Jan Gondowicz należy, jak sam podkreśla, do „ginącego plemienia czytaczy”. Chodzi tu o coś więcej niż tylko przynależność do coraz mniej licznej grupy Polaków sięgających po książki. Chodzi o takie czytanie, które uprawia jeden czytelnik na tysiąc. O czytanie absolutne.
Jan Gondowicz wie o książkach wszystko, ponieważ poświęcał im należytą uwagę od wczesnego dzieciństwa; od kiedy tylko nauczył się czytać. Książki traktuje jak relikwie, nie dziwi więc jego nabożny stosunek do tekstu w wymiarze papierowym (według niego – jedynym możliwym). W znajdującym się w tomie Duch opowieści rozdziale zatytułowanym Rzecz Gondowicz przedstawia swoje wyznanie wiary, opowiadając, dlaczego nie pozbywa się najbardziej zniszczonych, niekompletnych, pożółkłych ze starości książek. Przywołuje Eden Stanisława Lema „w ordynarnym paperbackowym wydaniu Iskier z 1968” i historię tego konkretnego egzemplarza: „Znać po tej książce, kupionej niegdyś z chodnika, jazdy pociągiem, tłamszenie w plecaku, deszczowe ranki w schroniskach, kwadranse w wannie, okrutne igraszki domowych królików i kotów”. W książkach takich jak ta, zapisane jest życie jej właściciela. Czy takie – pyta Gondowicz – mogą być wspomnienia dotyczące tekstu zapisanego jedynie na ekranie komputera? Przecież „fizyczność książek zabarwia tekst i przenosi go w niezbadany wymiar”! Być może większość Mohikanów kultury współczesnej, czyli „papierowych czytelników”, współdzieli z Gondowiczem ów emocjonalny stosunek do książki. To jednak za mało, by stać się czytelnikiem na miarę autora Ducha opowieści. Czytelnikiem absolutnym, czytelnikiem na podobieństwo Gondowicza, zostaje się, gdy tak jak on przeszukuje się antykwariaty, by znaleźć w nich zakurzone, „wytrącone z obiegu książki”, które nigdy nie zostaną zdigitalizowane, gdy czyta się zachłannie, w wielu językach, najlepiej po kilka książek naraz, wreszcie – gdy czytanie staje się fascynującą pogonią za ukrytą tajemnicą („Ze wszystkich odmian czytania najwięcej emocji dostarcza czytanie treści zaszyfrowanych, a z lektur zaszyfrowanych – chwila, gdy palce łapią urwaną nitkę sensu, by odwinąć ją dalej”). I gdy – a to przytrafiło się chyba tylko Gondowiczowi – przeczytało się chyba wszystko (a może i więcej). Jan Gondowicz jako czytelnik absolutny jest czytelnikiem erudycyjnym, zajadłym deszyfrantem oraz nieubłaganym poskromicielem wszelkich literackich potknięć. Czyta dogłębnie, drobiazgowo i kontekstowo. I co chwila odrywa się od tekstu – zwłaszcza wtedy, gdy trafia na miejsca, w których „fikcja sięga w rzeczywistość” – wołając „Sprawdzam!”. A że zazwyczaj ma rację (czy ktoś się odważył sprawdzić Gondowicza?), w korespondencyjnym pojedynku z autorem „Ducha opowieści” przegrywają nawet takie umysły jak Eco. Poza tym wszystkim czytelnik doskonały posiada jeszcze jedną cechę. Potrafi o swoich lekturach opowiadać w zapierający dech w piersiach sposób.
Gdy Jan Gondowicz pisze „Zajrzyjmy do książki”, książkomaniaków ogarnia ekstaza. Oto bowiem czeka ich kapitalna lekcja interpretacji literackich – mało kto bowiem umie poddawać literaturę tak dogłębnej analizie jak autor Ducha opowieści. Buszujący w ogromnej bibliotece Gondowicz potrafi wyszukać ukryte połączenia między poszczególnymi tytułami. Połączenia nieoczywiste, zaskakujące, tajemnicze. Kto bowiem – oczywiście poza Gondowiczem – dopatrzyłby się związku między „Podróżami Guliwera” Swifta ze „Zdarzeniami na brygu Banbury” Gombrowicza? Gondowicz odkrył także sposób, w jaki zawołany realista Prus opisywał wstydliwe czynności swoich bohaterów (tak, w „Lalce” pojawia się nawet rozwolnienie!). Oraz wyśledził, co wspólnego mają powieści Gombrowicza i Orwella (i dlaczego są to szczury), z dzienników i listów Kafki wyłuskał przezabawne wątki walki z myszami (w Duchu opowieści sporo miejsca poświęca się gryzoniom, może dlatego, że „wszak żyje się, by hodować”, jak zauważa Gondowicz w zaskakująco prywatnym tekście zamykającym tom). Warszawski autor z empatią pisze o tym, jak Witkacego bolały zęby (znowu wyimki z listów), ze zdziwieniem zaś o profetycznych zdolnościach pisarzy, przechodząc od całkiem poważnych przykładów książkowego jasnowidzenia (opisanie zatonięcia największego statku transatlantyckiego na dwanaście lat przed faktyczną katastrofą Titanica) do rzeczy bardziej błahych, acz zabawnych – mało kto wie, że Tadeusz Boy-Żeleński z niemal stuletnim wyprzedzeniem przewidział, iż w Toruniu powstanie „źródełko radioaktywne”, a Kornel Makuszyński „przewidział” telefonię komórkową („Dzisiaj automatyczny telefon wygnał na bruk panny pracowite, jutro telefon bez drutu zgruchoce automat telefoniczny, a potem Lucyfer wymyśli taka maszynę, którą będziemy nosili w kieszonce kamizelki: kupiec z Gęsiej naciśnie ją, a kupiec z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi odpowie: – Nu? Co jest?”). Gondowicz ma oko do takich perełek.
Wątki fantastyczne szczególnie interesują Gondowicza, który z lubością oddaje się swej literackiej pasji komparatystycznej, by w mało znanych książkach wyłowić interesujące go fragmenty. Na przykład w powieściach Słonimskiego, Morsellego, Rosendorfera i Glavinicia odnalazł wspólny motyw – pewnej nocy ze świata znikają wszyscy poza głównym bohaterem. Samo znalezienie takich perełek to niemały wyczyn. Ale dla Gondowicza to za mało – zestawia je ze sobą i dochodzi do zaskakujących wniosków: bohaterem każdej z tych powieści jest fajtłapowaty heteroseksualny biały mężczyzna w wieku średnim, nieżonaty, zamieszkujący miasto w Europie Środkowej, zaś niepełny koniec cywilizacji ma miejsce wyłącznie w czerwcu bądź lipcu. Być może to tylko przypadek. Ale takie właśnie przypadki pokazują dobitnie, że czytanie na sposób Gondowiczowski jest przygodą niezwykłą.
Autor „Ducha opowieści” rozprawia najczęściej o wielkiej trójce – Witkacym, Schulzu i Gombrowiczu. Z twórczości i biografii każdego z nich wyłuskuje szczegóły, które analizuje z taką pieczołowitością, że aż chce się zapytać, czy autorzy sami wiedzieli o sobie i o swoich utworach aż tyle. Opisuje chroniczny ból zębów Witkacego oraz jego stosunek do kotów, duchów i rewolwerów. U Gombrowicza odkrywa pierwszą w historii polskiej literatury próbę opisania propagandowej funkcji radia. Najwięcej miejsca poświęca jednak Schulzowi, który jest przecież „studnią tajemnic”. Zastanawia się między innymi, jakie byłyby dalsze dzieje Adeli i zauważa – bawiąc się w zastąpienie świata przedstawionego światem realnym – że bohaterka prozy Schulza z dużą dozą prawdopodobieństwa mogła zostać pasażerką feralnego rejsu Titanica (o katastrofie Titanica była już wzmianka, ale – pamiętajmy – u Gondowicza wszystko się łączy). Rozwiązuje też zagadkę Magdy Wang z „Księgi”, która – jak się okazuje – miała swój pierwowzór w postaci granej przez Astę Nielsen w jej filmowym debiucie, oraz odkrywa, że kataryniarze z tego samego opowiadania z upodobaniem grają melodię, którą w filmie „2001. Odyseja kosmiczna” nuci komputer pokładowy.
Ale Gondowicz nie jest jedynie poszukiwaczem zaskakujących powiązań, ukrytych znaczeń i literackich kuriozów. Potrafi także być złośliwy. Zwłaszcza wobec nieudolnych tłumaczy, niechlujnych redaktorów i korektorów, jak również wobec pisarzy, którzy nie spodziewali się, że ktoś zamierza przeczytać ich dzieła z taką dociekliwością, jak czyni to Gondowicz. „Kto i z jakiej racji zamiast autentycznych wizerunków ludzi żywych wciąż pcha w żłób czytelnikom polskim lipny dynamit >>komercyjnej fikcji literackiej<<” – zżyma się chociażby na Alistaira McLeana, który w Działach Navarony pozwolił sobie na kilka niedociągnięć. Z Gondowiczem trzeba uważać. Na baczności muszą się mieć zwłaszcza ci, którzy nie dowierzają w jego literackie odkrycia (niektóre z nich w istocie wyglądają na wymyślne fantasmagorie). Trzeba wówczas przypomnieć sobie, co Gondowicz pisze o autorze Kaputt: „Malaparte uchodzi za blagiera, lecz ilekroć go sprawdzić, potwierdza się dobra połowa”. Gondowicz przebija Malapartego. U autora Ducha opowieści potwierdza się wszystko.
Jan Gondowicz
„Duch opowieści”
Nisza, Warszawa 2014
(poszerzona wersja tekstu, który ukazał się pierwotnie w "Chimerze")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz