środa, 19 grudnia 2012

WSZĘDOBYLSKIE "ZAMIAST" - Dorota Masłowska "Kochanie, zabiłam nasze koty"



„Hej ludzie, są jakieś kłopoty, ona coś tam pisze znowu podobno, o Boże, trzeba temu zapobiec, my nie chcemy, nie pozwolimy, nie damy się nabrać znowu, to nie może, niech karierę robi Lem, niech Miłosz robi, niech Gombrowicz, inni z miast wojewódzkich autorzy zdolni” – pisała autoironicznie Dorota Masłowska w „Pawiu królowej”. W „Kochanie, zabiłam nasze koty”, swojej najnowszej powieści, Masłowska mogłaby pozwolić sobie na umieszczenie podobnie kpiarskiej uwagi (a nawet zwielokrotnionej – wszak nowa powieść ukazuje się siedem lat po swojej poprzedniczce, więc czytelnicze oczekiwania są odpowiednio wyższe). Tyle tylko, że – inaczej niż w „Pawiu królowej” czy „Wojnie polsko-ruskiej”, gdzie pojawia się nawet postać niejakiej Masłoskiej – w „Kochanie, zabiłam nasze koty” autotematyzm występuje w ilościach śladowych. Owszem, pojawia się autorka powieści, która wychodząc z wynajmowanego mieszkania natyka się w windzie na pijaną sąsiadkę – i jest to widok na tyle oryginalny („Jej kończyny były powykręcane i rozrzucone wszędzie wokół, zupełnie jakby bawiąca się nią jeszcze przed chwilą gigantyczna dziewczynka-mutant, zawołana przez bonę na obiad, rzuciła ją nagle w kąt i odbiegła, zawalając chodniki i zaczepiając wstążkami o budynki”), że postanawia pójść tropem tej postaci. To jednak jedyny czytelny sygnał, reszta jest ucieczką. Od politycznej doraźności, od popkulturowego blichtru, od mrugnięć okiem, od Polski wreszcie. Rzecz bowiem dzieje się w jednym z miast Stanów Zjednoczonych, a raczej w metropolii, która jest czymś na kształt Nowego Jorku, choć równie dobrze mogłaby być każdym innym miastem na dowolnym kontynencie. Wszystko jest tu bowiem i uniwersalne, i umowne. Ulica jest modelem świata, wspominana przez niektórych bohaterów Polska jest krajem w Jugosławii. Z metra przenosimy się na zaśmiecone morskie dno zamieszkane przez sfatygowane syreny, z rzeczywistości płynnie przechodzimy w sen. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego – czyż dzisiejsza rzeczywistość, rozmyta, półpłynna, o nieostrych konturach, nie jest w istocie zbiorowo śnionym snem?
Z tego snu budzą się (i zaraz z powrotem weń zapadają) główne bohaterki książki – Farah i Joanne. Mogłyby być postaciami z „Seksu w wielkim mieście” w wersji dla ubogich. W wynajmowanych kawalerkach, żywiące się jedzeniem na wynos, pracujące w niezbyt atrakcyjnych miejscach, ale za to w modnych dzielnicach. Aspirujące do bycia w centrum wydarzeń, wśród celebryckiego tłumku, u boku olśniewających piękności, w artystycznym środowisku – zamiast tego siedzą przed telewizorem i zajadają się skrzydełkami z BBQueen Grill. Marzą o byciu podrywanymi, choć interesują się nimi jedynie podejrzane typy na psychotropach, z przetłuszczonymi włosami i nieświeżym oddechem. Bohaterki powieści mają po 30 lat i zaczynają się orientować, że w gonitwie za wysoką społeczną pozycją coraz bardziej odstają od peletonu. Czy stać je jednak na coś więcej, skoro na wzmiankę o Becketcie mogą tylko zapytać: „Beckett to nie jest przypadkiem jakiś tenisista?”. I czy tak naprawdę ta wiedza jest im do czegoś potrzebna? – mają wszak przeczucie, że we własnej niszy umościły się wygodnie i spędzą w niej resztę życia. Wraz z większością społeczeństwa, albowiem ta nisza to klasa średnia. Bohaterki Masłowskiej żyją za biednie i zbyt trywialnie jak na klasę wyższą, ale bycie na marginesie wraz z wykluczonymi wydaje im się poniżej godności. Walczą więc o utrzymanie życiowego status quo. W tej walce pomaga im język – pospolity, lekko kaleki, choć w istocie niemalże przezroczysty. Ograniczony do podstawowego minimum, idealnie dopasowany do mielenia papki, jaką jest popkulturowa rzeczywistość middle-class. Sztuczny i pusty, tak samo jak sztuczne i puste są portale społecznościowe czy modne kluby, które oferują ułudę przynależności do dobrze obrandowanej elity. O zunifikowanej rzeczywistości bohaterki mówią więc językiem, a jakże!, zunifikowanym. Prostym i  plastikowym. Jest on dla nich azylem, pozorem bezpieczeństwa, który w istocie zamyka je w mydlanej bańce złudzeń. „W mydlanej bańce złudzeń” – tak właśnie mogłyby powiedzieć Farah i Jo, gdyby zastanowiły się nad własną sytuacją. Ale nie mają takiej potrzeby. W ich imieniu (w ich obronie?) staje więc narratorka, która z kolei proponuje – znany nam doskonale z „Wojny polsko-ruskiej” i „Pawia królowej” – język wściekle ironiczny, pełen krytycyzmu i poddający wszystko w wątpliwość. Dostaje się więc Facebookowi i wernisażowej publiczności, dostaje się hipsterskiej konwencji i mieszczańskim rytuałom. Język jest jedyną bronią na wyemancypowanie się z banału.
To, czym dysponuje narratorka, nie jest jednak dane bohaterkom – ich język jest zbyt schematyczny na zagadanie rzeczywistości, zbyt prosty, by pozwolić sobie na kpinę i ironię. Od słów wolą więc obrazy i kiedy rzeczywistość nie chce stać się dla nich piękną bajką, projektują sobie własne imaginarium. I tu jednak spotyka je przykra niespodzianka – zamiast słodkich snów pojawiają się „totalnie lynchowskie” obrazy, podwodne wysypiska, będące światem na opak. To właśnie „zamiast” wydaje się być w nowej powieści Masłowskiej słowem-kluczem, które najlepiej oddaje charakter  przedstawionego świata. Zawieszone między siermiężną codziennością a marzeniami o wyższym statusie, wpadają w pułapkę, którą zastawiła na nie popkultura. Bohaterki przesiąkły podsuwanymi im obrazami, nasłuchały się wszechobecnych opowieści i swoje życie chcą rozpisać zgodnie z serialową receptą. Wszak ich historia jest powtórzoną po raz tysięczny wersją harlequinowej fabuły. Oto kobieca przyjaźń zostaje zniweczona pojawieniem się mężczyzny, który staje się partnerem jednej z nich. Rozstanie kobiet jest o tyle bolesne, że ta porzucona zdawała się liczyć na coś więcej niż tylko przyjaźń, a teraz pozostaje sama z rozpaczliwą potrzebą bliskości, którą stara się zagłuszyć. Kiczowate? A jakże, tyle tylko, że świadomość beznadziejnej zwyczajności, w której poruszają się Farah i Joanne, nadaje ich historii nieoczekiwanie okrutnego i karykaturalnego wymiaru. Bohaterki „Kochanie, zabiłam nasze koty”, rekrutujące się spośród spauperyzowanej klasy średniej, a jednocześnie rozpaczliwie aspirujące do blichtru socjety („Och, niechby ją widziała teraz Joanne! Roześmianą, a przynajmniej… uśmiechniętą, gadającą… no… słuchającą… otoczoną przez… a w każdym razie STOJĄCĄ NIEOPODAL bohemy”), przypominają filmy DVD włożone do nieodpowiedniego pudełka. I gdy narratorka-autorka opisuje bałagan, który zostawia po sobie jej partner – „W każdym pudełku inna płyta. Biorę Antonioniego, w środku Fellini. Biorę Woody’ego Allena, w środku Pasolini” – mamy wrażenie, że tak naprawdę opisuje swoje protagonistki. Z tym, że w przypadku Farah i Joanne różnica między zawartością pudełka a napisem na nim jest nieporównywalnie większa. Spodziewamy się Viscontiego, a dostajemy kiczowaty film klasy B. I właśnie o tej nieprzystawalności – społecznej, kulturowej, językowej – opowiada Masłowska w najnowszej powieści. Po tytule „Kochanie, zabiłam nasze koty” także spodziewaliśmy się czegoś innego niż błyskotliwego opisu ucieczki z jednej ułudy w drugą. Nikt chyba jednak nie będzie narzekał.


 Dorota Masłowska
„Kochanie, zabiłam nasze koty”
Noir sur Blanc, Warszawa 2012

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")
 

środa, 21 listopada 2012

GAWĘDZIARSKIE OSTATKI PANA HRABALA - Bohumil Hrabal "Życie bez smokingu"



Oryginalny styl Hrabala narodził się w knajpie – przekonuje o tym zbiór tekstów „Życie bez smokingu”.

Kim byłby Bohumil Hrabal bez knajpy? Jak wyglądałaby książki najsłynniejszego czeskiego pisarza, gdyby nie przyswoił on żywiołu potocznej mowy, gdyby nie przesiąkł morzem opowieści snutych przy piwie? Nieprzypadkowo jeden ze zbiorów opowiadań Hrabala nosi tytuł „Bar Świat” – bar był dla niego światem, świat był dla niego barem. Opowieść zaś – całym życiem. „Ileż to ja zaliczyłem takich pogwarek, będzie z kilkadziesiąt tysięcy, chyba z taką samą liczbą osób przesiadywałem w knajpach i pewnie też kilkadziesiąt tysięcy upaprałem nie tyle swoja gadką, ile dialogiem, który czasami przeradzał się w wykład” – pisze w zamieszczonej w „Życiu bez smokingu” „Gawędzie knajpianej”. Jej biesiadujący bohaterowie przekrzykują się, byle tylko opowiedzieć własną historię. A wraz z nimi sam Hrabal, czekający na dogodną chwilę, aby uchyliły się drzwi rozmowy – „a wtedy wepchnę w nie nogę i powiem to, co według mnie powinien wiedzieć nie tylko ten stół, ale cała knajpa, ba, więcej, całe miasto, kraj, świat…”.
Właściwie wszystkie teksty z tego tomu (będące w zasadzie tekstami rozproszonymi, ostatkami ze spuścizny Hrabala) aspirują do miana knajpianych gawęd, w których pisarz opowiada nam o najważniejszych dla siebie sprawach. Mówi więc o dzieciństwie spędzonym w Nymburku, o swoim gadatliwym stryju Pepinie i podobnych mu „dzieciach Bożych” – trochę szaleńcach, trochę malowniczych nadwrażliwcach. Choćby o starej Laszmanovej, która chodziła po mieście owinięta w firankę i, przekonana, że jest właścicielką ziemską, rozdawała swóje grunty. Albo o panu Rużiczce, sraczowym (jak to ładnie określa Hrabal),  który porównywał się do księdza-spowiednika, ponieważ oczyszczał ludzi – może nie z grzechów, ale z nieczystości. Każda z tych postaci to „Ein Trottel von Neuenburg”, kretyn z Nymburka, który zmarł w zapomnieniu lub skończył w domu wariatów w Rożdialovicach. Nikt by ich nie pamiętał, gdyby nie Hrabal i ocalająca moc jego gawędziarskiej prozy.
Hrabal przypomina także swojego przyjaciela Vladimira Boudníka, grafika-abstrakcjonistę, który powołał do życia eksplozjonalizm, styl równie intrygujący jak action painting Pollocka. Tyle, że Boudník nie zdobył światowego rozgłosu – jego środowiskiem naturalnym nie były bowiem artystyczne galerie, tylko huta, w której musiał pracować (dodajmy – razem z Hrabalem). Jednak nawet ten najbardziej ponury okres komunistycznego zniewolenia był dla Hrabala czasem magicznym. Miał przecież swoją ukochaną Libeń, robotniczą dzielnicę Pragi, w której mieszkał obok cygańskich rodzin, miał swoich przyjaciół, miał swoją maszynę do pisania marki Underwood, na której pisał z prędkością karabinu maszynowego. Miał wreszcie swoje knajpy, z których wracał do mieszkania przy ulicy Na Grobli przepełniony opowieściami. Do tych tragikomicznych historyjek dodawał przesycone poezją „zdania, które wynikły z sumy wewnętrznych doświadczeń”, dorzucał także szczyptę lekturowych wrażeń (był przecież doktorem praw) – i w ten sposób powstawały jego niepowtarzalne literackie gawędy. Gawędy pana Hrabala, którymi obdarował czytelników. I zostawił nas z nimi sam na sam. Zostaliśmy tak, w czytelniczym zachwycie, niczym jego współbiesiadnicy z knajpy Pod Złotym Tygrysem: „Wszyscy byliśmy tak wzruszeni, że woleliśmy ukryć twarze za kuflami świeżo nalanego piwa”.

Bohumil Hrabal
„Życie bez smokingu”
tłum. Andrzej Babuchowski, Aleksander Kaczorowski, Jan Stachowski
Czuły Barbarzyńca, Warszawa 2011 

niedziela, 18 listopada 2012

"NO FUTURE" PO ROSYJSKU - Konstanty Usenko "Oczami rosysjkiej zabawki"



Rosji nie da się ogarnąć rozumem, ale – jak twierdzi Konstanty Usenko – można ją doskonale poznać poprzez teksty piosenek.

Konstanty Usenko, muzyk wielu polskich grup alternatywnych i znawca rosyjskiej sceny muzycznej, w książce „Oczami rosyjskiej zabawki” opowiada o ostatnich trzydziestu latach rosyjskiej historii właśnie za pomocą opisu tamtejszej sceny muzycznej. Rosyjskie zespoły, zwłaszcza te wywodzące się z muzycznego podziemia i przepełnione organiczną nienawiścią do wszystkiego, co związane z polityką, zawsze bez ogródek śpiewały o bolączkach  współczesności. I w schyłkowych czasach ZSRR, kiedy za taką odwagę można było nawet trafić do psychuszki, i za Putina, kiedy – jak się okazuje – wciąż nie można mówić wszystkiego. W tekstach rosyjskich zespołów powracały najbardziej traumatyczne doświadczenia Rosjan (Afganistan, Czarnobyl, pierestrojka, Biesłan) i uwidaczniały się społeczne niepokoje. Rosyjscy muzycy zawsze bowiem głośno mówili o tym, o czym szeptała ulica. Uczyli zwykłych ludzi, że z władzą nie można rozmawiać na kolanach. W ślady opisywanych przez Usenkę zespołów poszły niedawno członkinie Pussy Riot, przekonując się, że hasło „No Future” wciąż jest w Rosji aktualne.
Polityka polityką, ale bohaterem tej książki jest przecież muzyka. I całe mrowie zespołów, które przez wiele lat były traktowane w Polsce z niechęcią i podejrzliwością – byliśmy bowiem przekonani, że wszystko, co pochodzi zza naszej wschodniej granicy, musi być siermiężnym folklorem na usługach systemu. Tymczasem przez ostatnie trzy dekady na undergroundowych scenach w Moskwie, Sankt Petersburgu (trafnie ochrzczonym przez przedstawicieli miejscowej kontrkultury Psychoburgiem), a nawet w odległej Syberii prezentowały się grupy, które dzięki oryginalności i nowatorstwu mogłyby wstrząsnąć skostniałym światem muzyki Zachodu. Niestety – rosyjskie zespoły rzadko mogły koncertować za granicą. Polacy także nie mieli zbyt wielu okazji, aby przekonać się, jak bardzo ich wyobrażenia o „wrogich” zespołach są niezgodne z prawdą. Książka Usenki jest dla nas zatem obowiązkową, choć lekko spóźnioną lekcją muzycznej rusofilii. Poczytajcie o kultowych nowofalowcach z Kina, operowych kabareciarzach z NOM czy ekstremalnych punkowcach z AU, wyszukajcie w sieci ich klipy, a na pewno zdziwicie się, że nie słyszeliście o nich wcześniej.

Konstanty Usenko „Oczami radzieckiej zabawki. Antologia radzieckiego i rosyjskiego undergroundu”, Czarne, Wołowiec 2012, s. 408
(Tekst ukazał się w "Polityce")

Po lekturze koniecznie należy zgłębić zasoby internetu. Oto kilka wskazówek:


  

środa, 31 października 2012

EUROPEJSKI PALIMPSEST - Karl-Markus Gauss "W gąszczu metropolii"



Podróżnicze eseje Gaußa scalają czasoprzestrzenną mapę Europy w zaskakująco zwartą mozaikę.

Wiedeń, Belgrad, Siena, Opole, Bukareszt, Brno, Neapol, Bruksela – wydaje się, że tych miast nie łączy wiele poza ich europejskim pochodzeniem. Istnieją w oderwaniu, pogrążone w indywidualności. Dopiero niezwykła dociekliwość i erudycja literacko-kulturowego detektywa Karla-Markusa Gaußa czyni z nich naczynia połączone. Podróżnicze eseje Gaußa, pielgrzymującego do bardziej lub mniej znanych miast Starego Kontynentu, są w istocie scalaniem czasoprzestrzennej mapy Europy w zaskakująco zwartą mozaikę. Z obserwacji mikrozdarzeń, ze śledzenia zapomnianych życiorysów Gauß tworzy fascynującą sieć dygresji, gdzie jedna historia wynika z drugiej, a wszystkie splatają się ze sobą. Przykład? Mężczyzna spotkany w burgundzkim Beaune ekspresyjną mimiką przypomina tzw. głowy-charaktery znajdujące się w Dolnym Zamku wiedeńskiego Belwederu. Ich autor, rzeźbiarz Franz Xaver Messerschmidt, wykonał także popiersie księcia Józefa I Wacława Liechtensteina, którego afrykański kamerdyner Angelo Soliman został po śmierci wypchany i jako eksponat umieszczony w gabinecie osobliwości. Z kolei przybrany brat wnuka Solimana… – tę niezwykłą wyliczankę można ciągnąć w nieskończoność.
Ten mętlik przyprawia o zawrót głowy samego Gaußa. „Wiele można by o nim opowiadać – pisze autor o jednym z bohaterów – jednak nawet księga aberracji nie może iść każdą boczną drogą do końca, zwłaszcza że ów koniec nie istnieje, gdyż te boczne drogi prowadzą mnie w rzeczy samej coraz dalej i dalej”. U Gaußa każdy drobiazg, niby błahy, choć w rzeczywistości jakże znaczący, domaga się własnej opowieści – dzieje Europy są bowiem palimpsestowym  tekstem nadpisywanym na zrębach poprzedniego. Zaproponowany przez Gaußa model lektury europejskiej układanki kulturowej przypomina kategorię Deleuze’owskiego kłącza, które „nie rozpoczyna się ani nie kończy, jest zawsze w otoczeniu, pomiędzy rzeczami”.
W swoich dygresyjnych podróżach Gauß, ów archeolog pamięci, często powraca do historii Europy sprzed XX wieku. Wówczas bowiem wciąż silny był mit europejskiej wspólnoty, o której marzyli rozsiani po rozlicznych miastach bohaterowie „W gąszczu metropolii”. Jeszcze w XIX stuleciu nie było niczym dziwnym, że Serb i Chorwat (uczeni i poeci Vuk Karadžić i Petar Preradović) spotykają się w Wiedniu, by snuć plany o braterskiej wspólnocie wszystkich Słowian i marzyć o stworzeniu panslawistycznego języka. Nabrzmiałe nacjonalizmami dwudzieste stulecie obróciło tę utopię w gruzy. Na początku XXI wieku Gauß z pasją składa z tych strzaskanych okruchów opowieść o dawnym europejskim kłębowisku idei, życiorysów i wydarzeń.

Karl-Markus Gauß,
"W gąszczu metropolii"
przeł. Sława Lisiecka 
Czarne, Wołowiec 2012

poniedziałek, 3 września 2012

JELINEK KPI I PYTA - E. Jelinek "Moja sztuka protestu"




Obejmująca ponad pięćset tytułów eseistyka Elfriede Jelinek, jest integralną częścią twórczości austriackiej noblistki, ważnym dopełnieniem, a nierzadko też rozwinięciem problematyki zawartej w jej powieściach oraz sztukach teatralnych. Demaskatorskie w wymowie oraz przesycone językową akrobatyką i wyobraźnią poetycką teksty eseistyczne nie doczekały się dotąd u nas szerszej prezentacji. Agnieszka Jezierska i Monika Szczepaniak, redaktorki pierwszego polskiego wyboru esejów Jelinek, wyselekcjonowały spośród jej tekstów rozproszonych to, co najważniejsze, i nadały całości tytuł „Moja sztuka protestu”. Trudno o lepszą nazwę dla książki, która wręcz kipi od gwałtownych polemik, polityczno-ideowego zaangażowania i intelektualnej zapalczywości.
Choć Jelinek wrzuca czytelnika w środek artystycznych i społecznych wydarzeń, sama pozostaje na uboczu. Tak właśnie, „Im Abseits” (co można tłumaczyć jako „Na uboczu”, ale też „Na spalonym”), pisarka zatytułowała mowę noblowską, w której wyłożyła własną politykę autorską: „Jakże pisarz miałby znać rzeczywistość, kiedy to ona w niego uderza, porywa go i spycha – zawsze na ubocze, na aut. Stamtąd z jednej strony widzi on lepiej, z drugiej zaś sam nie może pozostać na gruncie rzeczywistości. Nie ma tam dla niego miejsca. Jego miejsce jest zawsze na zewnątrz” Z tej właśnie zewnętrznej, wyatutowanej perspektywy Jelinek zdaje raport ze zwichniętego świata – taki bowiem ją najbardziej interesuje. Jeśli więc zabiera głos, to w kwestiach bolesnych, problematycznych, pomijanych w medialnym dyskursie. Jeśli maluje portrety artystów, to zawsze tych przeklętych, szalonych, spychanych na margines oraz walczących ze światem i z własnymi słabościami – Friedricha Hölderlina, Roberta Walsera, Paula Celana.
Jelinek oddaje także hołd Thomasowi Bernhardowi, którego nazywa nieżyjącym olbrzymem obok którego nikt nie może przejść obojętnie. Autorkę „Pianistki” łączy z Bernhardem właśnie brak społecznej obojętności na losy własnego kraju – oboje piętnowali między innymi fałsz rodzimej politycznej propagandy, rozciągającej na drugą połowę XX wieku mit Austria felix, podczas gdy powojenna Austria była raczej sprawnie działającym mechanizmem, który pod pozorem mieszczańskiej normalności skrywał pamięć o nazistowskiej przeszłości. Jelinek protestuje przeciwko austriackiej dwulicowości oraz zamiataniu niechlubnej historii pod dywan i, podobnie jak Bernhard w „Moich nagrodach”, pozwala sobie na odważną krytykę przy okazji wygłaszanych podczas artystycznych gali mów dziękczynnych, które stają się mowami oskarżycielskimi. „W Austrii krytycznym artystom nie tylko doradza się emigrację, lecz także faktycznie się ich wypędza” – grzmiała choćby podczas przyznania jej nagrody im. Heinricha Bölla, zaś odbierając nagrodę im. Georga Büchnera swoją mowę zakończyła obrazem dzieci atakujących się łopatkami, bo każde z nich chce mieć piaskownicę na własność. I choć nie nazwała tego po imieniu, jasne jest, że tą piaskownicą ma być Austria. Wrażliwość społeczną Jelinek manifestowała nie tylko podczas oficjalnych imprez – żywo reagowała zawsze wtedy, gdy Austrią wstrząsały wszelkiego rodzaju afery. Polemizowała zatem z Jörgiem Haiderem, opisywała piekło Amstetten i protestowała, gdy Walter Lüftl, człowiek, który negował Holokaust, otrzymał złoty dyplom inżynierski Politechniki Wiedeńskiej. Gniewne tyrady Jelinek potrafi nasączyć jadem satyry, co nierzadko spotykało się z oburzeniem jej ideowych przeciwników, którzy mogli zastanawiać się, czy Jelinek kpi, czy o drogę pyta. Tymczasem kontrowersyjna autorka i kpi (z austriackich przywar), i – mimo wszystko – z  troską pyta o dalszą drogę. Austrii i świata. 

Elfriede Jelinek
"Moja sztuka protestu. Eseje i przemówienia"
W.A.B., Warszawa 2012
  
(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")

poniedziałek, 16 lipca 2012

NAŁÓG, DEGRENGOLADA, NAZIZM - H. Fallada "Pijak"


Napisany pod koniec wojny „Pijak” zdaje się być szablonową historią o alkoholowym nałogu. Powieść Hansa Fallady jest jednak czymś znacznie więcej. To świadectwo szaleństwa – jednostkowego i zbiorowego.

Zaczyna się dość klasycznie. Już od pierwszego zdania powieści („Oczywiście nie zawsze piłem, a nawet zacząłem pić całkiem niedawno”), Fallada snuje standardową konfesję alkoholową. Oto 41-letni Erwin Sommer, właściciel hurtowni materiałów spożywczych, układny mąż i szanowany obywatel, po stracie intratnego kontraktu i po małej sprzeczce z żoną, która współprowadzi z nim rodzinny interes, wypija dla kurażu kieliszek wina. Pozwala mu to spojrzeć przychylniejszym okiem na biznesowe niepowodzenie i załagodzić małżeńską scysję. Erwin nie zdaje sobie sprawy, że ten kieliszek zmieni jego życie. Za jednym pojawiają się bowiem następne, najpierw wypijane po kryjomu, potem już jawnie. Erwin zaczyna okłamywać żonę i oszukiwać kontrahentów, częściej niż w domu przebywa teraz w knajpie. Wreszcie, po kłótni z żoną, której grozi śmiercią, wynajmuje obskurny pokoik w sąsiednim miasteczku i, by je opłacić, wykrada z domu wartościowe rzeczy. Po tym, jak żona opłaca  lekarzy, którzy mają go oddelegować do szpitala na odwyk, ucieka z konwojującego go samochodu, następnie zostaje okradziony z podjętych z banku resztek oszczędności i ostatecznie trafia do aresztu po pijackim wybryku w knajpie. Oskarżony o usiłowanie zabójstwa żony, ląduje w zakładzie leczniczo-opiekuńczym, który jest niczym innym jak obozem pracy dla chorych z kryminalną przeszłością.
Na dobrą sprawę dopiero w tym momencie zaczyna się właściwa powieść. Fallada nie jest bowiem (jak inni autorzy piszący o nałogu alkoholowym) aż tak bardzo zainteresowany fizycznymi skutkami choroby – interesuje go przede wszystkim degrengolada moralna oraz upadek społeczny. Nie znajdziemy w „Pijaku” opisów stanów delirycznych i cielesnej  degradacji, będziemy raczej obserwować postępującą demoralizację i powolne staczanie się na samo dno drabiny społecznej. Ostatnim etapem tej poniżającej wędrówki jest pobyt w więzieniu i w „piekielnym” ośrodku, który nie różni się właściwie niczym od hitlerowskich obozów pracy. „Pijak” jest więc wstrząsającą w swej drobiazgowości literaturą obozową, z tym że narratorem nie jest tutaj ofiara wojny, lecz zwyczajny obywatel, który na własnej skórze odczuwa skutki działania nazistowskiej polityki.
Co ciekawe – w tej mocno autobiograficznej i jakże drastycznej powieści Fallada nie zawarł całej prawdy o sobie. Erwin Sommer jest zaledwie cieniem samego autora, który był nie tylko alkoholikiem, ale też narkomanem. Dwukrotnie aresztowany za kradzież, trafił do szpitala psychiatrycznego za próbę zamordowania żony (strzelał do niej po pijanemu z pistoletu). Dodać jeszcze można, że w młodości zastrzelił swojego przyjaciela, później był więziony za działalność antynazistowską, by po pewnym czasie spróbować flirtu z nazizmem, publikując gloryfikującą Goebbelsa książkę. Doświadczenia Fallady z pewnością wpłynęły na konstrukcję bohatera „Pijaka”, który, w odróżnieniu od bohaterów innych powieści „alkoholowych”, nie budzi u czytelnika współczucia. Wręcz przeciwnie – Erwin Sommer jest postacią odrażającą, człowiekiem skrajnie zdemoralizowanym i zezwierzęconym, produktem epoki, w której przyszło mu żyć. „Pijak” to metafora nieludzkich czasów i dokument ludzkiego upadku, któremu Fallada za wszelką cenę chciał dać świadectwo – książka pisana przez niego w szpitalu psychiatrycznym, została wyniesiona zeń potajemnie.   

Hans Fallada
"Pijak"
tłum. Bogdan Baran
Czytelnik, Warszawa 2012

(tekst ukazał się pierwotnie - w zmienionej wersji -  w "Polityce")

poniedziałek, 9 lipca 2012

RADIOAKTYWNY GWÓŹDŹ - S. Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa"


Znakomita białoruska pisarka i dziennikarka mierzy się z niezwykle bolesnym tematem. Tym boleśniejszym, że wciąż zamiatanym pod dywan.

"26 kwietnia 1986 o godzinie pierwszej minut dwadzieścia trzy i pięćdziesiąt osiem sekund seria wybuchów obróciła w ruinę reaktor i czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w położonym niedaleko granicy białoruskiej Czarnobylu” – garść suchych informacji, przytoczonych przez Swietłanę Aleksijewicz za „Encyklopedią Białoruską”, nie mówi na dobrą sprawę nic o ogromie ludzkiego cierpienia stojącego za tą katastrofą. I choć o Czarnobylu napisano już wiele, do dziś sam wybuch i jego skutki pozostają nierozpoznaną tajemnicą. Aleksijewicz książkę o Czarnobylu wydała prawie 20 lat po pamiętnym wydarzeniu. W tym czasie zbierała materiał – przede wszystkim wypowiedzi świadków katastrofy. Pisarka, minimalizując odautorski komentarz, przytacza wspomnienia rodzin ofiar chorób popromiennych, zeznania żołnierzy oczyszczających teren katastrofy oraz wypowiedzi „nielegalnych mieszkańców strefy czarnobylskiej”, czyli osób, które wbrew zakazom pozostały na skażonym terenie. Niemal każda z nich, dzieląc się swoją historią, mówi ze łzami w oczach do autorki: „Niech pani o tym napisze”. Na dobrą sprawę dopiero ćwierć wieku po tej katastrofie dowiadujemy się o jej skutkach.
Aleksijewicz doskonale zdaje sobie sprawę, że sięgając po wypowiedzi uczestników tragicznych wydarzeń łatwo popaść w „banał horroru”. Opowieść kobiety, której mąż dosłownie rozpadał się na jej oczach, stając się „obiektem radioaktywnym podlegającym dezaktywacji”, czy choćby wspomnienia żołnierzy pacyfikujących opuszczone wioski są tak przejmujące, że momentami tej książki po prostu nie da się czytać. Jej lektura musi boleć. Ale dotarcie do prawdy musi mieć swoją cenę. Tym bardziej, że ówczesne władze prawdy o katastrofie nie chciały i nie potrafiły przekazać. Starsi ludzie z przerażeniem patrzyli na żołnierzy wyganiających ich z domów i strzelających do zwierząt, choć przecież żadnej wojny nie było. Nie chcieli wierzyć w coś, czego nie widać, myśleli wręcz, że awaria jest propagandowym szwindlem, twierdzili, że „żadnego Czarnobyla nie ma”. W tym samym czasie, w tej samej wiosce miejscowy felczer mówił: „Każdego dnia słyszę coś takiego, że w porównaniu z tym wasze horrory w telewizji są śmiechu warte”.
Wysoko ustawiony ton emocjonalny na szczęście nie wytłumił w autorce refleksji bardziej ogólnych. Choćby tej, że Czarnobyl stał się ponurym symbolem upadku Związku Radzieckiego, radioaktywnym gwoździem do trumny, w której kilka lat później złożono gnijącego trupa. Czarnobylska awaria skłania również autorkę do zadania pytań o wymiarze niemalże kosmicznym – tragedia rozegrana w realiach, których nie wymyśliłby najśmielszy scenarzysta kina sf, w kilka sekund podała wszak w wątpliwość systemy naukowe i religijne. Nieprzypadkowo Aleksijewicz nadała książce podtytuł „Kronika przyszłości” – wybuch, którego skutki Ziemia będzie odczuwać jeszcze przez tysiące lat, zmusza przecież do przewartościowania dotychczasowych ustaleń na polu biologii, chemii czy religii.
W centrum tego strzaskanego uniwersum Aleksijewicz stawia jednak zawsze człowieka – bezradnego, ale wciąż walczącego o godność i o życie. Przerażająca, przejmująca, ponura i prawdziwa książka.  

Swietłana Aleksijewicz
„Czarnobylska modlitwa”
tłum. Jerzy Czech
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012 

niedziela, 17 czerwca 2012

CZESKA (NAD)ZWYCZAJNOŚĆ - B. Hrabal "Perełka na dnie", "Opowiadacze. Nie tylko Hrabal" - zbiór opowiadań


Te dwie książki – debiutancki tom opowiadań Bohumila Hrabala i zbiór tekstów najznamienitszych czeskich prozaików – składają się na skrócony obraz czeskiej literatury powojennej

Tylko Hrabal

„Perełka na dnie”, debiutancki tom opowiadań Bohumila Hrabala, ukazał się w roku 1963 i z miejsca został ogłoszony wybitnym osiągnięciem literackim. Nietuzinkowa wyobraźnia autora połączona z niemającymi wówczas precedensu obserwacjami społecznymi, zwykli, czy wręcz banalni bohaterowie ukazani przez pryzmat swoistego poczucia humoru, a całość potwierdzona glejtem realizmu i biografizmu – wszystko to sprawiło, że czescy czytelnicy, wychowani przecież na siermiężnych, pisanych pod dyktando władz, socrealistycznie schematycznych powieściach, zachwycili się knajpianymi opowieściami Hrabala. Gawędziarska forma jego opowieści doskonale przemawiała do masowej literackiej publiczności, która oczekiwała przede wszystkim odzwierciedlenia codzienności. Nietrudno Ale w opowiadaniach Hrabala można było odnaleźć również głębsze aspekty – moralne dramaty jednostki, Historię kładącą się cieniem na zwykłym życiu, tragizm, który niejednokrotnie był nierozerwalnie związany z komizmem rzeczywistości. A wszystko to pokazane z językową maestrią i fabularną sprawnością. Nic więc dziwnego, że właściwie z dnia na dzień Hrabal stał się najwyższym dobrem czeskiej literatury (ale i filmu – wszak podpisane przez młodych czeskich reżyserów „Perełki na dnie”, nowelowy film oparty na opowiadaniach z prozatorskiego debiutu Hrabala, stały się manifestem słynnej czeskiej nowej fali).

Nie tylko Hrabal

O tym, że Hrabal jest dla literatury czeskiej głównym punktem odniesienia, świadczy antologia opowiadań czeskich autorów zatytułowana „Nie tylko Hrabal”. Jej redaktorzy (a zarazem świetni tłumacze literatury czeskiej) obrali sobie za cel szerszą prezentację prozy naszych południowych sąsiadów. Hrabala, rzecz jasna, nie mogło w tym tomie zabraknąć, jest jednak reprezentowany tekstem nieoczywistym. Młodzieńcze opowiadanie „Zwyczajny dzień” z 1953 roku autor „Postrzyżyn” odnalazł przypadkowo prawie 20 lat później i ze zdumieniem stwierdził, że „pisał je ktoś inny”. Polski czytelnik, przyzwyczajony do łagodnego i rubasznego Hrabala, może być nieco zaskoczony tym bezkompromisowym portretem „epoki strachu”. Podobnym zaskoczeniem – jakże pozytywnym! – jest obcowanie z tekstami pozostałych autorów, wśród których znajdują się zarówno giganci czeskiej literatury (Josef Škvorecký, Jiři Gruša, Ivan Klíma), jak i twórcy dotychczas w polskim tłumaczeniu nieobecni. Teksty niemal wszystkich autorów dotykają tematu, który – pogardzany przez innych – został przez czeskich autorów (nie tylko literackich) zamieniony w sztukę najwyższych lotów. Tym temat jest zwyczajność. Czescy autorzy, pisząc o codziennym życiu, relacjach międzyludzkich i najzwyklejszych problemach, potrafią odczarować rzeczywistość, która staje się nagle areną egzystencjalnych zmagań lub filozoficznych dysput, a czasem również teatrem absurdu. Czesi mają bowiem naturalną predylekcję do przeistaczania banalności w spektakl – na tej zasadzie zwykłe spotkanie dwóch melomanów z opowiadania Škvoreckiego staje się dogłębną analizą stosunków czesko-niemieckich, a wizyta u specjalisty od orchidei (w opowiadaniu Edy Kriseovej) przemienia się kolejno w spacer po dżungli, pobyt na polu bitwy oraz Freudowski wykład z psychopatologii seksu. Nic, tylko czytać. Czytać i zazdrościć!

Bohumil Hrabal, „Perełka na dnie”, tłum. zbiorowe, Czuły Barbarzyńca, Warszawa 2012
„Opowiadacze. Nie tylko Hrabal”, tłum. Andrzej S.  Jagodziński, Jan Stachowski, Kraków 2012