wpuścił sporo świeżego powietrza na nieco zatęchłą rodzimą scenę literacką. 

Na czym polega unikalność prozy Karpowicza? Bazując na opisie współczesnej rzeczywistości potrafi on (w odróżnieniu od wielu jego rówieśników) wznieść się na wyższy poziom, na którym owa rzeczywistość w zabawny i jednocześnie inteligentny sposób zostaje odrealniona. Karpowicz doskonale potrafi dać bolesny obraz polskiej codzienności, aby za chwilę wywrócić go na nice, a całą opowieść przesunąć w stronę groteski. Tak było w powieści "Niehalo", w której sfrustrowany student zamiast – jak radzą standardy tworzenia prozy zaangażowanej – w dosadny sposób wykrzyczeć swoje niedopasowanie społeczne, przenosi się w prowincjonalną rzeczywistość halucynacyjno-wirtualną. W groteskowo zdeformowanym świecie, w którym Białystok zmienia się w coś w rodzaju Matrixa, rozmawia z pomnikiem Piłsudskiego i Popiełuszki oraz prowadzi lud na barykady. Wadzenie się z fanfaronadą bogoojczyźnianego etosu narodowego skonfrontowane zostało z ironicznym (a jednocześnie wymalowanym w czarnych barwach) spojrzeniem w polską przyszłość, całość opowieści została zaś poprowadzona lekko i z fantazją. Czasem zbyt dużą – niektóre wątki „Niehalo” nieco się rozjeżdżają i momentami może się wydawać, że powieści tej brak spójności. Ale i tak był to jeden z najważniejszych debiutów powieściowych pierwszej dekady XXI wieku.

„Cud” to krok naprzód. Nie ma już tutaj narracyjnych niedociągnięć i typowej dla debiutanta fabularnej wszystkożerności. Historia jest klarowna i wyrazista, ale nie traci przy tym nic z typowej dla Karpowicza fantasmagorycznej wizyjności. W "Cudzie" już od pierwszej strony świat staje na głowie, a opowieść musi się obejść bez głównego bohatera, który umiera potrącony przez samochód. Tyle tylko, że ciało denata wykazuje właściwości, które nie przystoją zwykłemu trupowi – zachowuje stałą temperaturę ciała i nie podlega rozkładowi. Co więcej – zasadniczo wpływa na losy kolejnych osób, które mają z nim kontakt, zwłaszcza zakochanej w nim Anny. 

Karpowicz po raz kolejny odwraca schematy powieściowe – martwy bohater "Cudu" nie chce rozstać się z tym światem, a jak najbardziej żywe wirujące wokół niego postaci okazują się być emocjonalnymi trupami. Ta makabreska jest nadzwyczaj ciekawa nie tylko dzięki znakomitemu humorowi sytuacyjnemu, ale też dzięki maestrii językowej oraz świadomym zabiegom formalnym (mnożenie wątków, bawienie się literackimi konwencjami, żonglerka stylami, piramidalne wtrącenia). "Cud" jest bezsprzecznie książką zabawną i bezpretensjonalną, ale nie naskórkową. Pod warstwą komizmu kryje się bowiem między innymi krytyka poszczególnych grup społecznych, które z tytułowego cudu pragną wyciągnąć dla siebie jak najwięcej korzyści. Jest również "Cud" celnym portretem psychologicznym pewnej zbiorowości – dobrze usytuowanych trzydziestolatków, których przygnała do Warszawy chęć osiągnięcia życiowego sukcesu. 

Obecnie ukazuje się drugie wydanie „Cudu”, w którym autor dokonał niewielkich zmian. Najważniejszą z nich jest inne zakończenie – symboliczną opisowość i pewną otwartość pierwszej wersji Karpowicz zastąpił dobitną scenką, która w zdecydowany sposób domyka (dosłownie) historię Mikołaja i Anny, nie dając żadnej szansy na happy end i zwycięstwo absurdu. Można tę zmianę odczytywać teraz – sześć lat od pierwszego wydania – jako zwiastun istotnych przemian, które zaszły w twórczości Karpowicza. Finałowy powrót do stanu normalności odpowiada kierunkowi, który autor „Cudu” obrał w kolejnych powieściach – począwszy od ultrapoważnych „Gestów” tonacja groteskowa schodzi w nich na plan dalszy, a wyolbrzymiona zostaje warstwa realistyczna. Karpowicz, czego przykładem są choćby tegoroczne „ości”, stał się znienacka jednym z najbardziej przenikliwych obserwatorów i komentatorów rzeczywistości społecznej, którą opisuje z epickim rozmachem. Próbkę umiejętności diagnozy węzłowych problemów społeczeństwa dał już – kamuflując go mocno atmosferą groteskowości – chociażby w „Cudzie”, gdzie, niejako na marginesie głównej akcji, pojawia się przecież próba opisu figury społecznej nazywanej dziś mianem „słoika”.

Obecnie Karpowicz nieco przesunął w swojej twórczości akcenty i więcej uwagi poświęca realistycznemu opisowi i socjologicznej analizie. Ale na szczęście nie zrezygnował z szaleństwa, które znamionowało jego wczesne powieści. Gatunkowe wymieszanie obu konwencji, które stało się specjalnością Karpowicza, przyniosło mu zasłużony sukces. Warto sięgnąć ponownie po „Cud” i przypomnieć sobie, w jaki sposób krystalizował się styl jednego z najciekawszych polskich powieściopisarzy.  

Ignacy Karpowicz
"Cud" (wydanie II, zmienione)
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013

 


poniedziałek, 9 września 2013

ONKOLOGICZNA TRAGIKOMEDIA - Krzysztof Jaworski "Do szpiku kości"



Krzysztof Jaworski, naczelny ironista pokolenia „Brulionu”, napisał książkę o walce z rakiem. Już samo to zdanie brzmi jak kiepski dowcip.

Istnieje kategoria książek „chorobowych”, bardzo osobistych, w których autorzy postanawiają podzielić się z czytelnikiem swoim cierpieniem. Najczęściej są to zapisy udanej lub z góry skazanej na porażkę potyczki z groźną chorobą. Ciężko się takie rzeczy pisze, jeszcze ciężej się je czyta. Bardzo często czytelnik zostaje bowiem przyparty do muru i – sterroryzowany koniecznością współczucia -  męczy się bardziej niż osadzony w szpitalu autor. „Do szpiku kości” jest książką drastycznie inną. „Też chciałbym napisać poruszającą książkę o cierpieniu. Najbardziej chciałbym, żeby poruszyła mi jelita. Regularny stolec, to podstawa udanej działalności artystycznej” – pisze Jaworski i od razu wiemy, czego się spodziewać. Wiemy?

Jaworski rozpisał swoją książkę na serię miniaturowych próz. Są tutaj i wstrząsające zapiski , i zgryźliwe komentarze, i quasidramatyczne scenki. Niby bałagan, a przecież wszystko układa się w precyzyjny opis sześciu lat cierpień i frustracji, strachu i nadziei, rozpaczy i nudy, ciągłych podróży z jednego oddziału na drugi („Chłoniaki piętro wyżej”) i pustych dni wypełnionych gapieniem się w sufit. Jak znieść to wszystko? Oczywiście – można to obśmiać. I Jaworski czyni to z wprawą wytrawnego szydercy. Ale ten wisielczy humor, podszyty nierzadko rozpaczliwą wulgarnością, jest raczej efektem pewnej bezradności czy nawet zdziwienia – jak to możliwe, że zawodzi mnie własne ciało? Jaworski mnoży pytania, a raczej zamienia je w absurdalne odpowiedzi – tytuł każdego rozdziału rozpoczyna słowem „Dlaczego”, ale nie stawia po nim pytajnika, co sprawia, że książka staje się osobliwym przewodnikiem „po tym niepospolicie fascynującym świecie wszechogarniającej cielesności”. Jest coś przerażającego w swobodnej szczerości tej książki, w jej – przepraszam za wyrażenie - bebechowatości. Najbardziej przerażające jest w niej jednak to, że pozostaje przy tym nieodparcie śmieszna. A więc jednak można.  
 
Krzysztof Jaworski
"Do szpiku kości"
Biuro Literackie
Wrocław 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")