Czytam Centralnie
"Centrala" to tygiel środkowo-południowo-wschodnich europejskich kultur, języków, narodowości. "Centrala" jest pojęciem geograficznie względnym. Rozciąga się (na potrzeby tego bloga) od Albanii po Estonię, od Kaukazu po Ren. "Centrala" to literatura, która z tym bagażem różnorodności musi sobie jakoś radzić. I radzi sobie w świetny sposób. Dlatego Czytam Centralnie.
czwartek, 2 marca 2017
BIOGRAFICZNA POWIEŚĆ MUZYCZNA - Josef Škvorecký "Scherzo capriccioso"
Scherzo capriccioso to dość nietypowa pozycja w dorobku Josefa Škvoreckiego, który w swojej autobiografii przyznawał, że ta powieść wyłamuje się z podziału, w ramach którego jego utwory zalicza się albo do nurtu quasi-autobiograficznego (z opus magnum, czyli Przypadkami inżyniera dusz ludzkich, na czele), albo do nurtu detektywistycznego. Jednocześnie ta „wesoła fantazja na temat Dvořáka” – jak brzmi podtytuł powieści – zdaje się być ukonorowaniem pasji muzycznej Škvoreckiego, który przez całe życie fascynował się jazzem i był najlepszym saksofonistą spośród pisarzy (i vice versa). W jednym z wywiadów mówił: „Postanowiłem, że w każdej mojej powieści znajdzie się przynajmniej kilka zdań na temat jazzu. W jedynej powieści science fiction, jaką napisałem (Pulchra), pojawia się Antonín Dvořák, który gra na saksofonie”. Dvořák i jazz? Jak się okazuje, nie jest to aż tak fantastyczne. Właśnie w Scherzo capriccioso Škvorecký udowadnia, że to właśnie Dvořák, sięgając w swoich symfoniach po negro spirituals i motywy indiańskie, stał się niejako ojcem chrzestnym jazzu (i bluesa), a z pewnością wprowadził ten rodzaj muzyki na salony. „Jestem przekonany, że w przyszłości muzyka tego kraju musi być oparta na murzyńskich melodiach. To powinno lec u podstawy każdej poważnej i oryginalnej szkoły kompozytorskiej, jaka powstanie w Stanach Zjednoczonych” – pisał (podobno) Dvořák.
Pomimo językowej maestrii Škvoreckiego oraz jego pasji i wiedzy muzycznej, nie da się na ponad 400 stronach tańczyć o architekturze (jak określał pisanie o muzyce Frank Zappa). Dlatego czeski autor zdecydował się znacznie rozszerzyć fabularny horyzont, skupiając się nie tylko na pięcioletnim pobycie Dvořáka w Stanach Zjednoczonych, ale też sięgając do przeszłości kompozytora oraz opisując wydarzenia, które miały miejsce nawet ćwierć wieku po jego śmierci. W efekcie powstała świetnie udokumentowana powieść biograficzna (choć, zgodnie z podtytułem, jej autor pozwalał sobie na częstą fikcjonalizację świata przedstawionego) o bardzo wyrazistym tle historyczno-społecznym, będąca portretem rzeczywistości, zwłaszcza amerykańskiej, przełomu XIX i XX wieku. W centrum tej opowieści znajduje się Mistrz oraz jego przepychanki z Ameryką (i vive versa). Dość wspomnieć, że Amerykanie łamali sobie język na nazwisku czeskiego kompozytora, szukali więc dlań brzmieniowych zamienników o zaskakującej semantyce (Divorceshack) lub po prostu szli na łatwiznę (Boraks).
Oryginalność Scherzo capriccioso zasadza się w ogromnej mierze na ciekawym zabiegu formalnym – sam Mistrz, jak mówi się o Dvořáku, choć gra tu pierwsze skrzypce, jest postacią niemal epizodyczną, ginącą w natłoku różnych narracji. Škvorecký dopuszcza do głosu całą rzeszę bohaterów – od członków rodziny kompozytora, po jego przyjaciół, studentów, krytyków, aż po postaci całkowicie marginalne z punktu widzenia fabuły. Autorami tego wielogłosu są osoby zróżnicowane pod każdym względem, dostajemy więc odmienne w tonie opowieści, których tematyka jest niezwykle szeroka – od scen z życia europejskiej arystokracji, poprzez obrazki ze świata bohemy, aż po naturalistyczne opisy wielkomiejskiej nędzy oraz wspomnienia murzyńskich niewolników i emigrantów ze Starego Kontynentu (temat niezwykle bliski Škvoreckiemu, który drugą połowę swego życia spędził na emigracji w Kanadzie). Powstała w ten sposób zajmująca „powieść muzyczna”, będąca nie tylko literacką transpozycją polifonii, ale też, jak najsłynniejsza symfonia Dvořáka, historią „Z Nowego Świata”.
Josef Škvorecký Scherzo capriccioso, tłum. Andrzej. S. Jagodziński, Książkowe Klimaty, Wrocław 2017, s. 416
(poszerzona wersja tekstu, który ukazał się w "Polityce"
poniedziałek, 24 października 2016
MAGIA PÓŁNOCY - Hubert Klimko-Dobrzaniecki "Zostawić Islandię"
Zostawić Islandię
to pożegnanie Huberta Klimko-Dobrzanieckiego z tytułową
wyspą, która była dla niego kolejno: marzeniem, wyzwaniem,
natchnieniem, ojczyzną (przyjął obywatelstwo tego kraju), a
obecnie stała się ważnym wspomnieniem. Islandia była też dla
tego pisarza przepustką do literackiej sławy – wydana w roku 2006
„podwójna” książka Dom
Róży. Krýsuvík,
łącząca osobistą relację z islandzkiego domu spokojnej starości
z poetycką opowieścią stylizowaną na skandynawską sagę,
przyniosła mu należne uznanie. Nie da się ukryć, że
Klimko-Dobrzaniecki trafił wtedy w odpowiedni czas. Po
międzynarodowych sukcesach Björk
i Sigur Rós oraz po świetnym przyjęciu filmów Baltasara Kormákura
i Dagura Káriego
Islandia – i wszystko, co z nią związane – stała się modna.
Klimko-
Dobrzaniecki świetnie wpisywał się w ten trend, a nawet, jako
pierwszy Polak piszący o Islandii, skutecznie go umacniał. „Nasz”
Islandczyk wydał jeszcze jedną wyspiarską książkę – Kołysankę
dla wisielca –
by potem, po kolejnych przeprowadzkach i zamieszkaniu w Wiedniu,
zmienić obszar literackich fascynacji. Islandia nie dawała mu
jednak spokoju. Po latach rozłąki zdecydował się więc na
wspomnieniową podróż na wyspę, by ostatecznie się z nią
pożegnać. Siła oddziaływania Islandii jest jednak na tyle duża,
że trudno w tym przypadku mówić o jakiejkolwiek ostateczności.
Nowa
książka Klimko-Dobrzanieckiego jest raczej prozą autobiograficzną
niż reportażem. Dlatego też – mimo mnóstwa informacji o
Islandii – dowiadujemy się z niej więcej o samym pisarzu niż o
tajemniczej wyspie. Utrzymana w gawędziarskim tonie osobista
opowieść sprawia, że Islandia jest u Klimko-Dobrzanieckiego raczej
abstraktem niż konkretem, urasta wręcz do rangi symbolu.
Nieprzypadkowo autor wplata w islandzką narrację wspomnienia z
dzieciństwa spędzonego w prowincjonalnym dolnośląskim miasteczku,
zrównując w ten sposób obie te mityzowane arkadie. Islandia
pozostaje snem, który niespodziewanie się ziścił. A może – nie
dośnił się do końca? Taka właśnie jest książka
Klimko-Dobrzanieckiego – eteryczna, oniryczna i – wbrew klimatowi
Islandii – pogodna.
Hubert
Klimko-Dobrzaniecki Zostawić
Islandię,
Noir sur Blanc, Warszawa 2016, s. 128
poniedziałek, 12 września 2016
PAVOL RANKOV. PRZEZWYCIĘŻYĆ KOMPLEKS
I.
Kiedy w 1978 roku ukazała się „Poczta
na południu. Antologia młodej prozy słowackiej”, autorka przedmowy Danuta
Abrahamowicz pozwoliła sobie ją rozpocząć autorsko zmodyfikowanym miksem
słowackich sądów krytycznoliterackich na temat tamtejszej prozy lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Wypowiedzi autorów „generacji 1956” i
towarzyszących im krytyków sprowadzają się tu głównie do kwestii wyjątkowości,
rozpoznawalności i odmienności (wobec przedstawicieli starszych pokoleń, ale
też w stosunku do pozostałych literatur środkowoeuropejskich).
W opublikowanych kilka lat temu
esejach Rudolfa Chmela, zatytułowanych wyraziście „Kompleks słowacki”, ten
literaturoznawca, publicysta i polityk, powtarza – w nieco innym układzie – te
same gesty krytyczne. Charakter narodowy Słowaków opiera się w dużej mierze na
inklinacji do nieustannego porównywania się z sąsiadami (z którymi na dodatek
łączą Słowaków liczne zaszłości) i do prób podkreślania własnej tożsamościowej
wyjątkowości, zwłaszcza na tle Europy, ze wskazaniem na kraje Europy Środkowej.
Słowacka literatura jest naznaczona
tym kompleksem. A krytyka literacka chyba jeszcze bardziej. Można wręcz
zaryzykować stwierdzenie, że z hasłowo rozumianego pojęcia „literatura słowacka”
krytyków interesuje dużo bardziej słowackość niż literackość. Poczucie
prowincjonalności literatury słowackiej – prezentowane często przez autorów i
krytyków – jest także poręcznym wytrychem dla tych nielicznych wydawców
zagranicznych, którzy zechcieli przyjrzeć się słowackiej literaturze nieco
bliżej. Z jakiegoś przecież powodu polski wydawca pierwszej na naszym rynku
książki Pavla Rankova, wyboru opowiadań „Bratysława jest mała”, opatrzył ją –
na zachętę? – fragmentem wywiadu, który na łamach czasopisma „Knižná revue”
przeprowadził z autorem Marek Kopča. Fragment ten jest okrojony do odpowiedzi
na jedno, jakże wszak emblematyczne pytanie: „Czy w erze globalizacji i
zjednoczenia Europy literatura słowacka ma szansę, podobnie jak dobre słowackie
piwo, na znalezienie większej liczby odbiorców?”. Oto wyimki z odpowiedzi
Rankova: „Piwo jest w lepszej sytuacji, wystarczy je przełożyć z auta do pubu i
załatwione. Przełożenie dzieła literackiego zajmuje więcej czasu i umie to
dobrze zrobić o wiele mniej ludzi. Myślę, że literatura słowacka nie jest w
stanie wywołać za granicą jakiegoś boomu, ale z drugiej strony mamy sporo
autorów, którzy nie przyniosą Słowacji wstydu. Nie mam jednak wrażenia, by
świat jakoś celowo i systematycznie zapominał właśnie o nas. (…) Wyobrażenie,
że słowacka kultura rzuca perły, a świat to jest ten wieprz, który nie chce ich
nawet zeżreć, to tylko element naszego zwyczajowego użalania się nad sobą”.
II.
Tytuł polskiego wyboru opowiadań Rankova jest mylący.
Został bowiem zapożyczony z tytułu opowiadania „Trzy tysiące osiemset
pięćdziesiąt sześć koron słowackich albo Bratysława jest mała”, które nie
zostało zamieszczone w żadnym z autorskich zbiorów Rankova, a ukazało się
jedynie w czasopiśmie. Polski wydawca (prawdopodobnie w porozumieniu z autorem
i/lub tłumaczem) nie tylko zdecydował się na publikację tego opowiadania (co
ważne – z wątkiem polskim!), ale też uczynił z jego podtytułu tytuł całego
zbioru, a także umieścił je na początku książki. Dlaczego jest to tak istotne?
Otóż w tym opowiadaniu – już w tytule zaznaczającym ironiczne podejście do
osławionego „kompleksu słowackiego” – Rankov decyduje się na przemyślną grę z
narodowymi stereotypami. W pewnym momencie bohater opowiadania (pisarz i
akademicki wykładowca – nie jedyne alter ego w twórczości Rankova) mówi do
żony: „Polacy są absolutnymi ignorantami w kwestii Słowacji. Oni myślą, że są
największym i najbardziej kulturalnym narodem słowiańskim”. Rzecz w tym, że
jest to opinia, którą należy wziąć w cudzysłów, ponieważ bohater wymyślą ją na
poczekaniu jedynie po to, by w niewinny sposób nałgać żonie i ugrać tym samym
coś dla siebie. Najważniejsze jest jednak to, że opowiadanie otwierające polski
wybór jest JEDYNYM, w którym pojawiają się jakikolwiek wskazówki co do miejsca
akcji. Opowiadanie to, które Rankov napisał później od wszystkich pozostałych,
można zatem postrzegać jako cezurę w jego twórczej metodzie obłaskawiania
kompleksu słowackiego.
III.
We wczesnych opowiadaniach – wydanych w latach 1995-2004
w tomach „S odstupem času” („Z perspektywy czasu”), „My a oni / Oni a my” („My
i oni / Oni i my”) i „V tesnej blízkosti”
(„W ścisłym pobliżu”) – sposobem Rankova na walkę z kompleksem słowackim
był eskapizm. Wszelka konkretyzacja (geograficzna, historyczna, polityczna)
jest w nich programowo nieobecna. Opowiadania te rozgrywają się wszędzie i
nigdzie, miejsce akcji często jest szyfrowane pierwszą literą jego nazwy,
bohaterowie albo nie mają imion, albo występują pod pseudonimami, noszą imiona
uniwersalne, bądź też brzmiące z angielska (Emma, Vanessa). Świat przedstawiony
opowiadań Rankova nie odsyła do rzeczywistości, bardzo często przekracza wręcz
granice między realnością a fantazją. W „Audytorach” główny bohater
sprzeniewierza się firmowej przysiędze i trafia do miasteczka, z którego nie
może się wydostać. W „Nieudanym wieczorze” zwykłe wypad do centrum okazuje się
przejściem do innego (równoległego?) świata, w którym wszyscy mówią w dziwnym
języku. W „Fotografii” osadzony w więzieniu mężczyzna przenika do wiszącej na
ścianie fotografii, zostawiając w areszcie swoją ziemską powłokę. Podobny motyw
występuje w opowiadaniu „Nowa ludzkość”, w którym doczesne życie okazuje się
jedynie etapem przygotowującym do właściwej, doskonałej egzystencji. Tematyka
niemalże fantastyczna łączy się w opowiadaniach Rankova z duszną, kafkowską
atmosferą grozy i niepokoju (krytycy wskazują także na powinowactwa Rankova z
Borgesem, czy – by pozostać na gruncie słowackim – z Dušanem Mitaną).
Wyalienowana jednostka czuje się zagubiona w świecie, który okazuje się
miejscem tajemniczym, niebezpiecznym i nieprzyjaznym.
Tę nieoczywistość świata przedstawionego Rankov pogłębia
zaburzeniami w obrębie narracji oraz fabularnymi zagadkami, z upodobaniem myląc
tropy na obu tych poziomach. W „Tunelu” narratorem nieoczekiwanie okazuje się
jedna ze statystujących postaci, a cała historia opowiadana jest ze sporego
dystansu czasowego. W „Korespondencji” niewinna ingerencja listonosza w
korespondencję dwóch mężczyzn sprawia, że rzeczywistość zaczyna wymykać się
spod kontroli. W „Lokacie terminowej” służbowy romans okazuje się zaplanowaną
intrygą kryminalną. Bohaterowie Rankova bardzo często są zawieszeni między
rzeczywistością a fantazmatem, jak w bliźniaczych opowiadaniach „Z wizytą u
matki” i „Z wizytą u córki”, próbują też narzucić innym swoją wolę, zmusić ich
do określonych działań, które doprowadzają ofiary do granic obłędu. Nierzadko
dochodzi tutaj do zacierania się granic osobowości, wzajemnego przenikania,
zamiany ról. Wszystkie wolty Rankov wykonuje zazwyczaj pod koniec każdego z
opowiadań, najczęściej w ostatnim, puentującym całość zdaniu – tę swoją
skłonność potrafił obśmiać w „Psach”, gdzie feralna historia romansu mężczyzny
po czterdziestce z nieletnią koleżanką jego córki ujęta jest w formę tekstu
złożonego w wydawnictwie, na którym niechętna autorowi redaktorka dopisuje
swoje opinie.
Najdalej – jeśli chodzi o nierealność i zaskakujące
zmiany punktu widzenia – poszedł Rankov
w opowiadaniach zwierzęcych: w „Drobiu” narratorką jest kura, która ma właśnie
trafić na pieniek, zaś w „Drosophilia populi” kilka banalnych scenek w parku,
ukazanych w klasycznej antropocentrycznej konwencji (i narrator, i bohaterowie
należą do gatunku Homo sapiens), zostaje zrekapitulowane epizodem, w którym to
tytułowe muszki owocówki są koroną stworzenia, stają się „ludzkie” (populi),
zaś ludzie służą muszkom jedynie jako laboratoryjny materiał poglądowy.
Opowiadanie pochodzące z ostatniego zbioru Rankova zamyka polski wybór. To
symptomatyczne – wydaje się, że to opowiadanie jest dla słowackiego autora
granicą, po przekroczeniu której trudno byłoby wrócić do świata literatury
realistycznej. Gdyby Rankov zdecydował się rozwinąć swoją twórczość, pod
względem tematycznym, w tym kierunku, mógłby stać się specjalistą od
postmodernistycznej groteski w rodzaju Wiktora Pielewina (wspominam rosyjskiego
pisarza nieprzypadkowo, ponieważ ma on w swoim dorobku książkę zbudowaną na
bardzo podobnym schemacie, co „musze” opowiadanie Rankova – mam na myśli „Życie
owadów”). Z drugiej jednak strony „Bratysława jest mała” wyraźnie unaocznia
inny rodzaj ewolucji autora – zaczynając od bliskich fantastyce miniatur,
zbudowanych właściwie na jednym (prawda, że błyskotliwym) pomyśle, z każdym
kolejnym tomem Rankov nie tylko nabierał rozmachu, wydłużając teksty, ale też
stawał się coraz bardziej poważny (nawet wtedy, gdy pozostawał daleki od
realizmu).
IV.
Tak oto Rankov nie stał się drugim Pielewinem. Został –
dość nieoczekiwanie – czołowym słowackim realistą, a zarazem mistrzem
psychologicznej obserwacji, autorem epickich powieści o rozbudowanym tle
historycznym, które nie tylko wyzyskują słowackie realia, ale też czynią z
narodowej specyfiki (wielokulturowość i trudne, zagmatwane losy Słowacji w XX
wieku) główny temat tej twórczości. Kompleks słowacki został przełamany. Pavol
Rankov stał się największym specjalistą od literatury słowackiej (literatury,
która słowacką tożsamość stawia na pierwszym planie). A uczynił to właściwie
jedną powieścią – „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)”
(późniejsze „Matki” „tylko” utwierdziły jego pozycję).
O ile w opowiadaniach Rankov uciekał od geograficznego (i
każdego innego) konkretu, o tyle w debiutanckiej powieści jest on punktem
wyjścia. Chodzi tu mianowicie o Levice, miasto leżące w południowo-zachodniej
Słowacji, blisko granicy z Węgrami. Tuż przed drugą
wojną światową w tym prowincjonalnym miasteczku we względnej komitywie żyli
Czesi, Słowacy, Węgrzy, Niemcy, Żydzi, Cyganie, trafiali się nawet Bułgarzy
(nazwisko Rankov!) i Polacy. Zawierucha wojenna oraz późniejsze lata
przechodzenia od stalinizmu do normalizacji rozsypały w pył ten barwny etniczny
tygiel. W ciągu zaledwie trzydziestu lat w tej części Europy zmieniło się
niemal wszystko. I właśnie w ramach trzydziestu lat, od roku 1938 do roku 1968
(są to w historii Czechosłowacji daty jednoznacznie symboliczne, kojarzące się
z kapitulacją wobec wojsk hitlerowskich i będących na usługach Moskwy wojsk
Układu Warszawskiego), słowacki pisarz Pavol Rankov zamknął czas akcji swojej
powieści. Rozległy czasowy horyzont oraz czwórka głównych bohaterów różnej
narodowości – tak skrojona powieść wymaga epickiego oddechu oraz niezwykle
precyzyjnie poprowadzonej fabuły. Rankov poradził sobie z tymi wymogami w
genialny w swej prostocie sposób. Każdy z rozdziałów rozgrywa się kolejnego
roku tego samego dnia – pierwszego września. Dla bohaterów powieści będzie to
data szczególna. Począwszy od pierwszego dnia września 1938 roku, gdy czwórka
nastolatków rozgrywa intrygujące zawody pływackie na levickim basenie.
Trzech młodocianych przyjaciół – Czech Jan,
Węgier Peter i Żyd Gabriel – założyło się między sobą, że ten, kto pierwszy
przepłynie długość basenu, zdobędzie prawo do pierwszeństwa w ubieganiu się o
względy pięknej koleżanki, Słowaczki Marii. Zawody, przerwane przez drobny
incydent, nie zostaną rozstrzygnięte przez następne 30 lat. Okupacja,
emigracja, faszyzm, komunizm, nacjonalizm, kolaboracja, partia, Służba
Bezpieczeństwa – w życie młodych bohaterów, zmuszonych do przejścia wężowym
ruchem przez ten labirynt, wkroczą bowiem historia z polityką i nic już nie
będzie takie samo. Utraconego przedwojennego porządku wszechrzeczy, gdy życie
było proste i jasne, nie da się już odzyskać. Pozostanie chaos, który grupa
przyjaciół będzie próbowała jakoś okiełznać, co roku w ten sam wrześniowy dzień
starając się rozstrzygnąć dawny zakład. Idea rozegrania przyjacielskich zawodów
stanie się jedynym pewnikiem w czasach, gdy nic nie jest pewne – jak w
kalejdoskopie zmieniają się nazwiska, imiona (Jan stanie się Honzą, Janosem, a
nawet Ianem), granice, narodowości. Dla kogoś, kto nie orientuje się w
geopolitycznych zawirowaniach w tej części Europy, taki stan jest trudny do
zrozumienia: „Widzisz, to jest Europa Środkowa. Kiedy Niemcy zajęli Czechy, to
w drugiej części kraju powstało Państwo Słowackie, ale Levice nagle już nie
znajdowały się tam, ale na Węgrzech. Da się to zrozumieć?”.
Im bardziej zawiła staje się
środkowoeuropejska historia, tym bardziej Rankov stara się uklasycznić swoją
powieść. Szlachetność postaw i trwanie przy podstawowych wartościach przynosi
bohaterom – niejako na przekór podłym czasom – ocalenie. Natomiast
przejrzystość języka i lekkość stylu chronią czytelników przed zagubieniem się
w nieprzyjaznym świecie. To właśnie prostota jest główną siłą napisanej z
epickim rozmachem powieści Rankova, tej panoramy dziejów, na tle której
rozgrywają się jednostkowe losy. Jest jednak coś, co rozbija tę klasyczność
opowieści. To epizody, w których pojawiają się osoby odpowiedzialne za całe to
polityczne zamieszanie – Miklós Horthy, Josef Tiso, Klement Gottwald czy
Alexander Dubček. Epizody absurdalne i jawnie groteskowe. Dzięki nim powieść
nabiera dodatkowych rumieńców. W tym kontekście „Zdarzyło się pierwszego
września” jest podwójnym zwycięstwem literatury, która jednocześnie ocala i
unieważnia. Ocala pamięć o pokoleniu, któremu przyszło żyć w heroicznych
czasach, i próbuje unieważnić absurdy XX-wiecznej historii. Albowiem, jak pisze
Rankov, „Wszystko jest wymyślone. Niczego nigdy nie było, nikt nigdy nie żył.
Pierwszego września też nigdy nie było”. Wszystko zdarzyło się komu innemu i
kiedy indziej. W nienormalnych czasach.
V.
Powieść „Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)” odniosła ogromny
(zasłużony) sukces. Rankov otrzymał za nią m. in. Nagrodę Literacką Unii
Europejskiej, Nagrodę Czytelników dziennika „SME” oraz Nagrodę Literacką Europy
Środkowej „Angelus” (a także – w jej ramach – Nagrodę Czytelników). Na fali
popularności powieści powstała jej sceniczna adaptacja – tekst sztuki napisał
sam Rankov. Sztuka jest – jak głosi notka na wydaniu książkowym (które ukazało się
także w polskim tłumaczeniu) „poszerzoną o nowe wątki swobodną adaptacją
powieści“, jednakże całość jest w stosunku do powieściowego oryginału mocno
zubożona.
Następczynią
„Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)“ jest powieść „Matki“.
Rankov pozostaje w niej wierny tematowi, któremu podporządkował swój głośny
debiut, czyli destrukcyjnemu wpływowi historii na jednostkowe losy
bohaterów, nieodmiennie mieszkańców naszej części Europy. O ile jednak
protagonistami poprzedniej powieści Rankova byli mężczyźni, o tyle w „Matkach”
są oni ledwie statystami – pierwsze skrzypce grają tu kobiety. Główną bohaterką
jest Zuzana, młoda Słowaczka, która po wyzwoleniu Czechosłowacji przez Armię
Czerwoną zostaje oskarżona o zdradę radzieckiego partyzanta, który był jej
kochankiem. Zesłana do łagru, rodzi syna, którego jednak musi oddać nadzorczyni
obozu. Gdy w roku 1953 Zuzana wróci do rodzinnej wsi, rozpocznie walkę o
odzyskanie dziecka. Będzie to równie trudne jak przetrwanie w łagrze.
Uderzające,
jak dalece „Matki” odmienne są od nowelowych początków Rankova, ostentacyjnie
uciekających w nierealność i bazujących na fikcyjności. „Zdarzyło się
pierwszego września (albo kiedy indziej)” jest na drodze rozwoju jego prozy
ważnym etapem – to powieść realistyczna, aczkolwiek historia w niej
opowiedziana jest całkowicie zmyślona. W „Matkach” Rankov poszedł o krok dalej,
opierając swoją powieść na faktach – natrafił na książkę Petra Juščáka,
zbierającą wspomnienia Słowaków, którzy przeżyli pobyt w sowieckich łagrach.
Wśród nich znalazły się wspomnienia pewnej Słowaczki, która w Gułagu
urodziła dziecko. Co ciekawe, na kanwie jej historii powieść napisał też sam Juščák. Jego
powieść bardziej trzyma się faktów niż
„Matki”; Rankov potraktował tę historię raczej jako inspirację do stworzenia
fabuły o dużo szerszym zasięgu, a ponadto pozwolił sobie na złagodzenie swojej
wersji („Na potrzeby powieści wymyśliłem mały obóz, o którym więźniarki, znające już
inne obozy, mówią, że jest całkiem przyjemny, lepszy od innych, prawie tak
dobry, jak obóz pionierski. Posunąłem się do tego, że wymyśliłem taki lepszy
Gułag niż zwykły dlatego, by w ogóle móc pisać na ten temat”).
Pisząc
dziś powieść łagrową – jakkolwiek by nie była zniuansowana i (słowo mocno nie
na miejscu) atrakcyjna – trzeba mieć świadomość, że sama „story" nie
wystarczy. Rankov doskonale zdaje sobie z tego sprawę, wpisując historię Zuzany
w dodatkowe konteksty. Reinterpretuje między innymi kanoniczne dla realizmu
socjalistycznego teksty – przede wszystkim „Matkę” Gorkiego i legendę o Pawliku
Morozowie. Prosty efekt odwrócenia socrealistycznych schematów daje piorunujące
efekty – postawienie dobra osobistego ponad ogólnym jest nie tylko osią
napędową fabuły, ale też pomostem pozwalającym przenieść akcję we
współczesność. Opowieść o Zuzanie jest bowiem w istocie (pamiętamy takie
zaskoczenia z opowiadań Rankova) pracą zaliczeniową z gatunku „oral
history", pisaną w ramach studiów środkowoeuropejskich przez studentkę
Lucię. Znajduje się ona w sytuacji będącej dalekim echem tej, w której znalazła
się bohaterka-respondentka jej pracy (czyli wspominająca wydarzenia sprzed 60 lat
Zuzana). Okazuje się, że „formy i specyfika realizacji macierzyństwa w sytuacji
granicznej", jak brzmi tytuł pracy, pozostają zbieżne niezależnie od
sytuacji historycznej – realizują się poprzez konflikt między silnym instynktem
macierzyńskim a buntem wobec matki. Obustronne pokoleniowe napięcie jest w
istocie ponadczasowe i ponadhistoryczne.
Rankov
nie poprzestaje jednak na takim wzbogaceniu fabuły i idzie o krok dalej. Mało
kto miałby odwagę porwać się na połączenie łagrowej historii o macierzyństwie w
ekstremalnych warunkach z satyrą na uniwersyteckie zaślepienie
teoretyczno-metodologiczne – Rankov robi to z nadzwyczajną swobodą. Nie chodzi
tu jednak wyłącznie o inklinacje autora do literackich gier, uwielbienie do
wielopoziomowych narracji, czy wreszcie chęć dopieczenia uniwersyteckim kolegom
– historia Zuzany jest po prostu na tyle tragiczna i patetyczna, że domagała
się wręcz skontrowania jej wątkiem o lżejszym ciężarze gatunkowym. Tak czy owak
– Rankov pozwala sobie w „Matkach” na kpinę z akademickiego „szantażu
hermeneutycznego" i twierdzi, że powieść, zwłaszcza powieść historyczna,
czerpie więcej z życia niż z nauki. Mówi to jako akademik, ale przede wszystkim
jako pisarz. Jeden z najciekawszych pisarzy z Europy Środkowej.
(tekst ukazał się pierwotnie w "Poboczach")
czwartek, 8 września 2016
MASAKRA - rozmowa z Krzysztofem Vargą
Maciej Robert:
Cena Masakry równa jest cenie dwu płlitrówek.
Krzysztof Varga:
Dwu półlitrówek? To strasznie drogo chyba.
MR: Za bardzo się
nie znam, strzelałem. Chciałem uwypuklić kontekst alkoholowy,
który jest dla tej powieści ogromnie ważny. Pijesz?
KV: Tak, piję
alkohol. Piję alkohol, piję wino, piję piwo, wódek nie pijam
raczej… Piwo i wino, jeśli mogę, ale nie będę polecał
konkretnego, bo to byłaby jakaś kryptoreklama.
MR: Ale w powieści
taka kryptoreklama występuje.
KV: Nie do końca,
pojawiają się konkretne szczepy wina – Shiraz, Malbec, Cabernet
Sauvignon, Pinot i jeszcze kilka innych. Nie jestem sommelierem i nie
znam się na tym, mój bohater pije wszystkie rodzaje szczepów
czerwonych, a nie cierpi Merlota. A to jest taki pomysł, który
podkradłem z filmu Bezdroża, to jest fantastyczne,
niezależne kino amerykańskie, opowieść o dwóch przyjaciołach w
średnim wieku, jeden z nich ma wziąć ślub, więc wyruszają w
kawalerską podróż po winnicach kalifornijskich. Ten drugi jest
pisarzem, trochę nieudanym, bo napisał jakąś powieść, której
nikt nie chce wydać, ale oprócz tego bardzo dobrze zna się na
winach. I właśnie nie cierpi Merlota. Kiedy umawiają się z
jakimiś dwoma dziewczynami na randkę, to on mówi: Jeżeli ona
zamówi Merlota, to ja wychodzę”. I to podkradłem z tego filmu –
mój bohater nie lubi Merlota.
MR: I zeszliśmy
na obecność alkoholu w kulturze. A tak się składa, że w
ostatnich lata pojawiło się w Polsce sporo powieści (i filmów)
eksplorujących ten temat.
KV: Przykłady
dawaj.
MR: Patrycja
Pustkowiak i jej Nocne zwierzęta okrzyknięte pierwszą
kobiecą powieścią alkoholową. Niedawno ukazała się debiutancka
powieść Małgorzaty Halber Najgorszy człowiek na świecie. W
międzyczasie Jakub Żulczyk ogłosił, że jest na odwyku.
KV: Wiesz, mnie
się nie wydaje, żeby to był jakiś bardzo duży wysyp książek,
ja raczej widzę inne, nazwijmy to, mody książkowe na współczesnym
rynku polskim, czyli wielki bum kryminalny na przykład. Tutaj mamy
cały szereg autorów i powieści. Mamy niezwykłą popularność
literatury reportażowej, czy szerzej – non-fiction. A tutaj mamy
tylko kilka książek. Książka Patrycji dla mnie jest o tyle
ciekawa, że mamy bohaterkę, kobietę, która pije, ćpa i ogląda
pornosy. To jest właśnie nowe, bo gdyby to był bohater męski,
który po prostu pije wódkę, coś tam wciąga nosem i ogląda filmy
pornograficzne, to by nas tak nie zaskoczyło i nie przejęło. A
tutaj mamy historię tak zwanej singielki, mniej więcej
trzydziestoletniej, która ostro pije i ogląda porno, jest wulgarna,
ale oczywiście jednocześnie widzimy, że tak naprawdę jest
wrażliwa, nieszczęśliwa i samotna. Jeśli chodzi o książkę
Małgorzaty Halber, to znam tylko jej fragmenty. To jest inna
opowieść, bo to jest książka mocno autobiograficzna z tego, co
rozumiem i jak odczytuję wypowiedzi Małgorzaty Halber. Jest to
przede wszystkim opowieść o wychodzeniu z nałogu, o terapii. Mamy
tam ekspiację kobiety sukcesu, która od czternastego roku piła,
była gwiazdą telewizji dziecięcej, młodzieżowej, radia. W pewnym
momencie zorientowała się, że jej balangowanie i picie wymknęło
się zupełnie spod kontroli i poszła na terapię, więc to jest
opowieść o wychodzeniu z nałogu i odkrywaniu nowego życia, a więc
coś zupełnie innego niż książka Patrycji Pustkowiak i coś
innego niż moja książka, czy też jakieś wyznania Kuby Żulczyka.
Jeżeli mówimy o Halber, to ja bym jeszcze dodał opowieści
dokumentalno-autobiograficzne, kryjące się w kostiumie fabuły,
czyli książki Wiktora Osiatyńskiego. Rehab, Litacja,
Rehabilitacja. Jest to opowieść o jego nałogu, o
wychodzeniu z tego nałogu, o terapii, ale zamknięta w parafabułę.
Wszyscy mówią o książce Małgorzaty Halber, ale jeżeli ktoś
chce tak naprawdę poznać strukturę nałogu, wychodzenia z tego,
upadków, podnoszenia się, to książki Wiktora Osiatyńskiego,
szczególnie Rehab, są najważniejszą lekturą, przynajmniej
dla mnie.
MR: Były pomocne
przy pisaniu twojej książki? Jak wchodziłeś w sposób myślenia
swojego bohatera?
KV: Nie, nie, nie,
nie, nie, nie. Książki Osiatyńskiego są opowieścią o nałogu, o
upadku. On pokazuje drogę wychodzenia z tego poprzez terapię. Z
książkami Osiatyńskiego bardziej koresponduje książka Halber.
Tyle że Osiatyński jest fachowcem, zajmującym się leczeniem
nałogów, natomiast Halber, jak rozumiem, zamknęła w literackiej
formie prywatną ekspiację. Mnie przy pisaniu nie było to akurat
potrzebne, ale wydaje mi się, że jest to na tyle sugestywnie
zrobione, że pewien bardzo znany pisarz, który przeczytał tę
książkę, zadzwonił do mnie i powiedział, że jemu się bardzo
podoba. Przeczytał i dostał kaca, mimo że nie miał alkoholu w
ustach od Sylwestra. Dostał takiego kaca, że przez cały dzień
leżał w łóżku i cierpiał. To chyba największa pochwała, jaką
można usłyszeć.
MR: Do tych
powieści, o których mówimy, dodałbym Pilcha.
KV: No właśnie!
MR: Pod Mocnym
Aniołem. Ale też jej ekranizację, którą zrobił Smarzowski.
Ale łapię się na tym, że nagle alkohol i sprawy z nim związane
stały się czymś nieoczywistym.
KV: Właśnie to
jest dziwne, wiesz? To jest bardzo dziwne, jeśli chodzi o książkę
Jurka Pilcha Pod Mocnym Aniołem. To jest przede wszystkim
niebywale zabawna lektura, to jest książka ironiczna, dowcipna, ja
ją w życiu przeczytałem chyba trzy razy i za każdym razem
turlałem się ze śmiechu. Pomijając oczywiście słynną frazę
Pilcha, poziom ironii, autoironii i humoru jest tam ogromy. Zresztą
książka Jurka i film Wojtka wzbudziły opór wśród niektórych
ludzi zajmujących się terapią uzależnień, bo uważali oni, że
film Wojtka pokazuje pewien absolutny wycinek, margines, czyli ludzi
pijących, którzy są degeneratami już. A książka Jurka też nie
pokazywała pełnej prawdy, była zbyt zabawna. Smarzowski zrobił
film hardcore’owy, ale czego się spodziewać po Wojtku
Smarzowskim? To jest reżyser, który dociska zawsze pedał do końca.
Po pierwszej projekcji, jeszcze przed premierą, oglądałem ten film
u dystrybutora na jakimś telewizorze i wyszedłem z tego pokazu
zdruzgotany. Nie byłem w stanie z siebie nic wydusić, było to tak
bardzo dojmujące. Za drugi razem już takiego szoku nie było, ale
ten film robił na mnie ogromne wrażenie tą swoją fizjologią,
dosłownością, taką brutalnością. A później przypomniałem
sobie o filmie Janusza Morgensterna Żółty szalik, z
absolutnie fantastyczną i kultową rolą Janusza Gajosa.
MR: Ja bym
powiedział, że to jest wręcz ciepły film.
KV: Absolutnie,
ale wspaniały! Oglądanie filmu Wojtka Smarzowskiego uruchomiło we
mnie potrzebę obejrzenia Żółtego szalika, a ponieważ on
jest cały w YouTube, to obejrzałem go dziesięć razy chyba. To
jest kapitalna opowieść, według scenariusza Pilcha zresztą, i ona
jest chyba bliższa idei książkowej wersji Pod Mocnym Aniołem,
dlatego że jest tam pewna nadzieja.
MR: Miłość,
która ocala.
KV: Miłość,
która nas uratuje, wyzwoli i tak dalej. Nie chcę powiedzieć, że
Wojtek wypaczył książkę Pilcha, on ją po prostu pokazał po
swojemu. Ale w ekranizacji Smarzowskiego jest przede wszystkim
straszliwa rozpacz, dół, ciemność, jakaś taka straszliwa
fizjologia, a u Pilcha jest to bardziej przepełnione nadzieją, tak
samo jak w Żółtym szaliku Morgensterna.
MR: Sięgnijmy
wstecz, powiedzmy, pół wieku. Mamy takie nazwiska jak Hłasko,
Iredyński, Konwicki, Himilsbach. Literatura mocno zalatująca
alkoholem, ale też rzeczywistość była jakby kacogenna.
KV: No tak, była
kacogenna.
MR: Natomiast
dzisiaj dla hipsterii alkohol jest jakimś egzotycznym dodatkiem.
KV: Wiesz, to jest
tak, że w PRL-u wszyscy pili, bo pewnie nie było nic lepszego do
roboty. to było coś naturalnego. Wszyscy żyliśmy legendami
i anegdotami, czego to Hłasko nie zrobił po pijaku, co się działo
w Kameralnej i tak dalej, i tak dalej. To był element takiego,
powiedziałbym, folkloru, ale też przekonania, że wszyscy piją.
Trzeba też wspomnieć kanon filmowy, czyli Pętlę Hasa. Ta
rzeczywistość była tak kacogenna, że nie trzeba było pić, żeby
mieć ciężkiego kaca. A teraz zrobiło się coś takiego, że nagle
dla wielu osób ten temat alkoholowy stał się jakiś egzotyczny,
dziwny, nowy, ojej, tak, coś o piciu… Jednocześnie czytamy często
w mediach, że wszyscy piją, albo że jest wysoki poziom alkoholizmu
u kobiet. I to u kobiet sukcesu, czyli nie jakichś menelic, tylko
kobiet, które pracują w korporacjach i biurach, przychodzą
wieczorem do domu i w kuchni obalają butelkę wina albo muszą sobie
strzelić, żeby się wyluzować. Poza tym w PRL-u nie było
narkotyków właściwie, oprócz jakichś kompotów, który sobie
wstrzykiwali jacyś biedni hipisi. Był proszek Ixi, jakiś
butapren. A dzisiaj, szczególnie w społecznościach
wielkomiejskich, narkotyki są czymś powszechnym, bardzo
rozpowszechnionym. Wszyscy wciągają koks, o tym jest książka
Kuby Żulczyka Ślepnąc od świateł. To jest rodzaj mody,
stylu życia, że przede wciągają też ludzie na stanowiskach,
elita kultury, sztuki, mediów. Więc dzisiaj w sposób zaskakujący
nagle okazało się, że alkohol jest czymś dziwnym, egzotycznym,
wszyscy się dziwią, że ludzie piją albo że pojawiają się
książki na ten temat, bo widocznie wszystkim się wydawało, że
już będą pojawiały się wyłącznie książki o zdrowej kuchni,
książki kucharskie i książki o tym, jak się odchudzać, bo to są
ciekawe nurty. Ale nie wydaje mi się, żeby nastąpiła jakaś
gwałtowna zmiana, że nagle jest straszliwy wysyp książek
alkoholowych, to raczej jakiś zbieg okoliczności.
MR: Do tych
nazwisk dorzućmy jeszcze klasykę światowej literatury – Lowry,
Jerofiejew. Użyłeś słowa „nurt”. Czy można mówić o
tematycznym nurcie alkoholowym w historii literatury powszechnej?
KV: Alkohol należy
do pewnego zbioru tematów, które od zawsze pojawiają się w
literaturze. To trochę tak, jakby zadać pytanie: „Napisałeś
książkę o miłości, czy wydaje ci się, że jest osobny nurt
miłosny w literaturze?”. Albo na przykład o bogu. Jest pewien
zespół tematów uniwersalnych. Jest Eros, jest Tanatos, miłość,
śmierć, bóg, jest też alkohol. Nie uważam, że jest osobny nurt
książek o miłości, są dobre i złe książki o miłości, czy
też dobre i złe książki o śmierci, tak samo jak są lepsze i
gorsze książki o alkoholu. Powiedziałeś o Jerofiejewie i Lowrym,
to pewnie Charlesa Bukowskiego trzeba by dodać, który też jest
kanonicznym alkoholowym autorem. Z tej grupy najbliżej emocjonalnie
jest mi chyba do Lowry’ego i Pod wulkanem, nigdy nie byłem
specjalnym entuzjastą Moskwy–Pietuszek Jerofiejewa,
zwłaszcza że to jest książka anegdotyczna i dowcipna. Wszyscy,
którzy ją czytali, ciągle wspominają przepisy na drinki, które
tam się pojawiają, nie wiem, politura jakaś, rozpuszczalnik.
Natomiast Pod wulkanem Lowry’ego to jest kanoniczna książka,
bardzo dojmująca, przerażająco smutna, książka, która zostaje
na zawsze. Książka, która powraca się w różny sposób,
przypominam sobie frazę Marcina Świetlickiego „Pod wulkanem /
urodziło się / DZIECKO”. Jakieś kryptocytaty z Lowry’ego też
pojawiały w jego wierszach. Jeśli chodzi o Bukowskiego, to bardzo
dawno go nie czytałem, ale przypominam sobie jak kiedyś, jeszcze w
czasach studenckich, z nieprawdopodobnym przejęciem oglądałem film
Ćma barowa z Rourke’iem w roli głównej i to zrobiło na
mnie jakieś nieprawdopodobne wrażenie. Kilka miesięcy temu
wyczaiłem, że na jakimś kanale filmowym leci Ćma barowa i
postanowiłem to zobaczyć. Byłem potwornie rozczarowany, mówiłem:
„Boże, jakie to jest egzaltowane, jaki ten Mickey Rourke jest
okropny, jaki on jest głupi bez przerwy”. Historia jest taka, że
on jest pisarzem, bo to jest przecież Charles Bukowski, więc Henry
Chinaski jest pisarzem, który pisze jakieś świetne opowiadania,
ale tak naprawdę nie chce zrobić kariery, nie chce, żeby go
drukowano. Zapija się na śmierć konsekwentnie. Ja też jestem
pisarzem, nie tylko konsumentem alkoholu, ale jego działania wydały
mi się dość dziwne. Gdybym był na jego miejscu, chciałbym
skorzystać z możliwości drukowania i jeszcze zarabiać pieniądze,
więc ta opowieść wydała mi się jakoś strasznie nieprawdziwa i
denerwująca. To są takie rozczarowania po latach.
MR: A widziałeś
filmową wersję Pod wulkanem?
KV: Tak,
widziałem. Widziałem dawno temu.
MR: John Huston,
osiemdziesiąty czwarty rok, jeden z jego ostatnich filmów.
KV: Tak, ale słabo
to pamiętam. Książkę czytałem dwa razy, robiła na mnie
ogromne wrażenie. Nie ma co przywoływać starej anegdoty o kozie,
która zjada taśmę filmową i mówi, że książka była lepsza.
Nie mogę też porównać Pod Mocnym Aniołem Pilcha z filmem
Smarzowskiego, to są dwa różne media. Książkę z książką
można porównywać, film z filmem, ale książkę z filmem trudno.
Wiadomo, że ze świetnej książki można zrobić koszmarny film, ze
średniej można zrobić bardzo dobry, ale takie porównania są
trochę chybione.
MR: Powiedziałeś
że można porównać książkę z książką. Zatem mam dwie książki
do porównania. Masakra i...
KV: A ta druga, co
to jest?
MR: Najpierw
fabuła Masakry. Głównym bohaterem jest Stefan Kołtun,
emerytowany gwiazdor punk rocka, mieszkający dosyć wygodnie na
Saskiej Kępie. Pewnego dnia, a jest to 1 sierpnia, z kaca po
kilkudniowym piciu, budzi go wycie syreny. W domu nie ma ani żony,
ani dzieci, co gorsza nie ma portfela, a co najgorsze nie ma telefonu
komórkowego. Stefan nie może zadzwonić po pożyczkę, żeby kupić
choć parę butelek piwa. Rusza więc w miasto. Wychodzi o
siedemnastej, wróci o piątej rano. O tym, co się dzieje w
międzyczasie, na razie nie mówimy. A teraz streszczenie innej
powieści. Czytam z czwartej strony okładki: „Akcja powieści
rozgrywa się w ciągu jednej doby w Warszawie, w scenerii
stołecznych ulic, zaułków i dziennych oraz nocnych lokali różnej
kategorii i autoramentu, z ekskluzywnymi restauracjami włącznie.
Odnajdzie tu czytelnik wątek sensacyjny, ale powieść ta to przede
wszystkim znakomity obraz rzeczywistości polskiej, obraz ponury,
przygnębiający, lecz przejmująco prawdziwy, na który po ukazaniu
się powieści, słusznie myślący krytycy zareagowali ostrymi
zarzutami i inwektywami”.
KV: Dość
ogólnikowe to streszczenie.
MR: Jeszcze jedna
ważna rzecz: początek. Początek Masakry: „Obudziło go
przeciągłe wycie syren alarmowych, straszliwe, głośne i
bezlitosne, świdrujące mózg jak dentysta kanał w chorym zębie.
Wycie dojmujące i przerażające, które nie chce się skończyć, a
pierwsza myśl po jego usłyszeniu brzmi: wybuchła wojna, zaraz
wszyscy zginiemy”. I drugi początek: „Tuż przed
oczami widziałem czarne litery leżące wspak. Nowy kryzys ś…
– przesylabizowałem z najwyższym trudem. […] Wtedy odezwał się
grzmot i szedł gdzieś górą w łoskocie stali i dudnieniu złomów
betonu”.
KV:
Wniebowstąpienie.
MR: Tadeusz
Konwicki, Wniebowstąpienie. Można porównywać?
KV: Można, ale
moja jest grubsza.
MR: Bardzo można.
Prawie pół wieku minęło od premiery Wniebowstąpienia, a
tak naprawdę można by tę notkę dać do twojej książki.
Właściwie nic w Polsce się nie zmieniło i nic w literaturze się
nie zmieniło.
KV: Wiesz,
wątpliwy komplement. To jest tak, że kompletnie nie myślałem o
Konwickim, kiedy pisałem tę książkę. Myślałem prędzej o
Malcolmie Lowrym, natomiast później parę osób zwróciło uwagę
na to, że tu jest duch Konwickiego obecny. A książka wyszła jakoś
akurat chyba tuż po śmierci Konwickiego. Zabiłeś mi ćwieka,
dlatego że ja nie myślałem o Konwickim, a Konwicki teraz wraca.
Też dam ci wątpliwy komplement w zamian, że nie jesteś pierwszą
osobą, która zwraca uwagę na tę koincydencję. Jeżeli była, to
musiała być podświadoma. Natomiast co się zmieniło?, Zmienił
się pewien sztafaż, zmienił się krajobraz, zmieniła się
Warszawa oczywiście. Natomiast sprawy zasadnicze się nie zmieniły
chyba.
MR: A co ze
słusznie myślącymi krytykami? Jestem ciekaw, czy po premierze
Masakry również były głosy z tej strony? Ostatecznie
brukasz pamięć o powstaniu warszawskim, w twojej powieści pojawia
się też wrak Tupolewa i pochód smoleński. Były jakieś głosy
oburzenia?
KV: Jeśli chodzi
o fantasmagoryczny obraz wraku i pochodu sunącego przez Warszawę w
porannych mgłach, to miałem przed oczami raczej obraz
Malczewskiego. To właśnie taka fantasmagoria, melancholia.
Natomiast głosów oburzenia nie było, bo, po pierwsze, krytyka
literacka nie ma już nic do gadania w Polsce. Po drugie, spór
polityczno-ideologiczny uprawiany jest jedynie na poziomie
publicystyki prasowej, telewizyjnej i internetowej. Publicyści nie
czytają takich powieści, tylko czytają doniesienia medialne i się
do nich ustosunkowują. I między sobą się pałują. O, to się
zmieniło właśnie! Kiedyś książki Konwickiego, w ogóle
literatura, mogły wzbudzić pewną debatę, opór, spór, bunt albo
zachwyty krytyków. Jan Błoński czy Kazimierz Wyka mogli napisać,
że to jest wybitne, a jacyś partyjni krytycy, jakiś tam Machejek
mógł napisać, że to szarga świętości i to jest oburzające.
Dzisiaj tego nie ma zupełnie. Jak przejrzysz gazety, tygodniki,
dzienniki, to nie istnieje spór o książki, o literaturę. Weźmy
książkę Twardocha Morfina – to przecież jest absolutnie
fenomenalny powód, żeby rozpętać jakąś burzę. Bo tam Twardoch
z polskością się zmaga. I to jest książka, która zyskała
popularność, jest kupowana, czytana, natomiast nie była pretekstem
do ogólnopolskiej poważnej debaty, czym jest Polska, co to jest
polskość i tak dalej. Poważnie traktujemy to, co kandydat
na prezydenta walnął w telewizji, albo co jakiś publicysta napisał
o innym, albo jak się pokłócił dziennikarz z politykiem, albo, że
ktoś mówił „Proszę mi nie przerywać, bo ja panu nie
przerywałem”, albo ktoś inny krzyczał „Hańba! Zdrada!”.
Wokół tego się wszystko toczy. Natomiast kompletnie nie toczy się
wokół książek. Inną kolejną niewygodą jest to, że literatura
jest omawiana ewentualnie za pomocą kilku słów, wytrychów
jakichś. Miałem okazję brać udział w programie telewizyjnym
Kultura, głupcze w towarzystwie Doroty Masłowskiej i Marka
Bieńczyka. I tam prowadzący rzucał hasła opisujące poszczególne
książki, kilka słów, takich wytrychów. I Marek Bieńczyk
powiedział bardzo mądrą rzecz, że jest pewna zasada, że w
telewizji trzeba wszystko powiedzieć za pomocą sześciu słów. No
i zacząłem sobie sprawdzać przykłady. I rzeczywiście, tak,
wszystko można powiedzieć za pomocą sześciu słów, nie więcej.
Pamiętam, że my się trochę tam zbuntowaliśmy, Dorota Masłowska
powiedziała, że to jest w pewnym sensie upokarzająca sytuacja dla
pisarza, dlatego że pisarz siedzi przez rok czy dwa lata pisze
książkę, a później wszystko jest sprowadzone do tych sześciu
słów. To jest niewygoda straszliwa, łatwiej jest polemizować ze
zdaniem składającym się z sześciu słów niż z książką, która
ma czterysta czy pięćset stron i jest wynikiem ciężkiej pracy. To
jest pełny upadek refleksji na temat kultury, sztuki, literatury.
MR: Bohaterem
twojej książki jest Stefan Kołtun. Nazwisko, jak mniemam, dość
znaczące. Imię pewnie też.
KV: Nazwisko
Kołtun pojawiło się w trakcie pisania książki, najpierw
bohater nazywał się tylko Stefan, ale dlatego, że uznałem, że
podoba mi się imię Stefan, jest ciekawsze niż Piotrek albo Paweł,
albo Maciek, albo Robert, albo Krzysztof. Tak jakoś przyszedł mi
ten Stefan do głowy. I to jest bardzo ciekawe, jak można różnie
interpretować książki, bo ja, wymyślając Stefana, nie myślałem
o tym, ale. Przecież Stefan wyrusza w odyseję przez
miasto i ktoś powiedział, że to jest ewidentnie aluzja do Ulissesa
Joyce’a, gdzie Stefan Dedalus wędruje przez Dublin. A ten
Kołtun mi się pojawił w pewnym momencie, nawet nie myślałem,
że on będzie miał nazwisko. Po prostu, gdy pisałem scenę
spotkania Stefana z Poetą, ten wita go: „O, Stefan Kołtun”.
Myślałem, że Poeta powie tylko: „O, Stefan”. I wtedy wpadło
mi do głowy słowo „kołtun”, uznałem, że będzie tu
symboliczne. Bo przede wszystkim kojarzy nam się z kołtuństwem,
z drobnomieszczaństwem, z jakąś hipokryzją, więc
uznałem, że to będzie po prostu dobre nazwisko. I taka jest
cała prawda. Mało ciekawa może, że nie stał za tym jakiś
wysublimowany przemyślny plan.
MR: Stefan w
trakcie swojej odysei warszawskiej spotyka różnych znajomych,
którzy reprezentują bardzo szeroki wachlarz poglądów
politycznych, społecznych, kulturalnych. Mam jednak wrażenie, że
Stefan z tym swoim kołtuńskim, mieszczańskim nazwiskiem staje
gdzieś po środku. Dla niego i lewica, i prawica są tak samo
śmieszne.
KV: On jest w
pewnym sensie biernym obserwatorem pewnych wydarzeń. Budzi się,
rusza w miasto, szukać znajomych, którzy mu pożyczą pieniądze, i
po drodze spotyka różne dziwne figury. Najpierw swojego znajomego,
dawnego kolegę, niejakiego Prezesa, który jest zawodowym prezesem
– to człowiek, który za pomocą sztuki mimikry jest w stanie
wszystko przetrwać i być zawsze prezesem w dowolnej firmie czy
korporacji, jest takim absolutnym relatywistą, ja sobie go nazwałem
relatywistą kapitalistycznym. Później spotyka sfrustrowanego
poetę, następnie swoją dawną wielką miłość –
postmodernistyczną dziewczynę, która ma pseudonim Wiedźma.
Spotyka prawicowego myśliciela, niejakiego Proroka, spotyka
lewicowego docenta. Spotyka niejakiego magistra Wątrobę, który
jest krytykiem kultury polskiej w ogólności. I Stefan przyjmuje
często tak naprawdę pozycję słuchacza nie angażującego się
bezpośrednio w spór ideowy. Kulminacją tych sporów ideowych jest
dyskusja docenta z magistrem Wątrobą w mieszkaniu na Targowej na
temat polskiej literatury, kultury, sztuki, teatru et cetera,
gdzie Stefan siedzi w fotelu, który pożyczyłem sobie z Wycinki
Bernharda, ten uszaty fotel, i obserwuje spór, który pomiędzy nimi
się toczy. Jego refleksja jest taka, że być może obaj mają
rację, a być może żaden z nich nie ma racji, więc on nie jest
czynnym uczestnikiem, nie pozycjonuje się ideologicznie,
powiedziałbym, ani po stronie prawej, ani po lewej, ani za kulturą
liberalną, ani konserwatywną. Ten zabieg pomógł mi przedstawić
racje różnych stron. Poza tym Stefan organizuje swoje myślenie
wokół tego, żeby się napić, żeby pożyczyć pieniądze, żeby
znowu strzelić klina i do końca nie wytrzeźwieć, żeby wreszcie
wrócić do domu. On jest w takim stanie, że chyba intelektualnie
nie byłby zdolny do prowadzenia wysublimowanych dyskusji na tematy
zasadnicze, bo jest po prostu sponiewierany. Miałem oczywiście
pełną świadomość, że muszę wystrzegać się pułapki
publicystyki, żeby to mi się nie omsknęło w stronę powieści
publicystycznej. W związku z tym pozwoliłem sobie na pokazanie
różnych poglądów, ale także na ich wyśmianie.
MR: Na przykład
na wyśmianie figury czcigodnego starca, którym jest Jarosław Marek
Rymkiewicz.
KV: A miałem
nadzieję, że nikt nie będzie wiedział kto to jest.
MR: Wszyscy inni
czcigodni starcy już powymierali. Został jedynie Jarosław Marek
Rymkiewicz. To ciekawe, bo rozmawiałem niedawno ze Zbigniewem
Mikołejką, który też mówił o tym samym czcigodnym starcu, że
to jest bardzo ciekawa sprawa, że prawica ma takiego intelektualnego
guru, którego lewica się nie dorobiła.
KV: To prawda. Ma
takiego guru i ceni go przede wszystkim nawet nie tyle za poezję (to
znaczy za poezję musi en bloc go cenić, i właściwie całe
jego pisarstwo), ale przede wszystkim za te jego bezpardonowe
wypowiedzi polityczne, czy też za te jego wiersze, które były
bardzo politycznie zaangażowane. Ale to prawda, lewica nie ma
takiego patriarchy wśród pisarzy, prawda? Czesław Miłosz był
pewnie dla nich taką wyrocznią, ale teraz pozostał tylko
Rymkiewicz, który, pamiętajmy, jest autorem bardzo fajnej powieści
Rozmowy polskie latem 1983, książki, której on podobno nie
pozwala wznowić, dlatego że tam jest bardzo dużo ciepłych słów
o Adamie Michniku. Jestem szczęśliwym posiadaczem oryginalnego
egzemplarza i czasami lubię sobie do niej zajrzeć. To trochę
wynika z powodów, przepraszam za słowo, biologicznych, że
Rymkiewicz jest właściwie ostatnim żyjącym z tych gigantów,
nazwijmy to. Miłosz nie żyje, Herbert nie żyje, Szymborska nie
żyje, Różewicz zmarł niedawno, i został ten Rymkiewicz. Druga
rzecz jest już nie biologiczna, ale taka, że generacje dzisiejszych
pięćdziesięciolatków nie doczekały się swoich autorytetów
moralnych, dlatego że literatura polska po osiemdziesiątym
dziewiątym roku wchodziła z antypolitycznym hasłem prywatności,
małych ojczyzn, odcięcia się od tak zwanych powinności
literatury. W związku z tym była baśniowa, trochę newage’owa
proza Olgi Tokarczuk, był Stasiuk, który był zawsze osobny, był
manifestacyjny Świetlicki, który w wierszu Dla Jana Polkowskiego
pokazywał swoje absolutne désintéressement sprawami
politycznymi. Wypowiadanie się polityczne było uważane za jakiś
wielki obciach, teraz już może mniej, ale jednak to autorzy
prawicowi są bardziej ekspansywni. Mamy przecież autorów, którzy
są jednocześnie prozaikami i publicystami – Wildstein,
Ziemkiewicz, Wolski. Natomiast strona lewicowa mimo jakichś
rachitycznych ruchów Krytyki Politycznej nie stworzyła literackich
autorytetów. Po stronie liberalnej nie ma też wspólnotowości,
każdy gra na własny rachunek, natomiast tacy autorzy prawicowi
łączą płynnie twórczość literacką z twórczością stricte
polityczną.
MR: Jedną z
rzeczy, które Kołtuna uwierają, jest polska skłonność do
martyrologii. „Jak dobrze byłoby zapomnieć te daty, te lata, te
rocznice, wszystkie te straszliwe zestawienia cyfr oznaczających
wojny, powstania, katastrofy, układających się w krwawy, mięsny,
kościany i ściegienny kalendarz, który cuchnie rozkładającymi
się zwłokami”. I teraz uważaj…
KV: Uważam.
MR: Kiedy była
premiera Masakry?
KV: Ósmego
kwietnia.
MR: Ósmego
kwietnia. To uważaj. To jest dwa dni przed piątą rocznicą
smoleńską, kilka dni po dziesiątej rocznicy śmierci papieża,
zaraz potem były święta wielkanocne, więc też właściwie
martyrologia i potem mamy koniec kwietnia, który, jak powiedział
klasyk, jest najtragiczniejszym dla Polaków miesiącem. Ale zaraz
mamy maj, promujesz książkę. Jest pierwszy maja, trzeci maja, w
międzyczasie jeszcze drugi ze świętem flagi, zaraz będą wybory,
a przed wyborami rocznica zakończenia drugiej wojny światowej. To
jest masochizm z twojej strony.
KV: To znaczy,
kiedy miałbym wydać tę książkę?! W styczniu?
MR: Oto jest
pytanie!
KV: W styczniu
jest powstanie styczniowe! Rozumiesz…
MR: Kiedy w tym
kraju można wydać książkę?
KV: W marcu marzec
68, w grudniu grudzień 70, w sierpniu powstanie, nie ma kiedy wydać
tej książki. Natomiast prawda jest taka, że książka miała się
ukazać dwudziestego drugiego kwietnia, nie wiem czy to coś zmienia.
Ale wydawca przesunął na ósmego z powodów handlowych, bo
wydawał też inną książkę, a łatwiej jest wydać dwie książki
w tym samym momencie, ze względu na drukarnię, dystrybucję,
hurtownie, niż wydać jedną ósmego, a drugą dwudziestego
drugiego. I taka jest cała prawda o tym, że ukazała się na dwa
dni przed rocznicą smoleńską, bo miała się ukazać troszkę
później, a wydawca przyspieszył.
MR: A najciekawsze
w tym wszystkim jest to, że jedna z twoich powieści, Aleja
Niepodległości, w której na samym początku, na pierwszej
stronie, bohater ginie w katastrofie lotniczej, ukazała się kilka
dni przed katastrofą smoleńską.
KV: To prawda.
MR: Więc jesteś
profetą.
KV: To prawda.
(śmiech) Rzeczywiście, Aleja Niepodległości ukazała się
na samym początku kwietnia dwa tysiące dziesiątego roku. Co
ciekawe, ja wtedy mieszkałem w Peczu na Węgrzech, cały kwiecień
siedziałem na Węgrzech i rano zaczął pikać mi telefon, po prostu
SMS za SMS-em zaczął przychodzić, nie wiedziałem, co się dzieje.
Pierwsze SMS-y „Prezydent zginął”, drugie, że się samolot
rządowy rozbił. Włączyłem internet, ale byłem wtedy tysiąc
kilometrów od Warszawy, więc to wszystko jakby bezpośrednio mnie
ominęło, śledziłem to w internecie i telewizji węgierskiej.
Rzeczywiście to jest ciekawa zbieżność, ale nie mam daru
przewidywania i jasnowidztwa, dzięki Bogu. Nie chciałbym mieć
takiego daru w życiu.
MR: Nie da się w
Polsce, jak się ukazuje, napisać powieści, która by uciekała od
historii, od pamięci, czy też od postpamięci. W Masakrze
pamięć funkcjonuje nijako na dwóch poziomach. Z jednej strony jest
czymś nostalgicznym, sentymentalnym, a więc kojarzonym pozytywnie,
z drugiej strony jest balastem. Cytat: „Nigdy nie był w kinie
Sawa, ale pamiętał je z czasów młodzieńczych, gdy mieszkał w
zupełnie innej części miasta, a pamiętać dziś to najważniejsze,
ponieważ to, że pamięta się coś jeszcze z dwudziestego wieku
jednak nobilituje. Pamięć, co ciekawe, stawała się ostatnimi
czasami zbytkiem coraz rzadszym i przez to cenniejszym”. Więc jak
to w końcu jest z tą pamięcią?
KV: Pamięć to
jest dobra rzecz, dlatego że nasza rzeczywistość bardzo
przyspieszyła i wszystko dzisiaj żyje krócej. To jest jakiś banał
straszliwy, ale również książka żyje krócej, ponieważ według
wydawców książka istnieje na rynku trzy miesiące. Wszystko
przyspieszyło, czas kiedyś płynął wolniej, bo nie mieliśmy tylu
doznań, nie mieliśmy tylu nowości, takich sensacji, kiedy jedna
drugą wypiera. Narzuciły to nam media, szczególnie media
elektroniczne. To, co się stało przedwczoraj, jest dziś
zamierzchłą historią. Musimy szukać nowych doznań, nowych
podniet, nowych newsów, nowych sensacji, żeby być w nieustannym
stanie pobudzenia i głodu. Głodu nowości. Wszystko, co nie jest
nowe, jest już nieciekawe, co powoduje, że nasza pamięć bardzo
się skraca. To, co było modne dwa lata temu, jest dzisiaj ramotą.
Natomiast jeśli chodzi o historię – mówiłeś o nurcie
alkoholowym, a ja raczej zauważam inny nurt we współczesnej
polskiej literaturze, czyli powrót do historii. I mam tu na myśli
nie tylko prozę, ale też non-fiction, bo jest mnóstwo książek o
historii współczesnej. Ale spójrzmy na karierę Szczepana
Twardocha. Jeśli pomyśleć o jego najważniejszych książkach,
czyli ostatnio Drach, wcześniej Morfina, wcześniej
Wieczny Grunwald, a nawet jeszcze wcześniejsze książki –
Sternberg czy opowiadania Prawem wilka, to wszystko są
rzeczy historyczne. On na dobrą sprawę współczesność przemyca
rzadko i pisze książki historyczne. Olga Tokarczuk napisała opus
magnum, czyli Księgi Jakubowe, które są powieścią
historyczną, dotyczącą nie tylko Jakuba Franka i jego sekty
frankistów, ale Rzeczpospolitej osiemnastego wieku. Jacek Dehnel
napisał Matkę Makrynę, czyli powieść o pewnej oszustce
religijnej, ale w realiach Wielkiej Emigracji po powstaniu
listopadowym, czyli w czasach Mickiewicza i Słowackiego. Węgierski
pisarz György Spiró zyskał w Polsce popularność dzięki temu, że
napisał dwie wielkie powieści o polskiej historii, czyli Iksów
o Wojciechu Bogusławskim i Mesjaszy o Towiańskim i
Mickiewiczu. Ten nurt historyczny jest coraz mocniejszy, to jest
fascynujące i ciekaw jestem, jak to się rozwinie, bo widocznie jest
jakiś poważny głód rzeczy historycznej. W literaturze popularnej
masz autorów w rodzaju Komudy, Piekary, nie czytałem, ale kojarzę
nazwiska, oni zdaje się, nawiązują do wzorów sienkiewiczowskich.
Piszą powieści o Dzikich Polach, o zdobywaniu Kremla przez polską
husarię i tak dalej. Jest jakiś nieprawdopodobny boom na historię,
każda gazeta, tygodnik ma swój dodatek historyczny, jak wchodzisz
do kiosku, to jest dodatek historyczny „Polityki”, dodatek
historyczny „Newsweeka”, „Focusa”, „Do Rzeczy”, „wSieci”.
To mnie strasznie intryguje. Czy to jest ucieczkowe? Czy naprawdę
zaczęliśmy się interesować historią, szczególnie naszą,
polską, oczywiście, ale nie tylko? Czy to jest ucieczka od
rzeczywistości, która zdaje nam się mniej ciekawa, powierzchowna?
Czy jedyny prawdziwy, ciekawy dramat przynosi historia? To jest do
rozkminienia, mówiąc kolokwialnie.
MR: Do
rozkminienia jest co innego, a mianowicie twoje związki z Prusem.
KV: Rzeczywiście,
Bolesław Prus pojawia się w Masakrze w sposób bardzo
wyrazisty, bo mój bohater prowadzi rozmowę z pomnikiem Bolesława
Prusa, stojącym na Krakowskim Przedmieściu. Do końca nie wiadomo,
czy on rozmawia z tym pomnikiem, czy mu się to roi w głowie, czy to
jest jakaś pijacka maligna. Ale nie tylko rozmawia z pomnikiem
Bolesława Prusa, ale w knajpie nad Wisłą spotyka dwoje starych
znajomych, małżeństwo, które nazywa się Izabela i Stanisław.
Ale to nie wszystko – Stefan w pewnym momencie ląduje w agencji
towarzyskiej prowadzonej przez panią Latter, a jak pewnie pamiętasz,
pani Latter prowadziła pensję dla dziewcząt w Emancypantkach.
Tak więc te tropy są bardzo wyraźne. Ja jestem czytelnikiem
Prusa i bardzo się cieszę, że na maturze z polskiego był temat z
Lalki, który w dodatku nie brzmiał „Wokulski: romantyk czy
pozytywista?”, tylko był bardziej wyrafinowany.
MR: I Lalka
będzie czytana w ramach Narodowego Czytania.
KV: W zeszłym
roku Narodowe Czytanie pod patronatem prezydenta to był Sienkiewicz.
Wcześniej był Fredro i...
MR: I Mickiewicz.
Pan Tadeusz.
KV: A, i
Mickiewicz.
MR: Pomnikowy Prus
z Masakry zżyma się, że publicznie jest czytany
Sienkiewicz, a nie on.
KV: A ja wtedy
jeszcze tego nie wiedziałem, że będzie czytana Lalka.
MR: Więc znowu
wątki profetyczne w twórczości Krzysztofa Vargi.
KV: Nie rozumiem,
dlaczego nie zostałem zaproszony do tego czytania! To jest
oczywiście pewna intertekstualna zabawa, sam chciałem zrobić sobie
przyjemność. A jednocześnie złożyć jakiś mały hołd Prusowi,
którego bardzo cenię i uważam za jednego z najważniejszych
pisarzy, a Lalkę za jedną z najważniejszych powieści. Co
ciekawe, sam Prus uważał, że Emancypantki są lepszą
powieścią niż Lalka, ale może dlatego, że są późniejsze.
Pisarz zazwyczaj ceni sobie najbardziej ostatnie swoje dzieła. Więc
Prus w pewnym sensie o tyle mi patronuje, że próbowałem w miarę
swoich możliwości i sił dać panoramiczny obraz społeczeństwa
współczesnego, polskiego, warszawskiego. Spodobało mi się
rozpoznanie Anny Kałuży, która powiedziała, że Masakra to
jest ostatnia dziewiętnastowieczna powieść napisana w dwudziestym
pierwszym wieku. Uznaję to za bardzo fajny komplement, bo mniej
więcej o to mi chodziło. Oczywiście ona nie jest
dziewiętnastowieczna pod względem formy, nie ma całego sztafażu
tamtej epoki, nie byłbym w stanie napisać takiej książki.
Musiałaby być zresztą dwa razy grubsza, no bo Lalka ma
jednak około tysiąca stron, przecież to jest potężna cegła. Ale
mam na myśli ten dziewiętnastowieczny realizm, to znaczy nie
miałbym umiejętności (pewnie Jacek Dehnel by potrafił)
skrupulatnego opisywania zastawy stołowej, ubrań, tużurków,
surdutów. U mnie nie ma tej drobiazgowości, która była w
literaturze realistycznej XIX wieku konieczna, a dzisiaj jest tak
naprawdę zbędna.
MR: Ale gdyby ktoś
chciał spacerować po Warszawie geograficznymi, topograficznymi
tropami Masakry,to da radę. Na tym poziomie jest to powieść
hiperrealistyczna.
KV: No, da radę!
Da radę! Oczywiście. Tylko to nie jest cały obraz Warszawy.
Zauważmy, że na przykład u Prusa mamy obraz mieszczaństwa
warszawskiego, burżuazji, arystokracji, ale też obraz nędzy
pokazany w wędrówce Wokulskiego na Powiśle, gdzie on spotyka
piaskarzy…
MR: U ciebie też
jest wyprawa do kamienicy na Pragę, a drugiej strony są prezesi
banków.
KV: Tak, ale u
mnie nie ma czegoś, co moglibyśmy nazwać proletariatem, który
właściwie dzisiaj nie istnieje. Nie ma nędzy, chociaż jacyś żule
się przynajmniej pojawiają. Ale trudno byłoby dzisiaj dać pełen
obraz Warszawy, miasta, które jest bardzo patchworkowe, składa się
z zamkniętych osiedli i rozwalających się kamienic. To jest
strasznie niejednorodne miasto i trudno dać pełen jego obraz. U
mnie jest trochę banalnie, dlatego że Stefan snuje się gdzieś po
Krakowskim Przedmieściu, Nowym Świecie i okolicach, czyli takich
najbardziej oczywistych miejscach. To tak jakby bohater w pijanym
widzie szedł ulicą Piotrkowską w Łodzi w tę i nazad, a nie
krążył po Bałutach, dajmy na to. Ale można pójść oczywiście
na taką wycieczkę z Saskiej Kępy na Krakowskie Przedmieście,
później na Powiśle, później znowu gdzieś wrócić do centrum,
później pójść na Pragę, z Pragi nad Wisłę i z powrotem.
Natomiast jest taka różnica, że w Lalce Prusa Powiśle było
największą nędzą i straszliwą biedą, a dziś jest to jedna z
najbardziej szpanerskich dzielnic w Warszawie. Każdy chce mieszkać
na Powiślu, są jakieś knajpki, gdzie można spotkać gwiazdy
telewizji i zobaczyć we francuskim bistro Kubę Wojewódzkiego.
MR: Nie pamiętam,
który z bohaterów twojej powieści, prawdopodobnie Prezes, wyraża
taką opinię, że jedną z największych wartości Warszawy jest to,
że ona się chaotycznie zmienia i jednego dnia idziesz do knajpy, a
za dwa tygodnie już jej nie ma. Przypominam sobie naszą rozmowę
przy okazji Czardasza z mangalicą, kiedy mówiłeś, że
Budapeszt jest pod tym względem kompletnie inny, że tam knajpa
powstała przed pół wieku do dzisiaj nie tylko funkcjonuje, ale
wygląda identycznie jak za swoich początków.
KV: Tak, to jest
rzeczywiście ta różnica. W Budapeszcie jest jedno miejsce, które
jakoś się zmienia, czyli siódma dzielnica, jakby tamtejszy
Kazimierz, dawna dzielnica żydowska. Tam tętni życie wieczorne i
nocne, co jakiś czas pojawiają się nowe knajpki. Natomiast
specyfiką Warszawy jest oczywiście to, że jest to miasto, które
jest w niewoli mody. W tym sensie, że dzisiaj wszyscy siedzą na
Placu Zbawiciela w tamtejszych knajpkach, bo to jest największy
szpan, Plac Zbawiciela jest zwany Placem Hipstera, bo tam się należy
pokazać. Ale zawsze, gdy o tym myślę, przypomina mi się taka
sentencja Zygmunta Baumana, że dzisiaj społeczności miejskie to są
takie rojowiska, które się przemieszczają jak rój mrówek. Są w
pewnym miejscu, a później się przenoszą. I to jest przypadek
Warszawy. Wyobrażam sobie, że pewnego dnia królowa mrówek powie,
że zwijamy się z Placu Zbawiciela, bo to już jest straszny obciach
tu być i mrówki odejdą, a przyjdzie tam Żabka z Biedronką. Jakiś
czas temu wszyscy jeździli na Pragę, bo to było strasznie modne,
teraz siedzą na Placu Zbawiciela, za jakiś czas znajdzie się inne
miejsce. Publiczność warszawska jest niewierna w tym sensie,
podąża za modą, co powoduje, że to jest miasto w pewnym sensie
bez trwałości, miasto, które ma krótki żywot. Bo to jest miasto,
które zostało od początku zbudowane i zasiedlone po wojnie. W tym
sensie są dwie Warszawy. Jest Warszawa do trzydziestego dziewiątego
czy czterdziestego czwartego roku, która była zupełnie innym
miastem, i jest Warszawa po czterdziestym piątym roku, która tak
samo się nazywa jak to miasto przedwojenne i w tym samym miejscu się
znajduje, ale jest kompletnie innym miastem, z innymi mieszkańcami,
i nawet z inna historią. Jest miastem tworzonym w dużej mierze
przez ludność napływową. Pierwsza wielka fala była po wojnie,
teraz mamy drugą falę napływową. Byłem ostatnio na małej
imprezie na Grochowie. To były urodziny mojego znajomego z Gazety
Wyborczej, pracował w Łodzi, teraz siedzi w Warszawie. No i
zaprosił do klubokawiarni na Grochowie swoich znajomych. Tu
dygresja. A nawet dwie. Po pierwsze – klubokawiarnia to dzisiaj
słow -klucz. Po drugie – niejaki Czarek Polak prowadził knajpę
Kicia Kocia, która funkcjonowała dwa lata w świetnym miejscu, w
jakiejś starej kotłowni na Grochowie, i oczywiście już tego nie
ma. Dlatego, że zostali wygonieni, bo ktoś kupił tę starą
kotłownię, wyburzy i zbuduje apartament. Miejsce powstaje, staje
się popularne, na ten Grochów jadą ludzie z drugiej strony Wisły,
bo tam są fajne spotkania, fajne imprezy, a po dwóch latach znika.
Może gdzieś się jakoś odrodzi, a może nie, nie ma nic trwałego.
No i wtedy, na tych jego urodzinach, było mnóstwo ludzi z Łodzi.
Jego znajomi, ale oni nie przyjechali z Łodzi, tylko mieszkają w
Warszawie. Byli też ludzie z innych miast. Byłem na tej imprezce
jedynym rodowitym warszawiakiem. I to jest specyfika Warszawy. Dla
mnie to jest inspirujące, dlatego że w pewnym sensie łatwiej jest
pisać o takim mieście jak Warszawa, które nieustannie się zmienia
i kotłuje, niż o mieście, które jest strasznie zasiedziałe.
Łatwiej chyba jest pisać o Warszawie niż o Wiedniu czy o jakimś
szwajcarskim mieście.
MR: Powiedziałeś,
że dla ciebie te zmiany warszawskie są intrygujące, dla mnie
stanowią pewien problem. Nagle się okazuje, że osiemdziesiąt
procent polskich powieści rozgrywa się w Warszawie, że reszta
Polski jest niedoreprezentowana. Nie ma Radomia, nie ma Bydgoszczy,
nie ma powieści poznańskich, już prawie nie ma powieści
krakowskich, o dziwo Jest w Gdańsku Paweł Huelle...
KV: I Stefan
Chwin.
MR: Ma to też
swoją drugą stronę. Czy powieści warszawskie, w tym twoje, nie są
dla czytelników spoza stolicy nieco hermetyczne i środowiskowe?
Możemy nie wyłapywać twoich mrugnięć okiem. Kodujesz nazwy
pewnych knajp, prawdopodobnie postacie literackie mają swoje
pierwowzory, które przez czytelników warszawskich są rozpoznawane.
Więc jesteśmy troszkę ubożsi, czytając Masakrę w Łodzi.
KV: Zacznę od
końca. Książkę możesz czytać na dwóch poziomach, to znaczy
możesz czytać po prostu jako literaturę i nie zastanawiać się,
która knajpa została tam odmalowana, i to ci nie będzie zupełnie
przeszkadzać. Ktoś, kto zna realia warszawskie, dla własnej
przyjemności odkoduje, że ta knajpa, która się nazywa tak, w
rzeczywistości się nazywa inaczej, ale to kompletnie nie
przeszkadza czytelnikowi spoza Warszawy. Jeżeli jakieś postaci są
inspirowane postaciami z rzeczywistości, dla jednych może to być
intrygujące albo śmieszne, ale dla innych to nie będzie miało
znaczenia i też będą mieli przyjemność z tej lektury. Zawsze
maniacko i uparcie przypominam casus Wesela Wyspiańskiego,
gdzie właściwie wszyscy bohaterowie mieli swoje pierwowzory w
rzeczywistości, począwszy od Pana Młodego, Panny Młodej,
Dziennikarza, Poety, wszystkich gości weselnych, i dzisiaj nam to
nie przeszkadza, prawda? Dla publiczności krakowskiej początku
dwudziestego wieku to było istotne, bo wiedzieli, kto jest kto, ale
dzisiaj, w Łodzi dwudziestego pierwszego wieku, też możesz czytać
to po prostu jako dramat narodowy, nie zastanawiając się, kim była
Panna Młoda, kim był Dziennikarz czy Poeta, więc tutaj nie widzę
problemu. Wracam do pytania pierwszego. To już nie moja wina, że
Warszawa jest nadreprezentowana, inne miasta nie, bo pobrzmiewa w tym
pretensja „Dlaczego nie ma powieści o Łodzi?”.Tomasz Piątek
napisał „Miasto na Ł.”, to jest ostatnia rzecz o
Łodzi, którą kojarzę, no ale może powinien się bardziej
przyłożyć do tego. Ale mówisz, że Warszawa jest
nadreprezentowana. Ale są też braki. Kiedy myślę o Warszawie i
książkach o Warszawie, to mi brakuje trochę (może taka jest,
tylko jej nie widziałem) literatury o korporacji. Ja bym chętnie
przeczytał dobrą powieść, postuluję o jej napisanie, która
dzieje się na przykład w tak zwanym Mordorze, czyli na Służewcu
Przemysłowym w okolicach Galerii Mokotów. To jest bardzo słynne
miejsce w Warszawie, bo tam na terenach poprzemysłowych zbudowano
całą dzielnicę biurową, gdzie pracuje osiemdziesiąt, sto tysięcy
ludzi. Około stu tysięcy urzędników biurowych i korporacyjnych
różnych szczebli tam dojeżdża. Mieszkam przy stacji metra Pole
Mokotowskie i czasami, idąc rano po gazetę i pieczywo, widzę, jak
z metra wysypuje się gigantyczny tłum ludzi, który wsiada do
tramwajów, które tam jadą. I tam codziennie jedzie sto tysięcy
ludzi i pracuje w tych korporacjach, nawet pojawiły się strony na
Facebooku, Mordor na Domaniewskiej bodajże. Czekam na powieść,
która dzieje się w tym biurowym świecie korporacyjnym, wyścigu
szczurów, lęku, strachu ludzi na śmieciówkach, kredytów. Tam
pracują ludzie, którzy mają mieszkania, kredyt we frankach na
czterdzieści lat i żyją w kompletnym strachu przed tym, że
zostaną zredukowani albo obetnie im się pensje, to jest ta nasza
dzisiejsza ziemia obiecana. Wielka dzielnica samych korporacji. Taką
powieść bym przeczytał, powieść o współczesnym polskim
kapitalizmie.
