czwartek, 15 stycznia 2015

ILU BYŁO MROŻKÓW? - "Mrożek w odsłonach"


O Mrożku nie wiadomo wiele. To paradoksalne, biorąc pod uwagę, że w ostatnich latach zostaliśmy dosłownie zasypani jego osobistymi publikacjami (autobiograficzny „Baltazar”, trzy tomy drobiazgowych „Dzienników”, listy; a na dodatek Małgorzata I. Niemczyńska opracowała rzetelną biografię – czy raczej opowieść biograficzną – „Mrożek. Striptiz neurotyka”). Ale „Baltazar” jest przecież autoterapeutycznym ćwiczeniem z odgruzowywania pamięci, które miało pomóc Mrożkowi dźwignąć się z afazji, „Dzienniki” – co naturalne – są obrazem skrajnie subiektywnym, nie dopuszczającym spojrzenia z zewnątrz, listy zaś (czego najdobitniejszym przykładem jest korespondencja z Lemem) są raczej grą w zakładanie masek. Wszystkie te książki to efektowne „tango z samym sobą”. Opowieść Niemczyńskiej daje z kolei możliwość spojrzenia na Mrożka z kilku perspektyw, lecz jest zaledwie fragmentarycznym przyczynkiem do biografii z prawdziwego zdarzenia. „Mrożek w odsłonach” tym bardziej nie jest biografią, ale niewykluczone, że ten zbiór 39 wspomnieniowych tekstów mówi o Mrożku więcej niż dotychczasowe publikacje. Przede wszystkim dlatego, że jest to wielogłos, ukazujący różne – czasem całkowicie sprzeczne – oblicza autora „Emigrantów”. 
 
Trudność w uchwyceniu prawdziwej twarzy Mrożka uwidacznia się już we wspomnieniach jego najwcześniejszych znajomych, którzy razem z przyszłym pisarzem chodzili do gimnazjum, liceum i na studia. Czy Mrożek był biedakiem ze wsi, który chodził po Krakowie w olbrzymim kożuchu furmana, czy dandysem w sztybletach i modnym palcie? Czy był mizantropem i chorobliwym dusigroszem (Stanisław Czycz, jego współlokator z krakowskiego Domu Literatów, nazywał go Ten Skąpy Skurwysyn Sławek Mrożek i podkreślał, że przez siedem lat dzielenia pokoju widzieli się ledwie kilka razy, bo Mrożek unikał i jego, i pozostałych mieszkańców) czy szczodrym i skorym do pomocy człowiekiem oraz duszą towarzystwa? Wojciech Pszoniak, znający Mrożka z czasów paryskich, podkreśla, że „kolacja z nim zawsze była wspaniałym wydarzeniem” i dodaje, że Mrożek bardzo często rozochocony śpiewał w szerszym gronie polskie pieśni. Kłóci się to ze świadectwami innych znajomych – przed Jerzym Jarockim na premierze „Rzeźni” uciekał tak zajadle, że chował się przed nim za teatralną kolumną, z Beckettem w ciągu dwugodzinnego spotkania nie zamienili ani słowa (Beckett bardzo to sobie chwalił), na wizytach u znajomych, które sam inicjował, potrafił powiedzieć tylko jedno zdanie (na przykład „Kiedyś kremówki były większe”). Nieoczywisty jest także jego stosunek do Gombrowicza – podziwiał go czy raczej nienawidził? Jedno na pewno ich łączyło – przekonanie o własnej wielkości. Kiedy Rita Gombrowicz po lekturze „Słonia” powiedziała mężowi, że ten tom opowiadań współgra z jego twórczością, autor „Ferdydurke” odpowiedział: „To nic dziwnego, bo ja jestem ojcem polskiej literatury”. Kiedy natomiast ktoś zakrzyknął po lekturze „Wdów” „To dużo lepsze niż Ionesco!”, Mrożek z właściwą sobie flegmą odpowiedział . Całkowicie się zgadzam”.

Osobną kwestią jest wizerunek Mrożka z lat ostatnich. Czy był – jak chcą niektórzy – pysznym egoistą, który „poświęcił stare przyjaźnie dla największej miłości swojego życia: miłości własnej” i zrywał bez powodu kontakty z dawnymi przyjaciółmi, a na ulicy udawał, że ich nie poznaje, czy może za jego zachowaniem stała choroba? Odpowiedzią niech będzie anegdota przytoczona przez Tadeusza Nyczka: „Umówiliśmy się u mnie w domu na trzecią po południu. Jest wpół do trzeciej, otwieram bramę, bo wracałem z miasta, a na półpiętrze, na okiennym parapecie siedzi Mrożek. Na mój widok wstaje i mówi: „Dzień dobry. Ja tu już pół godziny na pana czekam. Co się z panem dzieje?”. Oblałem się zimnym potem i bąkam: „Przecież umówiliśmy się na trzecią…”. „No właśnie, siedzę tu już pół godziny” – odpowiada. Pokazuję zegarek, tłumaczę, że jest wpół do trzeciej. Czuję panikę, jakaś groza wisi w powietrzu. A on spokojnie: „A to możliwe, ponieważ ja nie umiem czytać zegarka i nie wiem, która godzina”. „A jak się pan gdzieś umawia, to co pan robi?”. „Wychodzę na chybił trafił i idę. Mniej więcej się orientuję, czy jest przed południem, po południu czy wieczór. Ale zegarka nie rozumiem”. Mówię więc: „No dobrze, Chodźmy do mnie”. (…) Siedzimy, nic. Ja na wszelki wypadek milczę. Mija parę minut. Mrożek to patrzy w ścianę, to rozgląda się po pokoju. I nagle pyta: „Która godzina?”. „Za dwadzieścia trzecia”. „To ja już muszę iść”. Wstał i poszedł”.

„Dla mnie Mrożków było dwóch” – wspomina Bohdan Paczowski. To prawda, ale tylko w pewnym stopniu. Mrożków było znacznie więcej. W tym tomie jest ich trzydziestu dziewięciu. W rzeczywistości Mrożków było nieskończenie wielu.

„Mrożek w odsłonach. 39 opowieści z różnych miejsc i czasów”
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz