„Wiadomo, czym się kończą
młodzieńcze przysięgi składane przy okazji oglądania miasta z odpowiedniej
wysokości!” – pisze ironicznie Francesco Cataluccio na początku swojej książki,
osadzając pewne zdarzenie z własnego życiorysu w kontekście przysięgi
Aleksandra Hercena i Nikołaja Ogariowa. To, co dla dwóch zapalczywych Rosjan
oznaczało dozgonną walkę o wolność, u włoskiego pisarza oznacza z kolei walkę o
sprawiedliwość. A raczej walkę o Sprawiedliwych, ponieważ Cataluccio,
zapamiętawszy z dzieciństwa odnoszące się do Talmudu opowieści babki swojego
kolegi ze szkolnej ławy, wypełnia daną mu przysięgę – odnaleźć tylu Sprawiedliwych,
ile się tylko da. Aczkolwiek robi to ze znacznym opóźnieniem i właściwie niemal
na łożu (domniemanej) śmierci. Podupadłszy bowiem na zdrowiu, Cataluccio zebrał
się do spisywania świadectw o zapomnianych niejednokrotnie bohaterach, którzy
poświęcili życie dla ratowania innych, ale też, niejako przy okazji, zaczął
wspominać swoich znajomych – światowej sławy literatów. Cataluccio stawia
zresztą między Sprawiedliwymi a pisarzami (zwłaszcza tymi, którzy w swojej
twórczości dotykali niełatwej historii XX wieku) znak równości – literatura ma
bowiem dla niego moc ocalającą. Książka Cataluccio jest zatem osobistym
katalogiem Sprawiedliwych, ale też, ze względu na swój wspomnieniowy charakter,
swoistym rodzajem kadiszu, modlitwy za zmarłych. A że taka modlitwa ma moc
przywracania do życia, książkowe wspomnienia również miały moc uzdrawiającą.
„Śmiertelna” choroba Cataluccio okazała się niegroźna. Jedynym jej efektem,
jakże osobliwym i pozytywnym, jest ów „niemalże brewiarz środkowoeuropejski”.
Swój „brewiarz” Cataluccio dzieli
na rozdziały poświęcone konkretnym miastom, z którymi związane są losy
Sprawiedliwych lub – o wiele częściej – znajomych pisarzy. Terenem, po którym
porusza się Cataluccio, jest przede wszystkim Europa, osobliwie Europa
Środkowa, a zwłaszcza Polska – włoski pisarz i filozof jest bowiem slawistą,
który poświęcił się zwłaszcza studiowaniu polskiej kultury. I – jak każdy
neofita – daje się ponieść swojej miłości. Niestety. Weźmy choćby taki
fragment: „Polska jest wymarzoną krainą wszelkiej obfitości, krainą wielu
sprzeczności, ludzkich tragedii i ludzkiego bohaterstwa, a więc miejscem
szczególnie żyznym dla kultury i poezji”. Zęby bolą od tej słodyczy. Ale pasja
Cataluccio ma też swoje plusy – nawet wtedy, gdy pisze oczywiste dla nas
rzeczy, jego zapał i inne spojrzenie zawsze pomagają mu znaleźć takie aspekty
znajomej, zdawałoby się, rzeczywistości, z której nie zdajemy sobie sprawy.
Równie urocza jest eseistyczna ekwilibrystyka Cataluccio, który traktuje
opowieść jak domino – jeden klocek przewraca drugi, wszystko jest ze sobą
powiązane i nierzadko historia zatacza koło. Nieraz trudno znaleźć w osobistych
esejach Cataluccio myśl przewodnią i głównego bohatera – ale ten galimatias
jest jego znakiem rozpoznawczym. Tak jak to jest choćby w rozdziale
warszawskim, gdzie jego tok wypowiedzi płynnie przechodzi od Chopina do Le
Goffa, zahaczając po drodze o Kunderę, Norwida, Szpilmana, Kotta i Geremka. I
choć czasami pewne powiązania wewnątrztekstowe są cokolwiek nieuzasadnione, a
niektóre opowieści nie wznoszą się ponad zwięzłą encyklopedyczną notkę, w
większości rozdziałów Cataluccio radzi sobie na szczęście doskonale, tropiąc po
całym świecie polskie ślady (stąd też owa „niemalże” środkowoeuropejskość w
podtytule – w Nowym Jorku autor chodzi śladami Kosińskiego, zaś w Buenos Aires
wraz z Kapuścińskim odnajduje Gombrowiczowskie tropy).
Książka Cataluccio jest przede
wszystkim erudycyjnym i niezwykle osobistym spacerem po literaturze. Spacerem
śladami wielkich nazwisk i z wielkimi nazwiskami. Z kimże bowiem Cataluccio się
nie znał – z Pawłem Hertzem odnalazł we Florencji zapomniany grób Stanisława
Brzozowskiego, z Hrabalem pił piwo w Pradze, w Maisons-Laffitte bywał jak u
siebie, Herling-Grudziński niemal go nie usynowił, Herbert u niego
pomieszkiwał, z Brodskim i Szymborską zwiedzał Wenecję (z tą druga akurat dużo mniej,
ponieważ duszny i wilgotny klimat niezbyt jej odpowiadał i raczej nie
wychodziła z pokoju), Zagajewskiego wspomagał w działalności konspiracyjnej,
gdy ten przebywał w Berlinie, Jerofiejewa odwiedził w Moskwie tuż przed jego
śmiercią. Anegdota goni anegdotę, nie sposób nawet przytoczyć wszystkich
nazwisk.
Jedną historyjkę pozwolę sobie
jednak przytoczyć w całości. Na zachętę. Niech świadczy o stylu Cataluccio.
Rzecz dzieje się w latach 80. w jednym z paryskich parków: „Przebiegł przed
nami starszy pan w wielobarwnym stroju treningowym, w żółtych butach i z białą
opaską na przegubie w miejsce zegarka. Biegł równo i dystyngowanie, bez śladu
zmęczenia, jak człowiek, który uprawia ten sport codziennie. Kątem oka
dostrzegł nas i trochę zwolnił bieg. Rozpoznał moją przyjaciółkę i biegnąc
tyłem, jak klaun w cyrku, przywitał się z nią z dziarskim uśmiechem, ukazując
wszystkie trzydzieści sześć zębów. Wymienili w pośpiechu parę zdań, a on wciąż
biegł w miejscu. Potem wrócił na swój kurs, mocno przyspieszając i omijając
ruchem biodra plastikową przeszkodę. Spytałem, kto to. „Nie poznałeś go? To
Émile Cioran”, odpowiedziała mi Dorota. Żółć się we mnie wzburzyła: „Jakże to?
Ten nieszczęśnik, który całe lata zamęczał nas swoim pasjonującym „Zarysem
dekompozycji” i uwodził ideą, że najlepszą rzeczą w życiu jest odebranie go
sobie, dba o formę jak pierwszy lepszy mydłek, byle się nie postarzeć!”. Po
powrocie do Włoch sprzedałem wszystkie jego książki handlarzowi pod domem i za
uzyskaną sumę kupiłem sobie stary angielski srebrny nóż do krojenia tortu.
Kurtyna.
Francesco M. Cataluccio
„Jadę zobaczyć, czy tam jest
lepiej. Brewiarz niemalże środkowoeuropejski”
tłum. Stanisław Kasprzysiak
Znak, Kraków 2012
Tekst ukazał sie pierwotnie w "Lampie"
Tekst ukazał sie pierwotnie w "Lampie"