MR: Stefan Kołtun
jest kolejnym muzykiem wśród twoich bohaterów. Tym razem nie
poświęciłeś wątkowi muzycznemu zbyt wiele miejsca, a szkoda, tym
bardziej, że jakiś czas temu wybuchła mini afera z Brylewskim,
który nie dopełnił swego czasu formalności i teraz bieduje
zamiast, jak chociażby Kołtun, mieszkać na Saskiej Kępie. Czy
Masakra jest w tym sensie powieścią pokoleniową o tej
właśnie generacji Brylewskiego i Lipińskiego?
KV: W pewnym
sensie. Pokolenie Brylewskiego jest starsze ode mnie o generację, bo
to jest jakoś początek lat sześćdziesiątych. Tomek Lipiński, z
którym właśnie ukazał się wywiad -rzeka Piotra Bratkowskiego, to
jest pięćdziesiąty piąty rok. Kazik, Muniek to jest początek lat
sześćdziesiątych, czyli to są ludzie starsi ode mnie o pięć,
dziesięć albo kilkanaście lat. Ale w pewnym sensie tak. Historia z
Brylem była taka, że on napisał na Facebooku, że nie ma za co
żyć, ale sam się chyba do tego przyznał, że zawalił sprawę z
ZAiKS-em. Z wywiadu z Tomkiem Lipińskim wywnioskowałem, że on ma
podobnie. Ma sześćdziesiąt lat, ale właściwie nie ma własnego
mieszkania, tylko w wynajmowanych mieszka, nie dorobił się
właściwie niczego specjalnie. Ale na drugiej szali masz na przykład
Muńka Staszczyka, który też poniekąd wyrasta z tego nurtu, a ma
wielki dom we Włochach w Warszawie. Może nie w najpiękniejszej
dzielnicy, ale dom ma naprawdę duży i zarabia bardzo poważne
pieniądze, właśnie z ZaiKS-ów. Przyznał się zresztą w
wywiadzie-rzece zrobionej przez Brzozowicza, że milion złotych
rocznie zarabia, więc są tacy, którym się bardzo udało. I są
tacy, którym się komercyjnie, finansowo zupełnie nie udało, tak
jak Brylewskiemu, co nie zmienia postaci rzeczy, że Brylewski jest
niebywale ważną postacią polskiej kultury jako ktoś, kto tworzył
Brygadę Kryzys, ma zapewnione miejsce w historii polskiej kultury. A
swoją drogą, właśnie teraz nadszedł czas rekapitulacji tego
pokolenia, bo ukazał się, oprócz wywiadu rzeki z Tomkiem
Lipińskim, wywiad z Brylewskim, który zrobił Rafał Księżyk,
kapitalna sprawa. Teraz ukazał się wywiad rzeka z Maleńczukiem pod
tytułem Chlałem, ćpałem i przetrwałem. Jakoś nie
sięgnąłem do tej książki, bo nie znam Maleńczuka osobiście,
ale znam jego skłonność do kreacji, więc obawiam się, że ta
książka może być kreacją od początku do końca, jakąś
konfabulacją. Bo o ile nie miałem wątpliwości, że i Tomek
Lipiński, i Brylu w tych swoich wywiadach-rzekach mówią jak było,
to nie wierzę, żeby Maleńczuk tam trochę nie ubarwił i nie
wykreował siebie. Pokolenie rockmanów, dzisiaj pięćdziesięcio-
czy sześćdziesięcioletnich, zaczyna podsumowywać swoje życie. I
są tacy ludzie sukcesu, bo na pewno Muniek może powiedzieć o
sobie, że odniósł absolutny sukces, nie tylko artystyczny, ale i
komercyjny. A są tacy jak Robert Brylewski, którzy tam funkcjonują
ciągle jakoś, tak jakby mieli właściwie dwadzieścia lat ciągle.
Kołtun sytuuje się gdzieś między Brylem a Muńkiem.
MR: Mówimy o
muzykach, z którymi obecnie ukazują się wywiady w formie
książkowej, ale czy doczekamy się powieści, która byłaby
odpowiednikiem filmu Polskie gówno? Życie muzyka w trasie, i
to muzyka z tej generacji, który załapała się na przełom roku
osiemdziesiątego dziewiątego. To mogłoby być ciekawe i taką
rzecz mógłby popełnić Krzysztof Varga.
KV: Mogłoby być.
Ale uświadomiłeś mi teraz, że to mogłoby być ciekawe, ale ja
tego bym nie zrobił, nie chciałbym wpaść w taką pułapkę, żeby
pisać kolejną książkę o muzyku rockowym. Literacka wersja
Polskiego gówna byłaby bardzo ciekawa i gdyby Tymon nie miał
ADHD, może by coś takiego spłodził. Ale specyfika Tymona polega
na tym, że on się miota od projektu do projektu. Tu film zrobi, tu
pastisze jakieś zagra, a to będzie udawał Grzegorza Skawińskiego,
a to nagra piosenkę z coverami Beatlesów, a to jeszcze coś. To nie
jest facet, który by potrafił usiąść i przez dwa lata pisać
książkę, bo by nie wytrzymał tego, by go rozniosło. Ale obawiam
się, że nie ma nikogo takiego, kto mógłby to zrobić. Ja bym taką
książkę przeczytał, no ale przecież nie napiszę jej, ani
Andrzej Stasiuk też nie. Chyba, że to będzie o albańskim
rockmanie, albo rzecz będzie się działa w Mongolii. Nie napisze
tego Olga Tokarczuk przecież, nie napisze tego Twardoch. Orbitowski
mógłby to napisać. Albo Żulczyk. Chociaż, z powodów
generacyjnych, on już też tego nie napisze, bo jemu bliższy byłby
didżej. Przypadki warszawskiego didżeja, zakoksowanego zupełnie,
który gra w nocnych klubach. Więc tutaj chyba brakuje autora do
czegoś takiego. Stefan Chwin też tego nie napisze.
MR: Chyba nie.
Myślisz, że Masakra nadaje się na adaptację teatralną?
KV: Tak, ale nie
na monodram. O ile z Trocin można było zrobić
monodram, bo Trociny są monologiem komiwojażera i on jest
jedyną pierwszoplanową postacią, to w Masakrze mamy cały
korowód postaci, więc wydaje mi się. Więc monodram nie, większa
rzecz tak. Tym bardziej, że jej część fabularna rozgrywa się
przede wszystkim gdzieś przy stoliku knajpianym. Za każdym razem
mój bohater trafia do knajpy. Najpierw z Prezesem siedzi w knajpie,
później z Poetą i Doktorem siedzi w knajpie, później siedzi z
narodowcami w knajpie, siedzi na Placu Zbawiciela ze swoją dawną
miłością, siedzi w mieszkaniu… Więc wszędzie to jest
absolutnie do zrobienia, potrzebny jest stolik, trochę flaszek, coś,
co będzie udawało mieszkanie albo knajpę, i gotowe. Tym bardziej,
że tam najważniejsze są dialogi, więc na pewno to się nadaje do
teatru. Zresztą pewien teatr prywatny w Warszawie zgłaszał już
swoje zainteresowanie. Nie wiem, jak sprawa wygląda, bo mój wydawca
się tym zajmuje, ma prawa do adaptacji. Być może to się uda,
bardzo bym był zadowolony.
MR: Czyli Masakra,
dramat w kilku aktach.
KV: Coś takiego,
tak. Z bardzo wesołym, smutnym zakończeniem.
MR: Ale o film
byłoby już trudniej.
KV: Wiesz, skoro
Wojtek Smarzowski mógł zrobić Pod Mocnym Aniołem, to z
tego tym bardziej można by zrobić film. Jak czytałem Pod Mocnym
Aniołem, jeszcze przed filmem oczywiście, wydawało mi się to
mało filmowe. Czysto literackie. To może brzmi jak pleonazm, ale
proza Pilcha jest bardzo literacka. Tam przecież wszystko opiera się
na frazie przede wszystkim, na słowach, na języku, więc w tym
sensie wydawałoby się, że jest trudniejsza do sfilmowania, a
okazuje się, że nie. Więc Masakra byłaby do sfilmowania
jak najbardziej, ale jakoś filmowcy się jeszcze nie dobijają.
(poszerzona wersja wywiadu, który ukazał się w "Fabulariach")
środa, 8 czerwca 2016
DALEKO-BLISKO - Ilona Wiśniewska "Hen. Na północy Norwegii"
Raport
z najdalszego krańca Europy
Hen
to kolejna książka reportażowa Ilony
Wiśniewskiej
o Norwegii. Debiutanckie Białe
autorka poświęciła Spitsbergenowi, największej wyspie polarnego
archipelagu Svalbard. Hen
jest portretem północnej Norwegii, czyli Finnmarku. Niby to dużo
bliżej – wszak to już kontynentalna Europa – a jednak wciąż
daleko. Dlatego też tytuł najnowszej książki Ilony Wiśniewskiej
najlepiej czytać po norwesku – w tym języku słowo „hen”
oznacza równocześnie „daleko” i „blisko”. Określenie w sam
raz dla Finnmarku. Z Oslo jedzie się tutaj samochodem 24 godziny.
Mało kto jednak wybiera się w taką podróż. Dla większości
Norwegów północna część kraju to zbieranina odludków i
dziwaków, zamieszkujących tereny, które nie sprzyjają normalnej
egzystencji. „Finnmark to garstka ludzi, ryby i renifery, kamień
na kamieniu, bezwzględne morze, zimne lato, surowa zima i wiatr,
który mąci świadomość”. Dodajmy do tego wzajemną niechęć na
linii Północ-Południe, pisaną rządowymi próbami norwegizacji
mniejszości etnicznych z jednej strony i separatystycznymi dążeniami
„północnych” z drugiej, a otrzymamy uproszczony obraz całości.
Wiśniewska
nie poprzestaje jednak na ogólnikach. Udaje jej się oddać złożony
portret Finnmarku dzięki zbliżeniu się do jego mieszkańców, co
nie jest zadaniem łatwym. Północni są nieufni wobec przybyszów.
Z konieczności tolerują Rosjan z przygranicznych miasteczek, którzy
w ramach tak zwanego Iwan-handlu ogołacają norweskie sklepy z
pieluch sprzedawanych potem z podwójnym przebiciem. Ale już coraz
liczniejsze grupy uchodźców z Bliskiego Wschodu, wjeżdżających
do lodowatego Finnmarku na wynajętych rowerach (Rosja nie pozwala na
piesze przekraczanie granicy), wzbudzają w kilkutysięcznej
populacji miasteczka Kirkenes nie lada konfuzję. Wiśniewska
przytacza te ciekawostki z ochotą, choć światowa polityka i
ekonomia nie mają dla niej, jak i dla mieszkańców Finnmarku,
większego znaczenia. Żyje się tu jakby poza światem, poświęcając
się osobliwym rytuałom i próbując przetrwać osiem (!) pór roku,
jednej bardziej ponurej od drugiej. Kluczem do zrozumienia Północy
są dla Wiśniewskiej wyraziści bohaterowie – saamska wokalistka
koncertująca z Patti
Smith, najsłynniejszy norweski street-artowiec, pokrywający
graffiti rozpadające się stodoły i martwe kaszaloty („żeby jak
najszybciej się rozpadło, morze zabrało, wiatr rozwalił, muchy
oblazły”), przede wszystkim jednak wiekowy Ibert Amundsen, którego
historia jest spoiwem i tłem dla wszystkich opowieści Wiśniewskiej,
zaś jego śmierć symbolicznym zwieńczeniem pewnej epoki w dziejach
Finnmarku. W Hen
udało się autorce uchwycić Północ w momencie przełomowym –
gdy starzy mieszkańcy wymierają, a wraz z nimi w zapomnienie
odchodzi etos pracy i poczucie wspólnoty, młodzi zaś albo
opuszczają Finnmark, albo poszukują pomysłu na siebie w tym
miejscu na końcu Europy. Osobista w tonie książka Wiśniewskiej,
łącząca zapis socjologiczny z nieledwie poetycko-metafizycznymi
fragmentami, jest upomnieniem się o Finnmark, a jednocześnie
pytaniem o jego przyszłość.
Ilona
Wiśniewska
Hen.
Na północy Norwegii
Czarne
Wołowiec 2016
Subskrybuj:
Posty (Atom)