czwartek, 22 stycznia 2015

„POLACY MIESZAJĄ ZAWZIĘCIE, GDZIE TYLKO SIĘ DA” - wywiad z Magdaleną Parys


„Magik” to powieść, która ma ponad 600 stron, kilkoro głównych bohaterów, różne plany czasowe i miejsca akcji, dużą ilość wątków, które, meandrując, łączą się ze sobą. Jak się panuje nad pisaniem takiej książki?

Trzeba wejść w to na całość i poddać się książce. Intensywnie przez trzy lata żyć życiem bohaterów i zapomnieć o własnym.
Cała historia zaczyna się od przywołania faktów: „W 2010 roku w niemieckim urzędzie ds. materiałów Stasi skasowano blisko 6 tonów akt (20 milionów stron). Szacuje się, że w czasach żelaznej kurtyny około 4,5 tysiąca osób z Bloku Wschodniego próbowało uciec na Zachód przez bułgarskie granice. Około stu z nich straciło życie”. 

Dlaczego informacja ta wypłynęła dopiero w roku 2010 i jakie wrażenie zrobiło to na Niemcach?

Zlikwidowano te akta twierdząc, że tony niepotrzebnej makulatury zawalają ważny urząd i szczerze mówiąc mało kogo to obeszło. Poza paroma byłymi opozycjonistami enerdowskimi i dyrektorami muzeów nikt nie protestował. Zresztą ich bunt, oburzenie, choć intensywne, były mało skuteczne, bo nie podgrzały ich media – katalizator wszystkich skandali. Poza tym w dzisiejszych Zjednoczonych Niemczech jest tak, że Zachodni Niemcy mają swoje zachodnie sprawy, a Wschodni mnóstwo bieżących problemów. Żyje się szybko, a to, co wydarzyło się 25 lat temu, to jakaś zamierzchła epoka lodowcowa. Chyba że wynika z tego skandal, w który zamieszane są znane osoby albo ktoś wpływowy może na tym coś ugrać. Zatem mechanizm jak wszędzie. Tym razem w sprawę nie był jednak zamieszany żaden celebryta, więc i afery nie było. W ten sposób sprawa znikających akt umknęła uwadze opinii społecznej i co tak naprawdę w tych aktach było, tego się już nigdy nie dowiemy. A może nic w nich nie było? Tylko zwykłe książki telefoniczne, tak jak utrzymywali urzędnicy? Kto wie? Nie jestem tropicielką spiskowych teorii, ale mam bujną wyobraźnię i do tego typu wydarzeń podchodzę, nazwijmy to nieskromnie – z twórczą pasją. Jeszcze coś zaważyło na tej historii. Dwa lata wcześniej przeczytałam artykuły historyka Steffena Appeliusa, który natknął się w tym samym urzędzie, potocznie nazywanym Urzędem Gaucka, na pewną wzmiankę, która zaintrygowała go do tego stopnia, że wszczął prywatne śledztwo. Udał się do Bułgarii, rozmawiał z patologami, byłymi pracownikami ambasady, pogranicznikami i mieszkańcami przygranicznych wsi. Udało mu się dzięki temu udokumentować kilkanaście przypadków ofiar, które zginęły podczas ucieczki przez bułgarskie granice. Okazało się, że w latach 1961-89 granicę w Bułgarii próbowało sforsować ponad 4,5 tys. mieszkańców demoludów. Większość z NRD. Mniej więcej trzem osobom na sto to się udawało. Inne wracały do domów, gdzie czekały ich procesy i odsiadka. Ponad sto osób zostało zastrzelonych, to byli zwykle młodzi ludzie. Ich ciała często zostawiano na miejscu. Gniły albo pożerały je zwierzęta. To wszystko razem podziałało na moją wyobraźnię i coś już pisało w mojej głowie scenariusz. Broniłam się przed tym, bo nie chciałam pisać znów o granicach i ucieczkach. Niestety, Appelius opowiedział o tym niezwykle wyraziście w New York Timesie i Spieglu i nie miałam wyboru. Przeczytałam skrupulatnie wszystko na ten temat, dołożyłam jeszcze do tego znikające akta i przez następne trzy lata pisałam „Magika”.

Myśląc o ucieczkach z NRD, zwłaszcza z Berlina Wschodniego, zazwyczaj myślimy o forsowaniu Muru…

Granica niemiecko-niemiecka między Berlinem Wschodnim a Zachodnim była praktycznie nie do pokonania, tylko nielicznym się to udało. W porównaniu z nią bułgarska granica wydawała się enerdowcom farsą. Myśleli, że to zadupie, że nikt nie pilnuje, tylko kozy się pasą, a za miedzą przecież Grecja, Turcja i wolność. Problem polegał na tym, że była to granica pełna zasadzek, największą była jej podwójność. Ludzie forsowali pierwszą granicę i myśleli, że są już po lepszej stronie. Tymczasem wciąż jeszcze byli w Bułgarii. Wyłapywano ich i zabijano, kiedy myśleli że granica już za nimi. Stasi płaciła bułgarskim strażnikom granicznym za zabicie uciekiniera najmniej 2 tys. lewów. Pogranicznikowi bardziej się opłacało zabić niż złapać. Za pojmanie żywego dostawali tylko pięć dni urlopu.
W Bułgarii ginęli również Polacy.

Owszem, w mojej książce. W badaniach Appelius koncentruje się głównie na Niemcach, ale czytałam, że wśród uciekinierów byli także Polacy.
Wątek bułgarski jest tylko preludium do właściwej historii, czyli kryminalnego śledztwa wokół zabójstwa pewnej osoby zajmującej się działalnością Stasi w Bułgarii. Jak wygląda w dzisiejszych Niemczech dziedzictwo Stasi? Czy poza wgłębieniem się w badania Appeliusa przeglądałaś akta w Urzędzie Gaucka, spotykałaś się z byłymi funkcjonariuszami?

Podkreślmy, że śledztwa, które rozwiązują polski komisarz i polska dziennikarka w Berlinie. Wciąż mówię w wywiadach o tej historii niemieckiej, a to przecież książka, w której, pozwól na ten kolokwializm, Polacy mieszają zawzięcie, gdzie tylko się da.
Nie, nie byłam w Urzędzie Gaucka. Pracuję nietypowo, unikam bezpośredniego kontaktu z urzędami i muzeami. Nie rozmawiam ze świadkami wydarzeń. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale w relacjach świadków dominują emocje, które pozbawiają mnie weny i paraliżują. Nie mam instynktu reportera. Jeśli ktoś stoi przede mną, opowiada mi swoją historię, przeżył ją intensywnie i chce się nią ze mną podzielić, to ja właściwie nie mam już nic do roboty. Mogę go przytulić, pocieszyć, pomilczeć. Podobnie jest z archiwami. Idę do muzeum i po chwili muszę wyjść. Już w pierwszej sali widzę tyle, że wystarczy na gruby tom. Muszę sobie wszystko wymyślić sama, dopracować sama. Zosia Samosia. Pracuję, czytając opasłe tomy, archiwalne artykuły, obserwuję ludzi, słucham, ale wszystko dzieje się przypadkowo, czasem wystarczy jedno zdanie, nie chcę wiedzieć niczego więcej. Poza tym jest jeszcze coś, mieszkam w Berlinie od dziecka, w związku z tym bez przerwy spotykam różnych ludzi. Bohaterów, byłych agentów Stasi, oprawców, ofiary, kolaborantów, ludzi z historiami. Niejednokrotnie o przeszłości moich przyjaciół dowiaduję się przypadkiem po latach. Jeden z moich znajomych był w 1989 roku młodym milicjantem po wschodniej stronie. Niewiele brakowało, żeby w momencie, w którym padał mur, zaczął strzelać do tych, którzy go obalali. Dziś to mój bardzo dobry przyjaciel. Dzięki niemu dowiedziałam się, że nic nie jest wyłącznie białe i czarne, nie jest nawet szare, że każdy z tych ludzi ma swoją przeszłość, swoje motywacje, swoje powody, dlaczego był tym, kim był. To ważna lekcja tolerancji i zrozumienia dla drugiego człowieka. Z drugiej strony, kiedy oglądam reportaż poświęcony człowiekowi na wózku inwalidzkim, który spotyka się ze swoim oprawcą z więzienia Stasi, nie podchodzę do tego już z takim zrozumieniem. Zmarnowany, złamany człowiek siedzi na wózku inwalidzkim, a jego kat świetnie funkcjonuje i dalej się odnajduje w rzeczywistości niemieckiej. To wszystko, co widzę i słyszę, przekłada się potem na to, co piszę.

Czy dzisiaj w Niemczech byli funkcjonariusze Stasi zajmują wysokie państwowe stanowiska?

A jak myślisz? Oczywiście. Teoretycznie ci, którzy wcześniej byli w Stasi, nie mogą być nauczycielami, nie mogą pracować w policji, ale skoro giną akta, nie można im niczego udowodnić. Można za to być politykiem. Nikt nie powiedział, że były agent Stasi, czy ktoś, kto był w polityce już za czasów NRD, nie może uprawiać tej polityki ponownie. Jak pokazuje przykład w Brandenburgii, może nawet dzięki temu zyskać nowe rzesze wyborców.
Jeżeli ich powrót do polityki wyglądał tak, jak w przypadku opisanego w powieści Herberta Krögera, byłego członka NSDAP, który po wojnie przewodniczył Radzie Praw Człowieka (!), to nic mnie nie jest w stanie zdziwić.

Po odkryciu sprawy Krögera, którą zrekonstruowałam, czytając różne artykuły, nie mogłam przez tydzień pisać. Wydawało mi się, że nie jestem już naiwna i niewiele potrafi mnie zaskoczyć. A jednak wstrząsnęło mną, że oberhauptfuhrer Kröger zrobił tak przewrotną karierę w NRD, zaczynając od stołka rektora słynnej uczelni, a skończywszy na Radzie Praw Człowieka. Kröger był od 1933 roku członkiem SA, od 1937 NSDAP, a od 1938 SS. Sporo tych członkowskich tytułów w elitarnych jednostkach militarnych NSDAP prawda? Jeszcze jako dziecko przesiąkłam polską propagandą, która wmawiała nam przecież, że są źli Niemcy z Zachodu i dobrzy ze Wschodu. I że na Wchodzie nie ma ani jednego byłego esesmana, ani jednego gestapowca, no po prostu raj. Mieszkając w Niemczech, szybko pozbyłam się tych iluzji, zrozumiałam, że nigdy nie zostały przeprowadzone czystki, że ci ludzie trafiali na wysokie stołki tak samo jak w Niemczech Zachodnich. A jednak Kröger wstrząsnął mną na nowo. Dlatego posłużył jako modelowy przykład i ukochany nauczyciel głównego bohatera, Schlangenbergera… Przy okazji bardzo polecam książkę Bartosza Wielińskiego „Źli Niemcy”, w której opisane są przypadki Niemców, którzy pełnili różne funkcje w SS czy Gestapo, a po wojnie potrafili zostać np. burmistrzem w Szlezwiku-Holsztynie. 
Kröger to wierchuszka, ale w „Magiku” są też najmniejsze pionki NRD-owskiej machiny. Jak choćby Olaf Klimke, szeregowy żołnierz straży granicznej przy murze, który tęskni za tamtym ustrojem i uważa, że jest to chwalebna karta w jego historii. Jest jednym z wielu. Tacy jak oni poszli potem do policji lub ochrony. Przypomina mi to trochę „Psy” Pasikowskiego. 

Naprawdę? To super, „Psy” to mój ulubiony film z lat dziewięćdziesiątych.
No i jest jeszcze opinia Bogusława Lindy na okładce powieści…

Początkowo Bogusław Linda miał czytać tę książkę. Pomysł, by czytał audio-booka był mój. Wydawało mi się, że nikt nie powie „Kurwa, stul tę mordę” tak jak on (śmiech). Okazało się jednak, że Mariusz Bonaszewski też sobie świetnie poradził. Nie idzie o wulgarność, a o to aby oddać pewien klimat, nadać historii i językowi wiarygodności. Pisząc tę książkę, cały czas słyszałam i wyobrażałam sobie bohaterów mówiących tym swoim berlińskim dialektem. To nie jest język literacki, to mowa potoczna, język ulicy, język robotników i policji (śmiech). Dlatego dialogi pisałam najpierw po niemiecku i potem trudno było mi znaleźć polskie odpowiedniki zdolne oddać klimat knajp i lejącego się alkoholu. Ja w ogóle uwielbiam prawdziwe berlińskie knajpy, nie mają one nic wspólnego z tymi znanymi nam z Polski. Piwo dostaje się tam w dwulitrowych szklanych naczyniach, które z ledwością można podnieść. Popija się je mocnym „schnapsem”. Niektóre lokale czynne są 24 godziny na dobę. To spadek po Berlinie Zachodnim. Ale to już inna historia, opowiem ci o tym innym razem.

Wspomniałem o Lindzie także dlatego, że „Magik” to bardzo filmowa rzecz, niemal scenariuszowy gotowiec. Zresztą okładka książki to już gotowy plakat filmu…

Tak? Ale ja nie pisałam tego pod film. W ogóle podczas pisania nie zastanawiam się, dla kogo to piszę i co z tego wyniknie. Podczas pracy całkowicie wyłączam marketingowe zwierzę. Wszystko pisane „pod coś” napawa mnie wstrętem i jest mi obce. Może zabrzmi to śmiesznie w dzisiejszych czasach, ale stawiam na prawdę i autentyczność. Co do filmu, nie wyobrażam sobie, żeby pisać „Magika” jeszcze raz jako scenariusz. To już za mną, nie wracam do spraw zamkniętych. Myślami jestem przy kolejnej części. „Magik” to dopiero pierwsza część trylogii berlińskiej.

Główny czarny bohater „Magika” to Christian Schlangenberger. Nie dość, że znaczące nazwisko, to jeszcze takie überniemieckie, trudne do wymówienia. 

Schlangenberger? Bo „Schlange”, czyli wąż? O to mi chodziło! (śmiech) Ale to nazwisko… żydowskie.
Schlangenberger po upadku Muru przeszedł ze Stasi do polityki, szermując na terenach byłej NRD hasłami powrotu do komunizmu. Czy takie przemówienia, jakie Schlangenberger wygłasza na jednym z wieców, można dzisiaj usłyszeć we wschodnich landach?

Nie no, co ty! Kiedyś mój znajomy, niesamowity erudyta, przysłał mi mail, w którym pisał o feminizmie, zaczął mnie na swój męski sposób uświadamiać, rozumiesz, mnie, „niewinną niewiastę”. I tak sobie pomyślałam, że to byłoby świetne przemówienie, tylko muszę je przerobić na modłę Schlangenbergera. Mój bohater gra na nostalgii za poprzednim ustrojem, odwołując się do sytuacji kobiet ze Wschodu. I zyskuje poklask, nie tylko wśród kobiet zresztą. Wiele jest w niemieckiej rzeczywistości osób takich jak Schlangenberger, ale niewielu tak znakomitych mówców i uzdolnionych kłamców. Niemcy wciąż dzielą się na Wessis i Ossis i tak naprawdę się nie lubią. Ci ze Wschodu uważają tych z Zachodu za arogantów, a ci z Zachodu uważają tych ze Wschodu za pucybutów, którzy odebrali im przywileje i w ogóle wiedzie się im przez nich dużo gorzej niż przed upadkiem muru. Oczywiście na salonach się o tym nie mówi. Natomiast Wschodni Niemcy często wspominają czasy NRD z nostalgią. Jak by ich nie oceniać i o nich nie mówić, ci ludzie mają swoją przeszłość i historię i nawet po tylu latach nie umieją się w tej nowej niemieckiej przestrzeni odnaleźć. W Berlinie są muzea, są miejsca pamięci, są pochody, jest dwudziestopięciolecie upadku Muru, jest po prostu bomba, ale głównie dla turystów i dla nas z Zachodu. Ludziom z Berlina Wschodniego i tych wszystkich wyładniałych, zapomnianych wiosek przygranicznych jest naprawdę ciężko. Nie przekreślam ich i nie wpycham do worka „głupi” czy „zły” tylko dlatego, że przemieszkałam po zachodniej stronie muru prawie całe życie. Staram się zrozumieć, jakie mechanizmy manipulują ich słabościami i decydują o wyborach przy urnie. Doskonale rozumiem, dlaczego stają się łatwym narybkiem dla wszelkiego rodzaju nacjonalistycznych partii, idealną masą do urabiania przez Die Linke czy PDS, przez karierowiczów w rodzaju Schlangenbergera. Gra się im na sentymentach, tęsknotach i tanich obietnicach. Temat w Polsce doskonale znany, prawda? Pamięć jest wybiórcza i zawodna, szczególnie u samotnych, biednych i przegranych. A moim zdaniem NRD mimo odnowionych ulic i autostrad coś przegrała. I jeśli można się utożsamić z kimś, kto obiecuje i gładzi po głowie,  przypomina dobre czasy młodości, to wiadomo jak to się kończy.
Przemysł filmowy wykorzystuję tę nostalgię – wystarczy przypomnieć „Good Bye, Lenin”, czy „Aleję Słoneczną”. Mniej jest obrazów rozliczeniowych w rodzaju „Życia na podsłuchu”.

„Życie na podsłuchu”, film, który od razu dostał Oskara bez dyskusji i kłótni. Dlaczego? Bo jest mocny, prawdziwy, dotknął tego, o czym mówić najtrudniej. Szarpnął brutalnie za serce. Tu i teraz. Bezkompromisowo. Nie żadne wycieczki w przeszłość, w bezpieczną historię. Bo widzisz, moim zdaniem, opisać współczesną historię i zahipnotyzować nią ludzi, którzy jeszcze żyją i ją współtworzyli, i zrobić to tak, że w nią wierzymy, to wielkie wyzwanie. Kiedy się udaje, musi być sukces. Ten film jest cały czas we mnie, może dlatego że obejrzałam go dopiero trzy lata temu, w nagrodę po napisaniu „Tunelu”. Kiedy piszę, nie oglądam dobrych filmów, nie mogę. Boję się, że ktoś już nakręcił temat, który dopiero do mnie przyszedł.
„Magik” pokazuje że metody Stasi – podsłuchy, donosy, agenci – w dzisiejszych Niemczech mają się równie dobrze jak dawniej.

Po napisaniu „Tunelu”, mojej debiutanckiej książki, poznałam niesamowitego człowieka,  Burkharta Veigela, emerytowanego lekarza i muzyka, i – jak się okazało – człowieka, który przez granicę niemiecko-niemiecką przerzucił ponad 650 osób. Robił to w najróżniejsze sposoby, przerabiał samochód, żeby w środku, gdzieś za deską rozdzielczą, móc schować człowieka, kopał tunele, fałszował paszporty. Ówczesna minister sprawiedliwości wydała na niego wyrok śmierci, próbowano go porwać, zastraszyć, trudno sobie wyobrazić, co ten człowiek przeszedł. Bohater odznaczony najwyższymi honorami przez prezydenta. A zaczęło się od tego, że w 1961 roku zauważył, że na zajęciach (studiował medycynę w Berlinie Zachodnim) nie ma kolegi, który mieszkał w Berlinie Wschodnim. Zgłosił się do mnie, gdy usłyszał, że napisałam „Tunel”. Chciał napisać powieść, miał już dość pisania o dokumentach i archiwach. Chciał się dowiedzieć, jak napisać fikcyjną historię, żeby to się sprzedawało, dotarło do ludzi, wstrząsnęło nimi. Dlaczego o tym mówię? Na spotkaniach, które z nim prowadziłam w Berlinie, po uwadze jednego z czytelników, któremu podobał się film „Życie na podsłuchu”, czyli historia, jak by nie patrzeć, z happy endem, Burkhart Veigel rozpłakał się. Zamarliśmy wszyscy. Burkhart Veigel nie jest schorowanym złamanym staruszkiem, który wzrusza się z byle powodu. To człowiek wielki jak góra, silny i niewyglądający na swoje lata. Otarł wreszcie łzy i powiedział, że jego życie nie jest takie jak w filmie „Życie na podsłuchu”. Że w życiu nie ma happy endów. Zamarłam. Wstrząsnęło to mną i widownią bardziej niż oskarowy film. Dlaczego ci o tym wszystkim opowiadam? Otóż ostatnio nagrywaliśmy dla niemieckiej telewizji reportaż o mnie i o mojej książce „Tunel”. Veigel przyjął zaproszenie do programu, pokazał jedyny zachowany oryginalnie tunel w Berlinie, pośmiał się, pożartował, a pod koniec opowiedział nam, że w urzędzie Gaucka nie chcą wydać mu materiałów dotyczących agentów Stasi, którzy jeszcze żyją. Niech to będzie moją odpowiedzią na twoje pytanie, ok?
Wróćmy do Schlangenbergera i do kobiet. Punktujesz w wielu miejscach męski szowinizm w polityce. Jako motto jednego z rozdziałów pojawia się obelżywa wypowiedź Korwin-Mikkego, są echa afery Strauss-Kahna. I piszesz, że nadziei na zmianę nie ma – przynajmniej w Niemczech – bo feministki są tutaj na wymarciu.

Tak twierdzę. Owszem, mamy Merkel, jest Minister Obrony, mama siedmiorga dzieci, jest pani premier Ewa Kopacz i newsy, że we francuskim parlamencie na obrady przychodzi pani minister i karmi piersią. Co to jest? To znaczy, że nas tam naprawdę jeszcze nie ma, że jest nas wciąż za mało, skoro jest tylko o tym karmieniu piersią, i że, kurczę, no jak to, matka siedmiorga dzieci została minister obrony?! Kochane stare dobre pozory. Bańki mydlane. Pozornie wygląda na to, że kobiety są w polityce obecne, rządzą, potrząsają światem wpływów i władzy, ale jak jest, wszyscy wiemy. To maskarada. W książce specjalnie przechodzę w groteskę, żeby zwrócić na to uwagę, bo w momencie, kiedy będę to opisywała tak jak wszyscy, nikt nie zauważy, że o tym piszę i to jest chyba ten jedyny świadomy zabieg w „Magiku”. Nie dajmy się zwieść tym pozorom, bo za każdą panią stoi sto męskich garniturów. Nie zapominajmy o tym. Z przykrością obserwuję jeszcze jedno zjawisko, mianowicie kobiety, którym się udało i nagle zjadają własny ogon. Zamieniają się w tych, których na początku tępiły. Stają się jakimiś narwanymi mesjaszkami i zamiast przyciągać odstraszają. Chciałabym żebyśmy były mądre, mądrze rządziły, nie popełniały błędów, które teraz piętnujemy i nie tępiły innych, ponieważ różnią się czymś od nas. To jest ten nowy wymiar, w który wierzę, któremu sekunduję.

Centralną postacią kobiecą w „Magiku” jest Dagmara Bosch (Boszewska), ceniona dziennikarka. Wydaje się, że to postać, z którą w wielu fragmentach dzielisz biografię.

Dorosła Dagmara Bosch to literacka fikcja. Dałam jej tylko troszkę ze swojego dzieciństwa. Kiedy przekracza 14 lat, na pewno już nie jest mną i nie ma ze mną wiele wspólnego. W ogóle nie wiem, na ile wypada mi oceniać własnych bohaterów, chyba nie wypada. Mogę powiedzieć jedynie, że Dagmara Bosch to piękna i pewna siebie kobieta, dziennikarka z krwi i kości, która niczego się nie boi. Ja, w przeciwieństwie do niej, boję się wielu rzeczy – kiedy Bonaszewski czytał „Magika” na audio-booku, opisując szczegóły kolumbijskiego krawata, pozapalałam wszystkie światła (śmiech). Więc pod tym względem niewiele nas łączy. W innych chyba też nic.
Jej nazwisko nie jest jedynym polsko brzmiącym nazwiskiem w tej książce. Jest jeszcze Tomas Kowalski, jest Romanowski, jest Tchapieski, jest Barbara Matuszek. I tak się dziwnie składa, że oni wszyscy pracują w policji. Czy to specjalny ukłon dla Polaków w policji niemieckiej? 

Dla Polaków w policji niemieckiej, dla Polaków w ogóle, w Niemczech, w Berlinie, w Europie. Dla wiecznie wędrującego Polaka emigranta. Pomysł na ten natłok polskich nazwisk wpadł mi na imprezie sąsiedzkiej. Niemcy uwielbiają się bawić, ale inaczej niż my, lubią siedzieć, jeść, biesiadować i każdy powód ku temu jest dobry. Sąsiedzi chętnie się spotykają na festynach i raz w roku mają swoją imprezę. Na jednej z takich imprez poznałam pana Tchapieskiego, który opowiadał historię o tym, jak zasiadał w zarządzie Siemensa. Razem z nim pracowali tam jeszcze panowie Nowakowski i Kowalski. I on mi mówi: „Wie pani, co w tym wszystkim jest najciekawsze? Ja w ogóle nie mówię po polsku, kompletnie nie wiem, czemu się nazywam Tchapieski. Wszyscy mówili o nas „zarząd polski””. Zarząd Siemensa składał się z Tschapieskiego Kowalskiego i Nowakowskiego i nic nie wiedział o swoich polskich korzeniach, do Polski jeździł ten zarząd tylko do sanatorium do Kołobrzegu, bo taniej. Spodobał mi się ten zarząd (śmiech). Rdzenni Niemcy. Prawdziwy Berlińczyk Taschapiesky, Kowalski i Nowakowski. Nie trzeba być językoznawcą, żeby się domyślić, że ich dziadkowie czy pradziadkowie byli pochodzenia polskiego. Mój sąsiad Tchapieski bardzo się upierał, że nie mówi po polsku, ale słyszałam, jak w ogródku wyrwało mu się polskie przekleństwo, może przywiózł je sobie z sanatorium? (śmiech). Tych polskich końcówek w całych Niemczech jest zatrzęsienie. Są często zniemczone i zamiast „i” mamy „y”, a berlińskie przysłowie powiada „Prawdziwy Berlińczyk to Polak albo Ślązak”
Berlin w "Magiku" jest zaludniony różnymi nacjami. Tam właściwie z lupą trzeba szukać Niemca z dziada pradziada. Właściwie jest tylko Schlangenberger. Poza tym jest Krenz, Niemiec nadbużański. A oprócz tego Romowie, Bułgarzy, Turcy, jest nawet ekipa z Chile. No i wspomniani Polacy.

Rzeczywiście. I ciekawe jest to, że oni wszyscy mówią świetnie po niemiecku, prawda? Berlin jest naprawdę głośny. Głośny i kolorowy. Nie tylko w przenośni. To jest niezwykle miasto i jeszcze do tego proletariackie, żeby było weselej. Berlin jest jednym wielkim kontrastem i jest zupełnie nieniemiecki. No chyba, że się pojedzie na Zehlendorf, do takiej bardzo mieszczańskiej, zamożnej dzielnicy.
Mogłabyś mieszkać poza Berlinem?

Nie, nie wyobrażam sobie, no chyba że w Toskanii. Ale tylko parę miesięcy w roku.
Berlin jest niezwykle inspirującym literacko miejscem?

Niezwykle. Każdy dom, uliczka, drzewo i krzak patrzy na mnie, kiwa palcem i mówi: „A słyszałaś już o tym?”. Berlin jest nieskończoną studnią ciekawostek i tajemnic, ciągłą inspiracją. Próbowałam kiedyś, jako młoda dziewczyna, mieszkać gdzie indziej. Przerwałam studia i wyjechałam do Gdańska. Urodziłam się w Gdańsku, myślałam więc, że może tam jest moje miejsce. Próbowałam, ale nie dałam rady. Musiałam wrócić do Berlina. Berlin to jest moje miejsce, ale za to ciągle się przeprowadzam, mam na koncie 36 przeprowadzek, a przecież nie jestem jeszcze taka stara…
Berlin jest w twoich książkach opisany niezwykle emocjonalnie, ale przy tym bardzo drobiazgowo. Czy można by powołać do istnienia biuro podróży pt „Magik”, które by śladami tej powieści oprowadzało turystów?
Wyobraź sobie, że już jest coś takiego. Przewodnik, który oprowadza po Berlinie śladami „Tunelu” i „Magika” po niemiecku i po polsku. Fantastyczny przewodnik po mieście, bardzo go polecam, nie tylko na wycieczki śladami moich książek.
W Berlinie mieszka wielu pisarzy spoza Niemiec, którzy zdecydowali się pisać po niemiecku. Ty piszesz po polsku. Polka, która mieszka w Niemczech, pisze o Niemcach i o Niemczech po polsku. Trochę to skomplikowane.

No tak (śmiech). Trochę na opak. Ale tak naprawdę, kiedy pracowałam nad „Tunelem”, opisywałam rzeczy, które przeżyłam przed wielu laty, nie znając jeszcze języka niemieckiego. Przeżyłam to, znając tylko jeden język. Myślę, że „Tunel” to niezwykle osobista książka, choć nie jest o mnie. Zresztą moim zamierzeniem wcale nie było napisanie powieści, myślałam raczej o opowiadaniu, które zaczęłam pisać po polsku dlatego, że pisałam tam trochę o swoich nauczycielach z niemieckiej szkoły. Myślałam, że może będzie bezpieczniej, jeśli to będzie po polsku i to nigdy do nich nie dotrze. No ale dotarło właśnie teraz, przy okazji tłumaczenia (śmiech). A „Magik” został napisany po polsku, bo miałam już swoje wydawnictwo, które niecierpliwie czekało na następną książkę. Miałam też przychylnych czytelników i krytyków. Poszłam najprostszą drogą. 
A jak wygląda przyjęcie „Magika” w Polsce? Jest w tej powieści emblematyczna scena – Dagmara jedzie do Polski poprowadzić polityczny program w telewizji. Pomimo tego, że jest świetnie obeznana z tematem i jest gwiazda telewizyjną w Niemczech, ponosi porażkę w zetknięciu z polskim piekiełkiem. Odsądza się ją od czci i wiary – i w telewizji, i w internecie. Komentarze internautów, wypominających jej zdradę narodu, są groteskowe i przerażające. Odbywasz właśnie trasę promocyjną i już się podobne komentarze pojawiają…

Prześlij mi linka, zaraz wrzucę to do następnej książki (śmiech). To nie jest tak, że w Niemczech na forach nie ukazują się takie rzeczy, ale to, z czym spotkałam się na forach w Polsce, osiąga niewyobrażalną skalę. To gotowce, aż się prosi, żeby je żywcem wtłaczać do książek. Co do komentarzy obcych ludzi – kompletnie mi nie przeszkadzają. To skanalizowanie frustracji nieszczęśliwych ludzi, które przecież nie godzą we mnie, tylko odzwierciedlają jakiś ogromny społeczny problem. A takie problemy niezwykle wstrząsają moją wyobraźnią. W powieści mocno te wypowiedzi podkoloryzowałam, a i tak redaktor zwrócił mi uwagę, że są to wypowiedzi całkiem delikatne i że w ogóle nie mam pojęcia, co tu w Polsce się dzieje.
Interesujące są w powieści fragmenty, w których porównujesz Polskę do Niemiec. Pojawiają się zaskakujące porównania – piszesz między innymi, że niemiecka telewizja jest dużo bardziej szara i nudna od polskiej.

Oglądając telewizję polską, i tę publiczną, i prywatną, odczuwam duże estetyczne zadowolenie. Prezenterki i dziennikarki są wypielęgnowane, zadbane, z przyjemnością na nie patrzę i tym milej słucham, co nie znaczy że traktuję instrumentalnie. Odnoszę po prostu wrażenie, że szanują mnie jako odbiorcę. Podoba mi się to. Poza tym dlaczego my, kobiety, mamy wkraczać na sceny polityczne i medialne w uniformach? Dlaczego kobiety mają przestać być kobietami tylko dlatego, że wchodzą w męskie zawody? Teorie moich koleżanek, że ta chęć podobania się wynika z różnych kompleksów i zacofania kobiety jako takiej, czy chęci podporządkowania się mężczyznom, doprowadzają mnie do furii. Nie znoszę takich uproszczeń i dopisywanych ról. Wracając jednak do prezenterek… W telewizji niemieckiej prezenterka jest wycofana. Nie ujrzysz tam żadnych krótkich spódniczek, ani jakichś odważnych dekoltów, ładnych butów. Prezenterki też nie są specjalnie atrakcyjne. A im mniejszy zasięg ma dana telewizja, tym gorzej. Pogodynka okręcona szalem sto razy, w jakichś buciorach… Rozumiem, że awangarda, ale bez przesady.
Może chciała pokazać, że będzie zimno.

Może tak, ale dlaczego ma tłuste włosy?
To ja już wolę zgrzebne prezenterki, które nie mają przynajmniej okazji do opowiadania o politycznym cyrku.

Wszystko ma swoją cenę. Poza tym kto powiedział, że panel polityczny w niemieckiej TV to nie cyrk? Tam po prostu widzowie okrzepli i patrzą na polityczne debaty jak na „Bitwę na głosy” albo jak na „Mam talent”.  To jest już tylko kolejny show. Nie wiem, co gorsze.
Po ostatniej kropce w „Magiku” mamy jeszcze intrygującą informację: „Koniec tomu pierwszego”.

„Magik” jest pierwszą częścią trylogii berlińskiej. Przede mną kolejne dwa tomy, a pomysłów przynajmniej na sto. Mam zupełnie odmienny problem od większości pisarzy – za dużo pomysłów. „Magika” musiałam skracać, bo w pierwotnej wersji miał ponad tysiąc stron. Co gorsza nie piszę o tym, o czym chciałabym naprawdę pisać. Temat przychodzi do mnie sam, mówi: „Siadaj, pisz!”. I muszę pisać powieści sensacyjne, mocne, o facetach, a ja chciałbym pisać o czymś innym.
O czym?
Chciałabym napisać jakieś świetne czytadło, proszę, nie śmiej się, bo mówię poważnie, nowoczesne „Przeminęło z wiatrem”.
(fot. Helena Parys)

(pełna wersja wywiadu, który w skróconej formie ukazał się w "Chimerze")



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz