środa, 12 listopada 2014

CMENTARZ EUROPA - Martin Pollack "Skażone krajobrazy"

Po lekturze wstrząsającego eseju Martina Pollacka będziemy podejrzliwie patrzeć na każdy zagajnik.

Pewnego dnia w trakcie zwykłych prac porządkowych Martin Pollack wykopał w swoim przydomowym ogródku widelec z emblematem Waffen-SS. Być może właśnie wtedy zaczął się zastanawiać nad tym, jakie makabryczne zagadki kryje w sobie pozornie neutralny, okiełznany krajobraz. Czy las widoczny na horyzoncie został zasiany sztucznie, by ukryć miejsce zbrodni? Czy po osuszeniu pobliskiego rowu melioracyjnego na jego dnie pokazałyby się kości? Takie pytania nie są bezzasadne, gdy żyje się w Europie Środkowej poznaczonej śladami kaźni. Na miejscach masowych mordów, dokonywanych najczęściej w tajemnicy i ukryciu, nieczęsto pojawiają się groby lub pomniki. O wielu z nich wiedzą jedynie okoliczni mieszkańcy. Większość nigdy nie zostanie odkryta. W Skażonych krajobrazach Martin Pollack dopomina się o pamięć o pomordowanych i prawdę o ich losie.

Od Słowenii po Łotwę, od Austrii po Rosję – Pollack tropi ślady dawnych zbrodni, próbując się jednocześnie dowiedzieć, jak dziś żyje się na terenach, które są zakamuflowanymi cmentarzami. Esej, będący efektem tych peregrynacji, imponuje powściągliwością ocen i emocjonalnym wyważeniem. Jest to o tyle znamienne, że austriacki autor zmaga się nie tylko z odpowiedzialnością zbiorową (przy zbrodniach, których dokonali hitlerowscy Niemcy, skrupulatnie dodaje zawsze – i Austriacy), ale też rodzinną. Odwiedził bowiem także słowacką wieś Polianka, gdzie 16 stycznia 1945 roku oddział Sonderkommando 7a zabił i pogrzebał 21 osób, Żydów i słowackich partyzantów. Dowódcą oddziału był Gerhard Bast, sturmbannführer SS. Ojciec Martina Pollacka, ten sam, którego ponurą przeszłość eseista opisał również w głośnej książce „Śmierć w bunkrze”. Autor „Skażonych krajobrazów” zdaje się powtarzać za mądrością Talmudu: „Kto ocala jedno życie, ten ocala świat”. Tyle że ocalenie oznacza w tym wypadku ocalenie pamięci. „Musimy zrobić wszystko, aby nieznane ofiary wyrwać z masowych grobów w skażonych krajobrazach i z niepamięci, zwrócić im ich nazwiska, twarze i historie” – pisze Pollack. Jedną z ofiar mordu w Poliance okazał się być  Jenö Kohn, żydowski aptekarz z Bańskiej Bystrzycy. Tyle udało się Pollackowi ustalić. Reszta zamordowanych – w słowackiej wiosce i w wielu miejscach Środkowej Europy –   pozostaje nieznana. Na ich mogiłach rośnie łubin. Albo sosny.

Martin Pollack
"Skażone krajobrazy"
tłum. Karolina Niedenthal
Czarne, Wołowiec 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

poniedziałek, 3 listopada 2014

LITERACKA MAPA EUROPY ŚRODKOWEJ - BOCIANIE KRÓLESTWA

Ciconia ciconia. Bocian biały.

Występowanie w Europie: Polska.

(lęgowiska bociana białego występują praktycznie w całej Europie Środkowo-Wschodniej, przy czym wspomnieć trzeba o rosnącej w siłę liczbie lęgowisk na Półwyspie Iberyjskim. Procentowo – w przeliczeniu liczby gniazdujących par na wielkość kraju – najwięcej bocianów występuje na Litwie. Ale ich prawdziwym królestwem jest Polska, gdzie bocianów jest najwięcej – 25% europejskich bocianów gniazduje w Polsce)

Występowanie w literaturze: Polska.

Odkąd polska literatura wybiła się na językową niezależność, zaczęły ją zaludniać chmary bocianów. Zaczął Rej w „Zwierzyńcu” (pełen tytuł – „Źwierzyniec, w którym rozmaitych stanów, ludzi, źwirząt i ptaków kstałty, przypadki i obyczaje są właśnie wypisane. A zwłaszcza ku czasom dzisiejszym naszym niejako przypadające”), w którym ano bociani z miasta wylatają (co prawda to z historii o Attyli, ale trudno). I dalej już poszło. Krasicki przepisał bocianią fraszkę z Ezopa. Inni – przepisywali z natury. W poezji bocian albo przylatuje, albo odlatuje, albo gniazduje, albo symbolizuje (na wyrywki – Leśmian, Kasprowicz, Miciński, Konopnicka, Kamieńska, Ficowski, Staff, Czechowicz, Gałczyński, Kubiak, Poświatowska). W tej symbolice bocian (wiadomo – biało-czerwony, z czarnymi jak polska ziemia lampasami) bije na głowę orła. Ornitolodzy obstawiają, że popularność bociana wynika z jego zachowania oraz wyglądu:

Bociana białego człowiek od wieków otacza szczególną sympatią i opieką, gdyż gnieździ się on w pobliżu osiedli lub wprost na dachu. Ponieważ jest duży i kontrastowo ubarwiony, tworzy wszystkim dobrze znaną ozdobę naszego krajobrazu.
(Jan Sokołowski „Ptaki ziem polskich”)

Ale literat wie lepiej, zwłaszcza literat-pedagog:

Miłość upaja i żółwie, i żaby, i ryby, i owady rozliczne. Przy tym zapał niesłychany ogarnia nowożeńców do zakładania ognisk rodzinnych – budowania chat. Śliczne są te gniazda, wyrabiane w natchnieniu miłości gorącej. Tylko jeden bocian kocha się bardzo spokojnie. Oświadczył się swej narzeczonej głosem drewnianym, bez żadnych wzruszeń, uniesień i zaraz potem poszedł polować na żaby.
Należy on do rzędu tych ptaków, które nie uwzględniają ani ciepłych, ani gorących wybuchów uczucia, są surowo moralne, rozważne i bardzo obowiązkowe. Założył ognisko rodzinne, jest niezłomnie pewny uczuć małżonki i żyje zapracowany w nieustannej trosce o przechowanie z pokolenia w pokolenie obyczajów nieskażonych. Wybucha namiętnością wtedy tylko, kiedy widzi, że bocianica zbywa jak bądź obowiązki albo któreś z dzieci zanosi się na nicponia. Co on się naklekce, natrejkota, ile razy w gnieździe znajdzie stan rzeczy nie po swojej myśli! Podług niego byt świata zależy od zachowywania cnót w gatunku bocianim. Ludzie też czczą go za cnoty.
A wkoło bociana świątobliwego – rozpusta, szały namiętności, wybuchy serc tkliwych, aż wody się pienią. Czuć miłość w powietrzu, w wodzie i na ziemi.
(Adolf Dygasiński „Gody życia”)

I od razu wszystko jasne. Bocian to nie tylko przywiązanie do ziemi, ale surowa moralność, świątobliwość i w ogóle cnoty wszelakie. Dodajmy do tego imputowaną mu w bajkach zdolność do prorodzinnego powiększania stanu liczebności człowieczych rodzin i mamy ideał narodowo-chrześcijański. Gdzieniegdzie pałęta się jeszcze mimo wszystko bocian jako element przyrody ożywionej (nowelistyka pozytywistyczna ze wskazaniem na Prusa) i kompan wiejskiego człowieka (tu przede wszystkim „Chłopi”, w których Reymont tak często pisze o bocianach, że warto pomyśleć o zmianie tytułu powieści). Ale wszystko to blaknie w zderzeniu z obrazem bociana jako nośnikiem cech narodowych, ptasiej miniaturze Polski. Uwidacznia się to przede wszystkim u twórców emigracyjnych. Słowacki zobaczył ongiś bociany przelatujące nad Morzem Śródziemnym, a że widział je kiedyś na polskim ugorze, to smutno mu, Boże. Takoż Norwid, na tę samą modłę – gniazdo bocianie, więc tęskno mu, Panie. No i rzecz jasna Mickiewicz – o czym dumał na paryskim bruku? O tym, między innymi, że bocian przyleciał do rodzinnej sosny i rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny (tutaj albo wieszcza poniosły rymy, albo zwyczaje bocianów się drastycznie zmieniły, albowiem – co zgodnie podkreślają zorientowani ornitologicznie etolodzy – bocian na drzewach, zwłaszcza iglastych,  gniazduje niezwykle rzadko).

I tak sobie lata, ten polski bocian, po polskiej literaturze. Ale gdzie konkretnie – tego nie wiadomo. Żadnych nazw własnych. Tylko łąka, pole, gniazdo na dachu. Ten brak geograficznego szczegółu uderza zwłaszcza w poezji Teofila Lenartowicza. W wierszu „Jak to na Mazowszu” po łące stąpają bociany powolne. W „Mazurze za wołami” bocian chodzi po błocie. A w „Nad Wisłą” jest bocian daleki, tęskny do naszej rzeki. Gdzie więc ten bocian właściwie występuje? Wszędzie (w Polsce), czyli nigdzie. 

Całe ich stado pojawia się jeszcze u Piotra Szewca w odpowiednio zatytułowanych „Bocianach nad powiatem”:

Bociany latały wolno, wydawało się, że z wysiłkiem poruszają skrzydłami. Raz latały wysoko, a raz nisko. I to miało swój cel. Starały się bowiem niczego, co się składało na powiat, nie uronić. Lotem i wzrokiem najdokładniej obrysować przestrzeń – pewnie bociany wiedziały, gdzie są krańce powiatu – policzyć kościelne wieże, krowy na pastwiskach i furmanki na drogach.

Przy czym powiat ten, choć wiadomo, że zamojski (i tutaj, i w poprzednich częściach „trylogii” – „Zagłada”, „Zmierzchy i poranki”), pozostaje anonimowy.

Dopiero w dwóch powieściach opublikowanych w 2014 roku pojawiły się konkrety. I choć jedynie w epizodach, to nie byle jakie. Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych” i Mariusz Sieniewicz w „Walizkach hipochondryka” opisują miejsca słynące z gniazdowania dużej ilości bocianów.

U Tokarczuk jest to Busk – w powieściowym czasie akcji, czyli w wieku XVIII, miasto polskie, obecnie stolica rejonu w obwodzie lwowskim na Ukrainie. Busk leży u ujściu Pełtwi i Sołotwiny do Bugu, który w tym miejscu ma ogromną ilość odnóg. Wyjątkowe położenie Buska było z tego powodu opisywane m.in. w „Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, tom I” (1880-1902):

Trzy płynące wody przecinają miasto i przedmieścia krętemi łożyskami w rozmaitych kierunkach, co chwila trzeba rzekę lub potok przebywać, przeszło 30 mostów istnieje w tem miasteczku dla utrzymania komunikacyi; z powodu tej obfitości wody nazwano Busk „Wenecyą galicyjską”; sławne jest także błoto w Busku w jesieni i na wiosnę; para silnych koni nie może przeciągnąć przez miasto próżnego wozu bez kilkakrotnego oskrobywania kół z błota; ziemia nadzwyczaj ciężka i lepka, trzyma się kół i zbija w ogromne bryły.

Powstanie miasta położonego na mokradłach oraz źródłosłów jego nazwy legendy wiążą nieodmiennie z bocianami.

Nazwę Buska wyprowadzają jedni od rzeki Bug, nad którą leży, inni od bociana, po rusku „Buśko”, z powodu że jak bocian zwykle na błotach przebywa, tak i to miasta śród licznych wód i błot leży.
(„Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, tom I”)

Według Antoniego Schneidera, autora powstałej w latach 1865-1870 monografii „Miasto Busk – Wenecja polska”, pod koniec XI wieku książę włodzimierowski Dawid Ihorowicz objeżdżał wraz z drużyną granice swojego księstwa w poszukiwaniu dogodnych miejsc na zbudowanie warowni strzegących przed najeźdźcami. Zmęczeni wędrowaniem, zapragnęli odpocząć, ale wśród gęstych lasów i moczarów nie mogli znaleźć odpowiedniego miejsca. Wtedy ktoś z drużyny ujrzał szybującego bociana. Podążyli więc w tamtą stronę i nad brzegiem rzeki ujrzeli ogród z kapliczką oraz małą chatę, w której mieszkali dwaj pustelnicy z zakonu świętego Bazylego. Książę uznał, że jest to doskonałe miejsce na wybudowanie warownego grodu, który w roku 1098, gdy się doń przeniósł, nazwany został Buskiem na pamiątkę spotkania z bocianem. W jego herbie znalazł się zaś bocian stojący wśród moczarów na jednej nodze.

Ten sam motyw wykorzystuje w „Księgach Jakubowych” Tokarczuk:

Wiosną, gdy błonia nadrzeczne się zieleniły, do Buska zlatywały setki, a może tysiące bocianów i kroczyły po królewsku, godnie wyprostowane i dumne. Pewnie stąd tyle dzieci się tu rodziło: chłopi wierzyli, że przynoszą je właśnie bociany.
W herbie Buska jest bocian stojący na jednej nodze. Tak i my, buskowianie, wiecznie staliśmy na jednej nodze, gotowi do drogi, zaczepieni do życia na jedną arendę, na jeden kontrakt. Wokół nas – mokro, grząsko.
Prawo niby jest, ale chwiejne, mętne, jak brudna woda.

Gwoli ścisłości warto dodać, że w „Nowych Atenach”, pierwszej polskiej encyklopedii, której autorem był ksiądz Benedykt Chmielowski (również jeden z bohaterów „Ksiąg Jakubowach”), znajduje się notka o bocianie, choć ten zdaje się być gatunkiem dość pospolitym. A przecież Chmielowski celował przede wszystkim w kuriozach (Nie wyliczam Species wszystkich ZWIERZĄT, ani ich natury explikuję, bom nie Aristoteles, ani Pliniusz, ani Solinus, ale Studiosus Curiositotis). O bocianach Chmielowski pisał (czy raczej przepisał), co wyczytał u innych. Do Buska, choć z Firlejówki, gdzie był proboszczem, miał niedaleko, się nie pofatygował. Wspominał zatem tylko, że BOCIAN, u starożytnych źle ominował obywatelom, jeżeli się gdzie indziej przenosił. I dalej następuje historia z Attylą, która pojawiła się już w „Zwierzyńcu” Reja. Pod tym względem „Nowy Zwierzyniec” Chmielowskiego nie przynosi nic nowego.

Inne bocianie miasto – a raczej bocianią wieś – opisuje w „Walizkach hipochondryka” Mariusz Sieniewicz. W monologu wewnętrznym Emila Śledziennika, przebywającego w olsztyńskim szpitalu tytułowego hipochondryka, pojawia się wspomnienie jednej z randek z ukochaną. Para wybrała się na wycieczkę do Żywkowa (niem. Schewecken), o którym wzmianki w literaturze nie będącej literaturą krajoznawczą próżno chyba, poza powieścią Sieniewicza, szukać.

Przypominam sobie, jak pojechaliśmy do Żywkowa, małej wioseczki pod rosyjską granicą, którą turystyczne przewodniki obwołały bocianią stolicą Polski. Nad domostwami unosiło się ptasie miasto z ogromnymi czapami gniazd. Bociany były wszędzie: na dachach, kominach, na słupach. Przechadzały się dostojnie po podmokłych sadach, zaglądały nawet do okien. Przestrzeń wypełniał nieustanny klekot, niebo przypominało tkaninę, którą przeszywały ostre i długie dzioby. Wysiedliśmy z samochodu, my, turyści z lepszego świata, by ucieszyć oko ornitologiczną atrakcją.

I w tym momencie kończy się sielanka, a zaczyna horror, w którym rolę atakujących przybyszów zombie odgrywają jakieś kilkuletnie potworki, mutanty, niedorozwoje, zapomniane przez Boga i ludzi, o rysach endemicznej nędzy.
Pałające chęcią mordu żywkowskie dzieci zaczynają otaczać kręgiem zakochanych, ale to zaledwie wstęp do koszmaru. Szybko dołączają bowiem do nich przedstawiciele wiejskiej starszyzny: Z chałup wytoczyły się pijane zwierzęta rasy ludzkiej.
Bohaterowie, chcąc uniknąć ukamienowania, muszą czym prędzej uciekać z Żywkowa. W tle słychać nieustanne bociani klekot. Na koniec żywkowskiego epizodu Sieniewicz serwuje nam ornitologiczny bon mot:

Bociany docierają wszędzie. To tyle o warmińsko-mazurskich landszaftach.

To tyle o bocianach w polskiej literaturze.

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus"; za wskazanie bocianiego tropu u Dygasińskiego dziękuję Waldemarowi Ostrowskiemu)