wtorek, 30 września 2014

WRÓCIĆ DO SIEBIE - Andrzej Stasiuk "Wschód"


Jeśli się jedzie na Daleki Wschód – na mongolskie stepy, na chińską prowincję i w rosyjską syberyjską nicość –  trzeba to jakoś wytłumaczyć. Zwłaszcza, gdy się o tej podróży pisze książkę. Musi być przecież jakiś powód, by jechać w miejsca, gdzie nic nie ma. Musi być jakiś artystyczny zamysł stojący za tym wyborem i organizujący całość narracji. Andrzej Stasiuk doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszyscy będą zadawać kardynalne pytanie „Po co?”, i we „Wschodzie” co chwila na nie odpowiada, dodając asekurancko: „Gdyby ktoś pytał”. Autorskie odpowiedzi na pytanie „Dlaczego Wschód?” są esencją tej książki. Więcej nawet – są one ważniejsze od samego Wschodu, opisanego – jak to u Stasiuka – w brawurowy sposób.


A więc – po co? Dlaczego ten Wschód (daleki)? Na pewno nie z pobudek reporterskich. Stasiuk bowiem reporterem nie jest, raczej unika ludzi i ich historii. Nie jest też turystą – „Wschodu” nie można przecież traktować jako przewodnika. Jeśli autor z premedytacją omija szerokim łukiem Samarkandę, by wreszcie z ulgą poszwendać się bo odrapanej pustce Zabajkalska, to fani zwiedzania pereł architektury lekturę powinni sobie darować. Ale to w przypadku Stasiuka nic nowego – jego książki były zawsze eseistyczną próbą opisania poszukiwań melancholijnej pustki, odkrywania ukrytych sensów – historycznych, kulturowych, socjologicznych – stojących za bezduszną geografią. Jeśli więc nie turysta, to może – na wzór Kaldera – antyturysta? Cieplej, ale wciąż nie gorąco. Bo Stasiuk, w odróżnieniu od autora „Zagubionego kosmonauty”, nie ekscytuje się widokiem postkomunistycznej apokalipsy w rosyjskim krajobrazie i miejskiej architekturze. Albo – ekscytuje się, ale nieco inaczej. Kalder bowiem jest wstrząśnięty widokami, których w Szkocji nie mógł uświadczyć. Stasiuk zaś przeciwnie – cieszy się, że udało mu się „zobaczyć minione”. Owszem – jedzie do Mongolii, by na stepie doświadczyć dojmującej pustki wszechświata, by dotknąć historii. W Chinach z kolei próbuje wyobrazić sobie przyszłość pod postacią wschodnich hord napierających na Zachód. Ale najważniejsze jest dla niego to, że jadąc na Wschód, a więc niejako „pod prąd czasu”, znalazł klucz do utraconego dzieciństwa. Dzięki tej podróży mógł na nowo poczuć zapomniane zapachy, przypomnieć sobie koślawą grozę imperium, ponownie zanurzyć się w nudzie i w ekscytacji. Wrócić do siebie. Na swój prywatny, lokalny Wschód. I dlatego jest to najbardziej osobista książka Stasiuka.


„Wschód” zaczął się już w „Grochowie”, w którym autor „Jadąc do Babadag” po raz pierwszy w tak otwarty sposób odnosił się do swojego dzieciństwa, do swoich korzeni. I był w tym jakiś metafizyczny dreszcz. Ale można też powiedzieć to inaczej – „Wschód” (Wschód) zaczął się już na Grochowie. I geograficznie – albowiem mówiąc o Wschodzie Stasiuk ma na myśli teren rozpoczynający się na prawym brzegu Wisły, i symbolicznie – bo właśnie Grochów jest tym miejscem, które wyznacza początek i koniec opowieści Stasiuka. Nie będzie chyba wielkim nadużyciem, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że dzięki dzieciństwu spędzonemu na Grochowie (gdzie w latach 60. i 70. nie czuło się związku z miastem, gdzie budowało się proletariacki etos, gdzie na wizytę w kościele skrapiano się perfumami, by wyglądać „miastowo”), ale też dzięki dziecięcym wyprawom do rodzinnej wsi oraz późniejszym eskapadom do „gorszej” Europy, Stasiuk trafił wreszcie do odległych zakątków Azji, niemal do granicznego punktu Wschodu, by tam zacząć poetycką, metaforyczną podróż z powrotem – pod prąd czasu i w poprzek przestrzeni. Być może dopiero na mongolskim stepie albo na jednej z syberyjskich budów, gdzie taczka wydaje taki sam odgłos jak wszystkie taczki na budowach zapamiętanych z dzieciństwa, Stasiuk odkrył, że Wschód jest jego ojczyzną, jego powołaniem, jego koniecznością. W nieoczekiwanym synowskim wyznaniu mówi o tym wprost (jest to fragment, który stanie się prawdopodobnie najczęściej cytowanym passusem z całej jego twórczości): „Mama, jak ja mam na Zachód jeździć? Z tej nadbużańskiej równiny? Z tych piasków, w które waliły pioruny? Z tych wądołów ze stojącą zielonkawą wodą? Mamo, dokąd ty mnie wysyłasz? Zdrajcę ze mnie chcesz zrobić? Podrzutka jakiegoś?”. 


Dlatego też książka o tytule sugerującym dalekie wyprawy (i z okładką, która takie oczekiwania pogłębia) w większości jest opisem prowincjonalnej Polski. Owszem – podróż do Mongolii, Chin i Rosji jest szkieletem tej narracji, ale (przynajmniej w pierwszej części) to przede wszystkim tło dla wyobrażeniowej podróży po wschodniej Polsce, po miejscach, których już nie ma, po własnej przeszłości. Stąd rajd po prowincjonalnej Polsce z włączonym Radiem Maryja w samochodzie, stąd ucieczka z miasta, które – jak we wspomnieniu z dzieciństwa – „zamieniało się w miasteczko. Parterowiało. Przypadało do ziemi, żeby w końcu zamienić się w wieś ciągnącą się aż po krawędź mapy”. Stąd Tłuszcz, Nasielsk, Węgrów. Stąd rozliczenie z Grochowem i podzwonne dla rekrutującego się ze wsi wielkomiejskiego proletariatu, stąd nieco zaczepna propozycja, by Lublin zrobić stolicą Polski („Lublin był lepszy. Niczego nie udawał”), stąd wreszcie wstrząsające w swojej bezradności opisy pogromu Żydów, które na zawsze naznaczyły Polskę dotkliwym brakiem (także w sferze symbolicznej). 


„Wschód” jest swego rodzaju odkupieniem win, odprawieniem prywatnych czarów nad historią – tą prywatną, i tą światową. Podróż na Wschód staje się wymownym gestem – to ucieczka do miejsc rajskich w swojej pierwotności, ale także wyprawa do wnętrza potwora. To niejako odwrócenie dotychczasowego, pisanego przez kilka pokoleń losu (rodzice autora przybyli ze wschodniej Polski do Warszawy) i zadośćuczynienie największej winie, którą było poczucie obcości. Ale to też świadoma podróż pod prąd czasu i pod prąd historii, tego zimnego dreszczu, „który przebiegł od Kamczatki po Łabę”. „Wschód” jest próbą rozliczenia, zrozumienia, poznania komunizmu – tej traumy, która w wymiarze prywatnym zaciążyła nad rodzinnym wspomnieniem, zaś w wymiarze globalnym przeczołgała się po ogromnej połaci przestrzeni i czasu.


Tej podróży w przeszłość towarzyszy sprzężenie zwrotne. W drugiej części książki, zdecydowanie bardziej opisowej i zdecydowanie bardziej dalekowschodniej, Stasiuk wchodzi czasem w rolę komentatora współczesności. Znalazło się tu miejsce nie tylko na analizę rzeczywistości geopolityczno-socjologicznej, ale też na projekcję przyszłości z wizją Chińczyków zalewających Zachód tandetnymi produktami jednorazowego użytku. Trudno jednak wyzbyć się wrażenia, że im dalej Stasiuk jedzie, tym jego narracja staje się rozmyta. Nadto opisowa, dokumentalna, czy wręcz publicystyczna. Nieprzypadkowo najmocniejszy chyba azjatycki fragment „Wschodu” to moment kontaktu z absolutną pustką na mongolskiej pustyni. Znika wtedy Mongolia, znika Rosja, pojawiają się archetypiczne obrazy. Z dzieciństwa. Z polskiego Wschodu. Stasiuk jest bowiem najlepszy wtedy, gdy jego eseistyczna historiozofia staje się melancholijna i osobista. Czy nie jest bowiem tak, że – jak sam pisze – „im szersze zataczamy kręgi, tym wyraźniejszy jest środek tego krążenia i tym silniejsze przyciąganie?”.

Andrzej Stasiuk
„Wschód”
Czarne, Wołowiec 2014 

(tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku "Chimera")

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz