O Mrożku nie wiadomo
wiele. To paradoksalne, biorąc pod uwagę, że w ostatnich latach
zostaliśmy dosłownie zasypani jego osobistymi publikacjami
(autobiograficzny „Baltazar”, trzy tomy drobiazgowych
„Dzienników”, listy; a na dodatek Małgorzata I. Niemczyńska
opracowała rzetelną biografię – czy raczej opowieść
biograficzną – „Mrożek. Striptiz neurotyka”). Ale „Baltazar”
jest przecież autoterapeutycznym ćwiczeniem z odgruzowywania
pamięci, które miało pomóc Mrożkowi dźwignąć się z afazji,
„Dzienniki” – co naturalne – są obrazem skrajnie
subiektywnym, nie dopuszczającym spojrzenia z zewnątrz, listy zaś
(czego najdobitniejszym przykładem jest korespondencja z Lemem) są
raczej grą w zakładanie masek. Wszystkie te książki to efektowne
„tango z samym sobą”. Opowieść Niemczyńskiej daje z kolei
możliwość spojrzenia na Mrożka z kilku perspektyw, lecz jest
zaledwie fragmentarycznym przyczynkiem do biografii z prawdziwego
zdarzenia. „Mrożek w odsłonach” tym bardziej nie jest
biografią, ale niewykluczone, że ten zbiór 39 wspomnieniowych
tekstów mówi o Mrożku więcej niż dotychczasowe publikacje.
Przede wszystkim dlatego, że jest to wielogłos, ukazujący różne
– czasem całkowicie sprzeczne – oblicza autora „Emigrantów”.
Trudność w uchwyceniu
prawdziwej twarzy Mrożka uwidacznia się już we wspomnieniach jego
najwcześniejszych znajomych, którzy razem z przyszłym pisarzem
chodzili do gimnazjum, liceum i na studia. Czy Mrożek był biedakiem
ze wsi, który chodził po Krakowie w olbrzymim kożuchu furmana, czy
dandysem w sztybletach i modnym palcie? Czy był mizantropem i
chorobliwym dusigroszem (Stanisław Czycz, jego współlokator z
krakowskiego Domu Literatów, nazywał go Ten Skąpy Skurwysyn Sławek
Mrożek i podkreślał, że przez siedem lat dzielenia pokoju
widzieli się ledwie kilka razy, bo Mrożek unikał i jego, i
pozostałych mieszkańców) czy szczodrym i skorym do pomocy
człowiekiem oraz duszą towarzystwa? Wojciech Pszoniak, znający
Mrożka z czasów paryskich, podkreśla, że „kolacja z nim zawsze
była wspaniałym wydarzeniem” i dodaje, że Mrożek bardzo często
rozochocony śpiewał w szerszym gronie polskie pieśni. Kłóci się
to ze świadectwami innych znajomych – przed Jerzym Jarockim na
premierze „Rzeźni” uciekał tak zajadle, że chował się przed
nim za teatralną kolumną, z Beckettem w ciągu dwugodzinnego
spotkania nie zamienili ani słowa (Beckett bardzo to sobie chwalił),
na wizytach u znajomych, które sam inicjował, potrafił powiedzieć
tylko jedno zdanie (na przykład „Kiedyś kremówki były
większe”). Nieoczywisty jest także jego stosunek do Gombrowicza –
podziwiał go czy raczej nienawidził? Jedno na pewno ich łączyło
– przekonanie o własnej wielkości. Kiedy Rita Gombrowicz po
lekturze „Słonia” powiedziała mężowi, że ten tom opowiadań
współgra z jego twórczością, autor „Ferdydurke”
odpowiedział: „To nic dziwnego, bo ja jestem ojcem polskiej
literatury”. Kiedy natomiast ktoś zakrzyknął po lekturze „Wdów”
„To dużo lepsze niż Ionesco!”, Mrożek z właściwą sobie
flegmą odpowiedział . Całkowicie się zgadzam”.
Osobną kwestią jest
wizerunek Mrożka z lat ostatnich. Czy był – jak chcą niektórzy
– pysznym egoistą, który „poświęcił stare przyjaźnie dla
największej miłości swojego życia: miłości własnej” i zrywał
bez powodu kontakty z dawnymi przyjaciółmi, a na ulicy udawał, że
ich nie poznaje, czy może za jego zachowaniem stała choroba?
Odpowiedzią niech będzie anegdota przytoczona przez Tadeusza
Nyczka: „Umówiliśmy się u mnie w domu na trzecią po południu.
Jest wpół do trzeciej, otwieram bramę, bo wracałem z miasta, a na
półpiętrze, na okiennym parapecie siedzi Mrożek. Na mój widok
wstaje i mówi: „Dzień dobry. Ja tu już pół godziny na pana
czekam. Co się z panem dzieje?”. Oblałem się zimnym potem i
bąkam: „Przecież umówiliśmy się na trzecią…”. „No
właśnie, siedzę tu już pół godziny” – odpowiada. Pokazuję
zegarek, tłumaczę, że jest wpół do trzeciej. Czuję panikę,
jakaś groza wisi w powietrzu. A on spokojnie: „A to możliwe,
ponieważ ja nie umiem czytać zegarka i nie wiem, która godzina”.
„A jak się pan gdzieś umawia, to co pan robi?”. „Wychodzę na
chybił trafił i idę. Mniej więcej się orientuję, czy jest przed
południem, po południu czy wieczór. Ale zegarka nie rozumiem”.
Mówię więc: „No dobrze, Chodźmy do mnie”. (…) Siedzimy,
nic. Ja na wszelki wypadek milczę. Mija parę minut. Mrożek to
patrzy w ścianę, to rozgląda się po pokoju. I nagle pyta: „Która
godzina?”. „Za dwadzieścia trzecia”. „To ja już muszę iść”.
Wstał i poszedł”.
„Dla mnie Mrożków
było dwóch” – wspomina Bohdan Paczowski. To prawda, ale tylko w
pewnym stopniu. Mrożków było znacznie więcej. W tym tomie jest
ich trzydziestu dziewięciu. W rzeczywistości Mrożków było
nieskończenie wielu.
„Mrożek w odsłonach.
39 opowieści z różnych miejsc i czasów”
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2014
(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz