Czytała pani komentarze pod
recenzją „W powietrzu” na Onecie?
Na Onecie? Chyba nie.
Dawno nie czytałem tak
nienawistnych, wulgarnych opinii. Nikt z komentujących książki nie czytał.
Wystarczył im opis, by wszcząć „moralną krucjatę”. Nie wiem, czy to dobrze, że
o tym powiedziałem, bo teraz pani sprawdzi.
Nie, nie sprawdzę, już się
nauczyłam tego, że nie należy szukać emocji negatywnych na różnych forach. A pisząc
tę powieść, przecież wiedziałam, co robię, przewidziałam możliwość wulgarnych
komentarzy.
Większość tych komentarzy była
pisana przez kobiety...
(westchnienie) Nie chciałabym
zaczynać od protekcjonalnej uwagi, że
mamy do czynienia z fałszywą świadomością kobiet. Programowo wyłączam
takie oceny, ponieważ jestem nauczycielką akademicką i muszę mieć w tej sprawie
jakiś program. Nie nawracać ludzi i nie mówić im, że są mądrzy, głupi,
wrażliwi, niewrażliwi. Po prostu staram się w ogóle nie oceniać innych ludzi z
wyższościowych pozycji. Ta zasada dotyczy również komentatorów wszelkiej maści.
Nie pierwszy raz mi się zdarza, że mam do czynienia z takimi opiniami, które
najczęściej nie są poparte ani znajomością tekstów, ani znajomością mojej
działalności, ani nawet znajomością ze mną, choć tutaj można by postawić znak
zapytania: czy ten obszar hejtu nie jest też obszarem możliwych reakcji na
sprawy osobiste.
Mówimy o komentarzach
internetowych, gdzie można się ukryć pod anonimowym nickiem. Ostatnio pojawiła
się natomiast pewna sprawa...
Poli Dwurnik zapewne.
Tak. Tu komentatorami są osoby, o
których można by pomyśleć, że są artystycznie i intelektualnie wyrobione, a
popadają w ten sam ton. Mentorski.
Tak. I tu znów mogłabym posłużyć
się stereotypem i powiedzieć, że o dziwo wypowiada się więcej mężczyzn ze
świata artystycznego, pisarskiego w bardzo protekcjonalny sposób. W ogóle nie
dopuszczając do siebie myśli, że mamy do czynienia z jakąś kreacją,
niekoniecznie ze szczerą opowieścią, z jakąś konstrukcją narracyjną, a nie
prawdą o Poli Dwurnik. Faktycznie jest jakieś podobieństwo. Czytałam już
jej nowy felieton i pomyślałam, że będzie kolejna okazja do tego, żeby Poli
Dwurnik mocno przyłożyć. Ocenianie kobiety przychodzi wszystkim łatwo. Fakt, że
ocenianie innej kobiety przychodzi łatwo także kobietom, jest bardzo
interesujące. Dzisiaj, korzystając z dnia spędzonego w Łodzi, byłam na wystawie
Ewy Partum. Jej wypowiedzi z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, które
powinny być, wydawałoby się, nieaktualne –
wypowiedzi dotyczące kobiety w świecie, kobiety w sztuce, kobiety w
społeczeństwie – znakomicie pasują do
sprawy Poli Dwurnik. To co Partum mówi pre-feministycznym językiem o tym, że
jeśli kobieta chce być szczera, chce zaistnieć w świecie sztuki, chce się
wypowiedzieć, musi najpierw przebić mur konwencji społecznych, w których jest
umieszczona. W zasadzie konflikt między normą społeczną a potrzebą ekspresji
jest konfliktem nierozwiązywalnym. I tak jak nagość w galerii sztuki szokowała
czterdzieści lat temu, tak dziś powiedzenie czegoś, co wygląda na opis
swobodnego życia poza galerią naraża kobietę na ataki.
Bohaterka powieści „W powietrzu”
jest po trosze taką Polą Dwurnik.
Tak, trochę tak. Nawet chwilami
posługuje się infantylnym językiem, oczywiście wziętym w narracyjny cudzysłów,
lecz jednak pisze naiwne wiersze, cytuje naiwne wiersze i czasem nazywa rzeczy
w sposób kwiecisty. Więc rzeczywiście mogłaby być bohaterką na wzór podmiotu
felietonów Poli Dwurnik, gdyby nie to, że wymyśliłam ją wcześniej.
Chciałem jeszcze wrócić na
moment do przykrego wydarzenia, kiedy wykluczona panią z kapituły nagrody
Gryfia za, jak to określono, psucie wizerunku. Czy to samo środowisko nie uzna
teraz, że „W powietrzu” psuje wizerunek poważnej akademiczki?
Mój wizerunek, moja decyzja. Jeśli
instytucja, jaką jest nagroda literacka, uznała, że ja mogę psuć jej wizerunek,
to oczywiście nie rozumiała tego, czym jest nagroda tak pomyślana, jak
pomyśleliśmy ją wspólnie z tymi, którzy potem bali się o swoją reputację, ale
jednak z moim znaczącym, a nawet przeważającym udziałem. Czyli nagroda dla
autorki, za której koncepcją stało ileś lat mojej pracy i doprecyzowywania
tego, czym ta literatura kobieca w Polsce jest. Oczywiście rozumiem intencje
pana pytania i zupełnie też serio odpowiedziałam, że jeśli ta powieść psuje mój
wizerunek, biorę takie ryzyko na siebie, na moich warunkach. Oczywiście
wulgarne komentarze nie są wymarzoną przez autorkę reakcją, naruszają moje tak
zwane dobra osobiste. Nie wszystko można kontrolować. Natomiast ja swoją
obecność w literaturze rozumiem jednak jako fach ryzykowny, jako gest
ryzykowny. I właściwie pewnie o każdej mojej książce można by powiedzieć,
że była mniej lub bardziej ryzykowna, oczywiście o tyle mniej, że może
faktycznie rzadziej balansowałam na granicy powagi akademickiej. Chociaż
pisałam wiersze erotyczne i opowiadania o ciemnych emocjach. Tym razem miałam
ochotę pójść na całość. Uznałam, że nie muszę ostrożnie rozglądać się czy
bronić swojej pozycji. Bez minoderii: mam mocną pozycję w nauce i staram się ją
umacniać dobrą pracą. A deprecjonować mnie jako pisarkę, przy okazji jako
nauczycielkę akademicką zawsze można było. Nawet z okazji opublikowania
poważnej i pozbawionej wątków erotycznych powieści „Bambino” odzywały się gnomy
z uwagami „kto tej pani dał profesurę?”. Poza tym nie chodziło mi o prowokację.
Sam gest prowokacji jest gestem pustym w dzisiejszym świecie. Natomiast bycie
narratorką nieoczywistą wydaje mi się wciąż możliwe i atrakcyjne. Raz więc
piszę o rozpaczy, a kiedy indziej o rozkoszy.
W jednym ze wcześniejszych
wywiadów powiedziała pani, że pierwsze czytelniczki uznały te powieść za nadto
fantastyczną.
Tak, „W powietrzu” na pewno nie
jest powieścią realistyczną, którą można by uznać za dziennik kobiety
spełnionej, jak chciał tego wydawca, ponieważ nagromadzenie zdarzeń
w życiu mojej bohaterki jest nierealne. Zdarzeń, które są ciągiem
satysfakcji seksualnych. Jak powiedział jeden z moich przyjaciół krytyków, moja
bohaterka nie da się polubić, bo ma więcej orgazmów w jednym rozdziale niż
niejedna osoba przez rok. No i w tym sensie jest to powieść
nierealistyczna, fantazja na temat spełnionego, przynajmniej seksualnie, życia.
Chociaż myślę, że w ogóle życia spełnionego. Próbowałam, nie używając tonu
poważnego, zastanowić się nad tym, jak
żyjemy i kim jesteśmy. Nie tak jak moja spełniona bohaterka.
Czyli w tym przekroczeniu
realności, dotyczącym rozbuchanej seksualności, byłoby to spełnienie norm
powieści erotycznej, bo tak ta powieść jest chociażby przez wydawcę określana.
Oj, to na pewno jest także powieść
erotyczna według mojego wzoru i nie chcę uciekać przed takim określeniem
gatunkowym. Powieść erotyczna pisana w kontrze do popularnej powieści
erotycznej. Choć z drugiej strony – sama to komplikuję – powiedziałabym, że
moim zdaniem dająca się czytać w takiej funkcji, jaką ma spełniać popularna
powieść erotyczna: można się nią lekko ekscytować i bawić. Ale jest w kontrze w
takim sensie, że jednak, choć ma optymistyczny ton, nie prowadzi nas po sznurku
do spełnienia, które oferują nam zwykle powieści erotyczne, czyli do życia
szczęśliwego, do ślubu z komedii romantycznych, do ułożenia sobie życia.
Powieści erotyczne, jako część wypowiedzi popkulturowych, często nas do tego
właśnie podprowadzają. Oferując rzekome naruszanie norm, tak naprawdę prowadzą
nas z powrotem do normy. W swojej powieści próbuję pokazać, że bez jakiegoś
specjalnego programu możliwa jest do pomyślenia biografia, w której normy są po prostu nieobecne. Nie muszą być
naruszane, bo są po prostu nieobecne.
Przeczytałem kilka recenzji tej
książki i jestem mocno skonfudowany, bo oto w jednej recenzent zżyma się na
bohaterkę za jej rozpasanie, w drugiej zaś ktoś narzeka, że nie ma w niej nic
pikantnego. Czy ten dualizm nie jest znakiem naszych czasów? Z jednej strony
jesteśmy bombardowani erotyką, a z drugiej chcą nam zakładać moralny kaganiec.
Tak, myślę, że to bardzo celne
sformułowanie. Żyjemy w takim właśnie schizofrenicznym świecie, w którym z
jednej strony mamy pornografizację kultury, a z drugiej strony mamy
nowy purytanizm, przywoływanie nas do porządku, straszenie seksualnością,
dyskurs antygenderowy, który jest częścią tego zjawiska. Mogłabym próbować
podejść krytycznie do recenzji, które są krytycznymi odpowiedziami na moją
powieść, ale myślę, że większość tych
recenzji jest po prostu świadectwem konfuzji, w jakie ta powieść wpędza. Ja się
z tego bardzo cieszę. A swoją drogą – jaką bardziej pikantną powieść znają
autorki i autorzy recenzji? Chętnie przeczytam.
Rzeczywiście, te recenzje często
rozpoczynają się zdaniem: „Mam z tą książką problem”.
Właśnie. No i bardzo dobrze,
powieść była pomyślana jako nieoczywista. Pozornie jest powieścią o dość
swobodnie podchodzącej do seksu kobiecie. Ustępstwo Iwasiów na rzecz
popkultury. Ale ja jednak, choć tego wprost nigdzie, w żadnych wtrętach
narracyjnych nie rozwijam, próbuję dialogować z różnymi powieściami, które
ukazały się w ostatnim czasie, z różnymi nastawieniami, poglądami,
stereotypami. I w związku z tym pewnie jest tak, że w zależności od tego, w jakim
nastroju ktoś ją czyta, czego się spodziewa, czy od jakiego miejsca zaczyna,
taką też powieść widzi. Dla jednych jest to powieść o biednej, nienasyconej,
samotnej kobiecie, a dla innych jest to powieść nieprzyzwoita. Jedni mówią, że
jest to powieść o spełnieniu, a drudzy, że o niespełnieniu. Jedni że popularna,
inni że feministyczna. W moim zamierzeniu miała być krytyczna, dialogiczna i
zabawna.
Z jakimi modelami powieści, czy
też z konkretnymi tytułami, wchodziła pani w dialog?
Przede wszystkim w samym tytule
jest nawiązanie do powieści Eriki Jong „Strach przed lataniem”, powieści z
początku lat siedemdziesiątych, Sam tytuł „W powietrzu” oznacza, że nie ma
już strachu przed lataniem. Oczywiście jest to odległe nawiązanie, ale o tyle
ważne, że wyznacza moją feministyczną tradycję. Pisałam o seksie i o
kobiecości, by opowiedzieć coś ważnego na temat usytuowania kobiet dzisiaj.
Unieważniłam wstępnie istnienie „strachu przed lataniem”. Oczywiście wiem, że
strach istnieje. Oczywiście wiem, że wiele otwartych w latach siedemdziesiątych
pytań nie znalazło do dzisiaj odpowiedzi, dołączyła do nich panika moralna, która wiele odpowiedzi
zawiesiła czy nawet cofnęła. Ja tego programowo, w powieści, nie przyjmuję do
wiadomości, zakładam, że bohaterka robi, co chce bez poczucia winy. Ktoś by
mógł powiedzieć: „Ale cóż to za odkrycie Ameryki w XXI wieku!”. A jednak
okazuje się, że takie banalne założenie sprawia wrażenie utopii.
A nawiązania do polskich powieści?
„Ości” Ignacego Karpowicza?
„Ości” Karpowicza oczywiście
przeczytałam przed napisaniem mojej powieści. Tak, próbowałam wejść w dialog i z „Ośćmi”. Bo z jednej
strony Karpowicz opisuje też pewną utopię, próbuje prognozować, pokazać, że będzie taka nieodległa przyszłość, kiedy
wszystkie zakłamane konfiguracje społeczno-erotyczne unieważnimy i możliwe
jest otwarcie nowego etapu związków międzyludzkich opartych już nie na
mieszczańskiej hipokryzji, która ma się nadal dobrze, tylko na negocjacjach.
Kiedy przeczytałam tę powieść, zrozumiałam, że zasadniczy problem diagnozy
polega na tym, że ludzie są z jednej strony
emocjonalni, zaś z drugiej popędowi. A jeszcze z trzeciej
strony budują związki na zastanych
scenariuszach kulturowych. Te scenariusze kulturowe zakłócają wizję wolności,
którą rysuje Karpowicz. Mówiąc już najprościej, żeby tej sprawy nie zostawiać
niedomkniętej, istnieje coś takiego jak zazdrość, o której naturę możemy się
spierać, ale ona w moim przekonaniu zakłóca na przykład ideał związku
poliamorycznego. Dlatego w finale mojej powieści w zakładam nieheteronormatywny
związek: bohaterka ma dwoje partnerów – kobietę i mężczyznę. Ale warunkiem
zaistnienia tego trójkąta jest to, że osoby grające w nim główne role znajdują
się w dużej odległości geograficznej od siebie. Oczywiście pośrednio odpowiadam
na konfigurację Karpowiczowską. Groteskowo i bliższej rzeczywistości
społecznej. Okej, jestem za nieheteronoratywnością, wolnością i negocjacjami w
miejsce przymusów, ale jestem też realistką.
Gdybyśmy chcieli nawiązania do
innych dzieł też ułożyć w trójkąt, to brakuje nam jeszcze jednego wierzchołka.
Była Erica Jong, był Karpowicz, to może jeszcze Houellebecq?
Oczywiście, jak pewnie każdy w
ostatnich latach, czytałam Houellebecqa i zżymałam się na diagnozę, iż
permisywizm wróży zagładę. Moja
odpowiedź jest przecząca – nie musi wróżyć zagłady, zaś ton etyczny
Houellebecqa nie musi być obowiązujący. Więc nawiązanie istnieje, ale też w
odwróceniu, bo chciałam, żeby moja powieść była przede wszystkim śmieszna.
Co jest też odpowiedzią na powagę Houellebecqa. Ale nie chciałabym przypisywać
„W powietrzu” tych wszystkich
kontekstów i podchodzić z trochę nadętą powagą do własnych zamiarów. Bo
jednak pisząc powieść odczuwałam dużą frajdę i chciałabym też, żeby była
czytana najpierw jako coś zabawnego, coś co raczej przekłuwa balon powagi wokół
seksualności i nieco nas może ośmiela. Swoją drogą to jedna ze strategii
pisarstwa feministycznego.
Główna bohaterka „W powietrzu”
mówi w pewnym momencie o jednym ze swoich partnerów: „Każdy powinien mieć jedną
taką stratę, żeby o niej gadać”. Czy tę wypowiedź można odnieść do historii
polskiej literatury, która nie przerobiła chyba do tej pory tematu
seksualności?
Odpowiedź
jest skomplikowana, ale i
prosta. Uczestniczyłam w wielu dyskusjach na temat literatury erotycznej. Na
dodatek „W powietrzu” nie jest moją pierwszą
książka próbującą się mierzyć z językiem erotyzmu. W „Smakach i
dotykach” było tego sporo, oczywiście w zupełnie innych rejestrach, seks był
tam raczej dramatem, a teraz za wszelką cenę chciałam, żeby nie był dramatem.
Ale biorę udział w dyskusjach i nieustannie słyszę, że jest jakiś problem
z polszczyzną i erotyzmem, że ten temat jest trudny poprzez brak tradycji, że
nie mamy prozy erotycznej, jak choćby we Francji. Zastanawiam się, czy ten brak
istnieje w języku, czy może
w głowach? Można sądzić, że to jest to samo, ale sądzę, że nie. Problem z
pisaniem o seksualności nie jest taki, że mamy trudności z układaniem
odpowiednich metafor, tylko właśnie z tym, żeby zawiesić metafory i spróbować
po prostu opowiedzieć tak, jak się o tym myśli w trakcie. Zrobić sobie
takie ćwiczenie, które będzie stylistyczne, ale też mentalne. Czy jesteśmy w
stanie tak pisać, jakbyśmy uprawiali miłość? Być może problem – który jest
problemem literatury polskiej – jest w naszej obyczajowości i w naszych
głowach. Z zainteresowaniem czytałam książki, które powstawały w ostatnim
czasie, choćby prozę Wojciecha Kuczoka, Konrada Kędera czy Grażyny Plebanek. I
za każdym razem miałam wrażenie, że problemem stylistycznym jest w nich pojemność
cudzysłowu. Jego rozszerzanie lub ścieśnianie. Polscy autorzy stosują wielki
cudzysłów wówczas, kiedy piszą o seksie, a kiedy z cudzysłowu rezygnują –
tracą, że tak powiem, grunt.
Przypomniała mi się jeszcze jedna
powieść, którą czytałem dość dawno ją i nie pamiętam, czy ten cudzysłów w niej
był, ale chyba nie. To „Mała pornografia” Dariusza Bitnera.
Tak, to by burzyło moją definicję
tego, że cudzysłów generalnie przeszkadza, bo czasem brak cudzysłowu też może
przeszkodzić.
Właściwie nie do końca się zgadzam
określeniem „W powietrzu” jako powieści erotycznej. Widziałbym w niej raczej
powieść obyczajową, która obrazuje kilka dekad z historii naszego kraju poprzez
kontekst seksualności. Okazuje się, że wybujały peerelowski seks równoważył
zniewolenie ideologiczne. Uwalniał jednostkę spod władzy systemu.
Tak, to jest paradoks. W tamtych
czasach słuchało się Martyny Jakubowicz, „W domach z betonu nie ma wolnej
miłości”, ale jak się zaglądało do tych domów z betonu, było całkiem sporo
wolnej miłości i nie chodzi tylko o pokłosie ideologii hippisowskiej w wersji
wschodnioeuropejskiej. Seksualność była mniej obecna w dyskursie publicznym.
Komunizm, estetyka i moralność socjalistyczna miały rys purytański. Może z
powodu tej purytańskiej obyczajowości – że praca, a nie przyjemność – nikt
publicznie nie rozważał „grzechów” narodu, nie wchodził ludziom do łóżek.
Owszem, na zdradę męża można było się poskarżyć Radzie Zakładowej czy POP, ale
artykułów w gazetach na temat epidemii rozwiązłości nie publikowano. „Make love not war” – w wersji bloku
wschodniego brzmiałoby „kochaj się, nie tylko pracuj”. Na początku lat
osiemdziesiątych, przed stanem wojennym, w DKF-ach oglądało się „Emmanuelle”.
Traktowaliśmy te seanse jako gest wyzwalający, polityczny. Dziś natomiast, choć pornografia
jest wszechobecna, jednocześnie nieustannie w dyskursie publicznym mówi się, co
jest normą, a co nie. I w tym sensie zabiera się nam, zawłaszcza naszą
prywatność. Gdy pisałam „W powietrzu”, było dla mnie ważne, żeby pokazać tę
różnicę. Że ludzie zawsze byli w swojej prywatności o wiele, by tak rzec,
nowocześniejsi. Nie wiem, to chyba nie jest dobre słowo, bo przecież, kiedy
mówimy o seksualności, mówimy o czymś, co wiązało ludzi od zarania. Trudno
powiedzieć, gdzie się zaczyna ten moment polityczny, nie chciałabym tutaj
przywoływać Foucaulta, ale jakoś tak jest, że gdy nam się instytucjonalizuje
seksualność, jednocześnie zabiera nam się jakiś kawałek wolności, być może coś,
co jest częścią człowieczeństwa, choć takie sformułowanie dla mnie samej brzmi
nieco niebezpiecznie fundamentalistycznie.
Zwrot polityczny.
Tak, zwrot polityczny, który jest
zwrotem antyseksualnym.
Bohaterka powieści mówi w pewnym
momencie, stosując liczbę mnogą i stając się w pewnym sensie wyrazicielką
całego pokolenia: „My dzieci milczących rodziców, dziedziczyliśmy pijaństwo,
nieszczęście, biedę, byłyśmy potomkiniami cichych bohaterów licznych porodów.
Nasi chłopcy potomkami obdarzonych ułańską fantazją hazardzistów”. Czy to
znaczy, że to naznaczone klęską pokolenie nadrabiało seksem wszystkie braki?
Trochę tak jest. Choć oczywiście
ja z każdego zdania tej powieści z trudem bym się tłumaczyła, bo ona faktycznie
była pisana na ciągu przyjemnościowym.
Myślę, że zdanie, które pan z niej wyławia, jest raczej nietypowe. Przez tę
powieść prześwituje wszystko, co napisałam w poprzednich swoich tekstach. Także
ta bohaterka i ci bohaterowie, których sobie wymyśliłam na użytek
poprzednich powieści. Są oni bohaterami ukształtowanymi przez swoją pokoleniowość, przez swoją historię.
Więc nie będę tego zdania na siłę bronić, być może ono nie powinno się było
tutaj znaleźć, bo jest jednym z nielicznych takich zdań, w których próbuję
właśnie coś oceniać, gdzie interweniuję jako narratorka i próbuję powiedzieć,
co należy myśleć o skutkach i przyczynach życia w określonej epoce. Reszta
dzieje się właściwie w tych dynamicznych spotkaniach bohaterki z różnymi
ludźmi. Ale pewnie tak, pewnie taka też jest ta moja diagnoza, o której też
myślę jako o swojej biografii, bo na pewno należę do tego pokolenia, w którym
faktycznie o wielu rzeczach w domach się nie mówiło, z powodu cieni
przeszłości. Jednocześnie faktycznie było coś takiego, co można by nazwać
otwieraniem się, czy wyszarpywaniem
sobie wolności. Ale można się spierać, czy ono dokonywało się faktycznie
dopiero w moim pokoleniu, czy już wcześniej. Myślę, że przynajmniej dekadę wcześniej.
Z jednej strony mamy główną
bohaterkę o wyjątkowo bogatym życiu uczuciowym, z drugiej strony mamy bohaterki kobiece, które wpadają w,
jak pani to nazywa, fatalizm kobiecego losu. A jednocześnie w ich
biblioteczkach stoją na półce książki Simone de Beauvoir. Chyba nieczytane.
A to jest ciekawe, te
biblioteczki, w których nie brakowało klasyki literatury kobiecej
feminizmu. Oczywiście Simone de Beauvoir była tłumaczona z powodu lewicowości.
Ale faktycznie nigdy nie udało mi się zapytać żadnej z osób, w której
mieszkaniu te tomy widziałam, jak te kobiety, które miały by dzisiaj po
siedemdziesiąt-osiemdziesiąt lat, jak one rozumiały „Drugą płeć”. Jak realizowały
postulaty Beauvoir w swoim życiu. Nie można powiedzieć, że wcale nie
realizowały, bo być może opowieść o kobiecie udomowionej w PRL była
fasadą. Właścicielki biblioteczek pracowały, znajdowały miejsce w systemie,
który reprodukował wzory patriarchalne, a z drugiej strony dawał kobietom
przedszkola, stołówki, mrożonki w sklepach. Wszystko było przecież pomyślane
jako sposób na uwolnienie potencjału pracowniczego kobiety. I to jakoś luzowało z domowości, ale z drugiej strony
wpychało te kobiety z powrotem w koleiny – kiedy wracały do domu z pracy, już
po odebraniu dzieci z przedszkola i wypełnieniu wszystkich obowiązków
pracowniczych, powinny były zabrać się za robienie przetworów, ubrane w
schludne fartuszki. Jak to wyglądało w intymności, w realnym życiu, w domu, to jest oczywiście
sprawa otwarta. I nie jest dopowiedziane, na ile nasze babki i matki czuły się
pod presją wzorca patriarchalnego, a na
ile próbowały myśleć przez Simone de Beauvoir.
Kiedy wyprowadza pani swoją
opowieść w nowe czasy, już po przełomie, okazuje się, że głównym sektorem, w
którym realizowały się kobiety, była kultura. Czy to tylko wątek biograficzny,
czy może szersza diagnoza społeczna?
To modernistyczny wzór, w którym
przez sztukę można uciec z zakleszczonej, kobiecej biografii. I oczywiście
wprowadzam ten motyw ironicznie. Moja bohaterka wydaje pismo „Bez kompromisów”
i robi na nim pieniądze. Cóż, redagowałam czasopismo „Pogranicza” i oczywiście
szłam na liczne kompromisy, co nie uchroniło tego pisma przed likwidacją. Dlatego
mojej bohaterce założyłam pismo „Bez kompromisów” i w dodatku odniosło ono
sukces. Więc z jednej strony zagrałam własną biografią, a z drugiej strony
z modernistycznym modelem emancypacyjnym, opisywanym na przykład przez
Alice Munro, której bohaterki są artystkami, aktorkami, dziennikarkami,
bibliotekarkami, pisarkami. Miękkie wyjście z dylematu usytuowania kobiety na
rynku pracy, gdzie może odnieść sukces pod licznymi warunkami lub w niszy.
Kobieta w „miękkich resortach” jednym słowem.
Patriarchatowi takie nasze usytuowanie jest na rękę, ale my nadal chcemy
równej płacy i połowy władzy. Tak, pisma bez kompromisu, które odniesie sukces,
po prostu nie ma. Trzeba pójść na bardzo liczne kompromisy i ewentualnie
redagować czasopismo dla kobiet, co niewiele załatwi.
Pojawia się w powieści bardzo
ciekawa diagnoza, zrównująca historię literatury przebiegającą sinusoidalnie, z
historii seksualności. Intrygujące jest, że główna bohaterka jest dużo bardziej
wyzwolona od swojej córki.
To jest obserwacja, którą dzielą się ze mną moje koleżanki,
mające już dorosłe dzieci. Ale też obserwacja szersza. Skąd biorą się
młodzieżowe ruchy wstrzemięźliwości, oburzeni Nabokovem studenci filologii i
młodzi bohaterowie powieści Houellebecqa? Odpowiedź na wyzwolone postawy w planie
rodzinnym bywa odpowiedzią konserwatywną, jakby faktycznie istniał jakiś mechanizm wyrównywania. Jeżeli w
jednym pokoleniu jest bardzo duża swoboda, następne pokolenie musi zrobić krok
do tyłu. Nie wiem, czy musi, jakie podłoże ma ta prawidłowość, bo przecież nie
biologiczne. Czy miałaby znaczyć, że dzieci bywają z jakichś powodów,
których do końca nie diagnozujemy, zażenowane swobodą swoich rodziców? Czy
dzieci ponoszą jakąś stratę z powodu
nienormatywności? Albo zwycięża propaganda monolitycznej rodziny, zbudowanej na
poczuciu obowiązku i planowej konsumpcji. Wzmożona kontrola instytucjonalna
naszej seksualności, wychowywanie dzieci w taki sposób, by były dodatkowymi
kontrolerami. Przebieg sinusoidy odpowiada
głównemu nurtowi naszych czasów. Dorosły dzieci wychowywane w szkole z religią, chronione za wszelką cenę przed
wszelkimi, nie tylko negatywnymi, przejawami własnej seksualności, a zarazem
mające dostęp w Internecie do rzeczy, jakie nie śniły się rewolucjonistom
seksualnym. Czy te dzieci nie są
najlepszymi strażnikami swoich rodziców?
Być może mamy tu do czynienia ze
zwrotem politycznym, a może po prostu ze zwyczajnym buntem każdego pokolenia
przeciwko rodzicom.
Może tak. Cóż mogłyby więcej
zrobić dzieci? A więcej oznacza w tym wypadku mniej. Ale to oczywiście nie jest
jakaś prawidłowość bezwzględna, bo bywa też inaczej.
Bohaterka „W powietrzu” mówi o
swojej córce: „Na dziewczyny moja kochana córeczka nawet nie zerkała. Tę falę
wyrugowała z naszego kraju działalność misyjna zakonnic z Australii”. Przyznam,
że nie rozumiem.
(śmiech)
Coś przegapiłem?
Nie, kreślę tu wizję globalnego
nawrócenia na aseksualność, bo kto wie… Jeżeli dzisiaj możemy spotkać na
lotniskach Adwentystów Dnia Siódmego, którzy przylatują do Polski ze Stanów Zjednoczonych, to kto wie, czy nie
przylecą zakonnice z Australii i nie będą rugować ewentualnego wzmożenia
lesbijskiego w naszym kraju. Wszystko jest w tym neokonserwatywnym świecie
możliwe.
Jaką radę dotyczącą seksualności
dałaby pani młodemu pokoleniu, tej generacji, której reprezentantką jest córka
głównej bohaterki? Dogadać się ze swoim tamagotchi?
No tak, oczywiście. Przy czym
tamagotchi jest… Nie wiadomo, czy jest swoje, ono jest raczej delegatem
rozmaitych poglądów na temat tego, czym jest seksualność. Jest też moją
ironiczną odpowiedzią na popularną kulturę psychoanalityczną. Nie tylko dogadać
się, ale bawić się z nim/nią, bo jest zabawką. Przede wszystkim nie słyszeć
wokół siebie bezustannie tych głosów, które przywołują do porządku. Dałabym
taką radę: trochę więcej śmiałości. Trochę więcej śmiałości w realizowaniu
własnych scenariuszy życiowych. Nie dać politykom i moralizatorom rządzić
naszym życiem.
Na koniec chciałbym jeszcze wrócić
do tej sinusoidy, bo ona jest też w pewnym sensie widoczna w pani twórczości.
„W powietrzu” powstało po „Umarł mi. Notatniku żałoby” i to też jest znaczące
wychylenie.
„W powietrzu” powstała po „Umarł
mi…” i obie te książki były pisane szybko. Na dużym hauście – emocji i
potrzeby.
„W powietrzu” byłaby dopełnieniem
„Umarł mi…” czy raczej odskocznią?
Ekscesem. Ja to sama tak na swój
użytek nazywam. Byłaby takim koniecznym ekscesem po tamtej, bolesnej dla mnie
książce. I właściwie to jest paradoks, ja już o tym w którymś wywiadzie
powiedziałam, że „W powietrzu” jest prawdziwą żałobą, autoterapią. Wybrzmieniem tego wszystkiego, co kończy się
depresją. „Umarł mi…” nie było autoterapią. Było coraz głębszym zanurzaniem się w smutek i dojściem do ściany
depresji. Natomiast „W powietrzu”, uwolniło mnie, a przynajmniej oddaliło od ściany.
Obie książki, jak sądzę, ilustrują
także tezę o przemianach w zakresie społecznych tabu – seksu i śmierci.
To jest akurat przypadek, nie wiem
czy tak jest, nad tym się nie zastanawiałam. Czy musiałam napisać o seksie po
pisaniu o śmierci. Może mogłam napisać o czymś zupełnie innym. Pisanie o seksie
wzięło się z atmosfery, która została wokół seksu wykreowana w kilku ostatnich
latach. Czyli tego pouczania nas, przywoływania do porządku, jakichś absurdów
dotyczących tożsamości seksualnej. Więc w zasadzie ten temat czekał,
bombardował i myślałam nad tym, jak na niego odpowiedzieć. Pewnie gdybym nie
napisała “Umarł mi…”, gdybym nie była w depresyjnym nastroju, nie odpowiedziałabym powieścią, tylko
dyskursywnie, wzięłabym udział w jeszcze jednej debacie na temat seksualności.
Ponieważ potrzebowałam czegoś naprawdę mocnego, śmiesznego i nieliczącego się z
oczekiwaniami wobec mnie – napisałam „W powietrzu”.
(pełna wersja rozmowy, która w skróconej wersji ukazała się w "Chimerze")
* Przez całe życie nigdy nie widziałem niczego, co działałoby tak szybko, jak zaklęcie Dr.Agbazara. Po skontaktowaniu się z Dr.Agbazarą zacząłem wierzyć w powiedzenie, że każda moneta ma dwie strony. Kiedy mój kochanek mnie opuścił, przysiągła, że już nigdy do mnie nie wróci, ale dzięki Bogu, że dzięki pomocy Dr.Agbazary mam mojego kochanka z powrotem do mnie w ciągu 48 godzin, a także chcę, aby inni ludzie ze złamanym sercem skontaktowali się z Dr. Agbazara poprzez poniższe informacje, które są za pośrednictwem poczty elektronicznej: ( agbazara@gmail.com ) lub za pośrednictwem Whatsapp na ( +2348104102662 ), możesz zobaczyć cuda Dr.Agbazara *
OdpowiedzUsuń* Przez całe życie nigdy nie widziałem niczego, co działałoby tak szybko, jak zaklęcie Dr.Agbazara. Po skontaktowaniu się z Dr.Agbazarą zacząłem wierzyć w powiedzenie, że każda moneta ma dwie strony. Kiedy mój kochanek mnie opuścił, przysiągła, że już nigdy do mnie nie wróci, ale dzięki Bogu, że dzięki pomocy Dr.Agbazary mam mojego kochanka z powrotem do mnie w ciągu 48 godzin, a także chcę, aby inni ludzie ze złamanym sercem skontaktowali się z Dr. Agbazara poprzez poniższe informacje, które są za pośrednictwem poczty elektronicznej: ( agbazara@gmail.com ) lub za pośrednictwem Whatsapp na ( +2348104102662 ), możesz zobaczyć cuda Dr.Agbazara *
OdpowiedzUsuń