„Magik” to powieść, która ma
ponad 600 stron, kilkoro głównych bohaterów, różne plany czasowe i miejsca
akcji, dużą ilość wątków, które, meandrując, łączą się ze sobą. Jak się panuje
nad pisaniem takiej książki?
Trzeba
wejść w to na całość i poddać się książce. Intensywnie przez trzy lata żyć
życiem bohaterów i zapomnieć o własnym.
Cała historia zaczyna się
od przywołania faktów: „W 2010 roku w niemieckim urzędzie ds. materiałów Stasi
skasowano blisko 6 tonów akt (20 milionów stron). Szacuje się, że w czasach
żelaznej kurtyny około 4,5 tysiąca osób z Bloku Wschodniego próbowało uciec na
Zachód przez bułgarskie granice. Około stu z nich straciło życie”.
Dlaczego
informacja ta wypłynęła dopiero w roku 2010 i jakie wrażenie zrobiło to na
Niemcach?
Zlikwidowano te akta
twierdząc, że tony niepotrzebnej makulatury zawalają ważny urząd i szczerze
mówiąc mało kogo to obeszło. Poza paroma byłymi opozycjonistami enerdowskimi i
dyrektorami muzeów nikt nie protestował. Zresztą ich bunt, oburzenie, choć
intensywne, były mało skuteczne, bo nie podgrzały ich media – katalizator
wszystkich skandali. Poza tym w dzisiejszych Zjednoczonych Niemczech jest tak,
że Zachodni Niemcy mają swoje zachodnie sprawy, a Wschodni mnóstwo bieżących
problemów. Żyje się szybko, a to, co wydarzyło się 25 lat temu, to jakaś
zamierzchła epoka lodowcowa. Chyba że wynika z tego skandal, w który zamieszane
są znane osoby albo ktoś wpływowy może na tym coś ugrać. Zatem mechanizm jak
wszędzie. Tym razem w sprawę nie był jednak zamieszany żaden celebryta, więc i
afery nie było. W ten sposób sprawa znikających akt umknęła uwadze opinii
społecznej i co tak naprawdę w tych aktach było, tego się już nigdy nie
dowiemy. A może nic w nich nie było? Tylko zwykłe książki telefoniczne, tak jak
utrzymywali urzędnicy? Kto wie? Nie jestem tropicielką spiskowych teorii, ale
mam bujną wyobraźnię i do tego typu wydarzeń podchodzę, nazwijmy to nieskromnie
– z twórczą pasją. Jeszcze coś zaważyło na tej historii. Dwa lata wcześniej
przeczytałam artykuły historyka Steffena Appeliusa, który natknął się w tym
samym urzędzie, potocznie nazywanym Urzędem Gaucka, na pewną wzmiankę, która
zaintrygowała go do tego stopnia, że wszczął prywatne śledztwo. Udał się do
Bułgarii, rozmawiał z patologami, byłymi pracownikami ambasady, pogranicznikami
i mieszkańcami przygranicznych wsi. Udało mu się dzięki temu udokumentować
kilkanaście przypadków ofiar, które zginęły podczas ucieczki przez bułgarskie
granice. Okazało się, że w latach
1961-89 granicę w Bułgarii próbowało sforsować ponad 4,5 tys. mieszkańców
demoludów. Większość z NRD. Mniej więcej trzem osobom na sto to się udawało.
Inne wracały do domów, gdzie czekały ich procesy i odsiadka. Ponad sto osób
zostało zastrzelonych, to byli zwykle młodzi ludzie. Ich ciała często
zostawiano na miejscu. Gniły albo pożerały je zwierzęta. To wszystko razem
podziałało na moją wyobraźnię i coś już pisało w mojej głowie scenariusz.
Broniłam się przed tym, bo nie chciałam pisać znów o granicach i ucieczkach.
Niestety, Appelius opowiedział o tym niezwykle wyraziście w New York
Timesie i Spieglu i nie miałam wyboru. Przeczytałam skrupulatnie wszystko na
ten temat, dołożyłam jeszcze do tego znikające akta i przez następne trzy lata
pisałam „Magika”.
Myśląc o ucieczkach z NRD, zwłaszcza z Berlina
Wschodniego, zazwyczaj myślimy o forsowaniu Muru…
Granica
niemiecko-niemiecka między Berlinem Wschodnim a Zachodnim była praktycznie nie
do pokonania, tylko nielicznym się to udało. W porównaniu z nią bułgarska granica wydawała się enerdowcom
farsą. Myśleli, że to zadupie, że nikt nie pilnuje, tylko kozy się pasą, a za
miedzą przecież Grecja, Turcja i wolność. Problem polegał na tym, że
była to granica pełna zasadzek, największą była jej podwójność. Ludzie
forsowali pierwszą granicę i myśleli, że są już po lepszej stronie. Tymczasem
wciąż jeszcze byli w Bułgarii. Wyłapywano ich i zabijano, kiedy myśleli że
granica już za nimi. Stasi płaciła
bułgarskim strażnikom granicznym za zabicie uciekiniera najmniej 2 tys. lewów.
Pogranicznikowi bardziej się opłacało zabić niż złapać. Za pojmanie żywego
dostawali tylko pięć dni urlopu.
W Bułgarii ginęli również Polacy.
Owszem,
w mojej książce. W badaniach Appelius koncentruje się głównie na Niemcach, ale
czytałam, że wśród uciekinierów byli także Polacy.
Wątek bułgarski jest tylko preludium do właściwej
historii, czyli kryminalnego śledztwa wokół zabójstwa pewnej osoby zajmującej
się działalnością Stasi w Bułgarii. Jak wygląda w
dzisiejszych Niemczech dziedzictwo Stasi? Czy
poza wgłębieniem się w badania Appeliusa przeglądałaś akta w Urzędzie Gaucka,
spotykałaś się z byłymi funkcjonariuszami?
Podkreślmy,
że śledztwa, które rozwiązują polski komisarz i polska dziennikarka w Berlinie.
Wciąż mówię w wywiadach o tej historii niemieckiej, a to przecież książka, w
której, pozwól na ten kolokwializm, Polacy mieszają zawzięcie, gdzie tylko się
da.
Nie, nie byłam w Urzędzie Gaucka. Pracuję nietypowo,
unikam bezpośredniego kontaktu z urzędami i muzeami. Nie rozmawiam ze świadkami
wydarzeń. Wiem, że brzmi to dziwnie, ale w relacjach świadków dominują emocje,
które pozbawiają mnie weny i paraliżują. Nie mam instynktu reportera. Jeśli
ktoś stoi przede mną, opowiada mi swoją historię, przeżył ją intensywnie i chce
się nią ze mną podzielić, to ja właściwie nie mam już nic do roboty. Mogę go
przytulić, pocieszyć, pomilczeć. Podobnie jest z archiwami. Idę do muzeum i po
chwili muszę wyjść. Już w pierwszej sali widzę tyle, że wystarczy na gruby tom.
Muszę sobie wszystko wymyślić sama, dopracować sama. Zosia Samosia. Pracuję,
czytając opasłe tomy, archiwalne artykuły, obserwuję ludzi, słucham, ale
wszystko dzieje się przypadkowo, czasem wystarczy jedno zdanie, nie chcę
wiedzieć niczego więcej. Poza tym jest jeszcze coś, mieszkam w Berlinie od
dziecka, w związku z tym bez przerwy spotykam różnych ludzi. Bohaterów, byłych
agentów Stasi, oprawców, ofiary, kolaborantów, ludzi z historiami.
Niejednokrotnie o przeszłości moich przyjaciół dowiaduję się przypadkiem po
latach. Jeden z moich znajomych był w 1989 roku młodym milicjantem po
wschodniej stronie. Niewiele brakowało, żeby w momencie, w którym padał mur,
zaczął strzelać do tych, którzy go obalali. Dziś to mój bardzo dobry
przyjaciel. Dzięki niemu dowiedziałam się, że nic nie jest wyłącznie białe i
czarne, nie jest nawet szare, że każdy z tych ludzi ma swoją przeszłość, swoje
motywacje, swoje powody, dlaczego był tym, kim był. To ważna lekcja tolerancji
i zrozumienia dla drugiego człowieka. Z drugiej strony, kiedy oglądam reportaż
poświęcony człowiekowi na wózku inwalidzkim, który spotyka się ze swoim oprawcą
z więzienia Stasi, nie podchodzę do tego już z takim zrozumieniem. Zmarnowany,
złamany człowiek siedzi na wózku inwalidzkim, a jego kat świetnie funkcjonuje i
dalej się odnajduje w rzeczywistości niemieckiej. To wszystko, co widzę i
słyszę, przekłada się potem na to, co piszę.
Czy dzisiaj w Niemczech byli
funkcjonariusze Stasi zajmują wysokie państwowe stanowiska?
A jak myślisz? Oczywiście.
Teoretycznie ci, którzy wcześniej byli w Stasi, nie mogą być nauczycielami, nie
mogą pracować w policji, ale skoro giną akta, nie można im niczego udowodnić.
Można za to być politykiem. Nikt nie powiedział, że były agent Stasi, czy ktoś,
kto był w polityce już za czasów NRD, nie może uprawiać tej polityki ponownie.
Jak pokazuje przykład w Brandenburgii, może nawet dzięki temu zyskać nowe
rzesze wyborców.
Jeżeli ich powrót do polityki wyglądał tak, jak w
przypadku opisanego w powieści Herberta Krögera, byłego członka NSDAP, który po
wojnie przewodniczył Radzie Praw Człowieka (!), to nic mnie nie jest w stanie
zdziwić.
Po odkryciu sprawy
Krögera, którą zrekonstruowałam, czytając różne artykuły, nie mogłam przez
tydzień pisać. Wydawało mi się, że nie jestem już naiwna i niewiele potrafi
mnie zaskoczyć. A jednak wstrząsnęło mną, że oberhauptfuhrer Kröger zrobił tak
przewrotną karierę w NRD, zaczynając od stołka rektora słynnej uczelni, a
skończywszy na Radzie Praw Człowieka. Kröger był od 1933 roku członkiem SA, od
1937 NSDAP, a od 1938 SS. Sporo
tych członkowskich tytułów w elitarnych jednostkach militarnych NSDAP prawda? Jeszcze
jako dziecko przesiąkłam polską propagandą, która wmawiała nam przecież, że są
źli Niemcy z Zachodu i dobrzy ze Wschodu. I że na Wchodzie nie ma ani jednego
byłego esesmana, ani jednego gestapowca, no po prostu raj. Mieszkając w
Niemczech, szybko pozbyłam się tych iluzji, zrozumiałam, że nigdy nie zostały
przeprowadzone czystki, że ci ludzie trafiali na wysokie stołki tak samo jak w
Niemczech Zachodnich. A jednak Kröger wstrząsnął mną na nowo. Dlatego posłużył
jako modelowy przykład i ukochany nauczyciel głównego bohatera,
Schlangenbergera… Przy okazji bardzo polecam książkę Bartosza Wielińskiego „Źli
Niemcy”, w której opisane są przypadki Niemców, którzy pełnili różne funkcje w
SS czy Gestapo, a po wojnie potrafili zostać np. burmistrzem w
Szlezwiku-Holsztynie.
Kröger to wierchuszka, ale w
„Magiku” są też najmniejsze pionki NRD-owskiej machiny. Jak choćby Olaf Klimke,
szeregowy żołnierz straży granicznej przy murze, który tęskni za tamtym
ustrojem i uważa, że jest to chwalebna karta w jego historii. Jest jednym z
wielu. Tacy jak oni poszli potem do policji lub ochrony. Przypomina mi to
trochę „Psy” Pasikowskiego.
Naprawdę?
To super, „Psy” to mój ulubiony film z lat dziewięćdziesiątych.
No i jest jeszcze opinia Bogusława Lindy na okładce
powieści…
Początkowo Bogusław Linda miał czytać tę książkę. Pomysł,
by czytał audio-booka był mój. Wydawało mi się, że nikt nie powie „Kurwa, stul
tę mordę” tak jak on (śmiech). Okazało się jednak, że Mariusz Bonaszewski też
sobie świetnie poradził. Nie idzie o wulgarność, a o to aby oddać pewien
klimat, nadać historii i językowi wiarygodności. Pisząc tę książkę, cały czas
słyszałam i wyobrażałam sobie bohaterów mówiących tym swoim berlińskim
dialektem. To nie jest język literacki, to mowa potoczna, język ulicy, język
robotników i policji (śmiech). Dlatego dialogi pisałam najpierw po niemiecku i
potem trudno było mi znaleźć polskie odpowiedniki zdolne oddać klimat knajp i
lejącego się alkoholu. Ja w ogóle uwielbiam prawdziwe berlińskie knajpy, nie
mają one nic wspólnego z tymi znanymi nam z Polski. Piwo dostaje się tam w
dwulitrowych szklanych naczyniach, które z ledwością można podnieść. Popija się
je mocnym „schnapsem”. Niektóre lokale czynne są 24 godziny na dobę. To spadek
po Berlinie Zachodnim. Ale to już inna historia, opowiem ci o tym innym razem.
Wspomniałem o Lindzie także
dlatego, że „Magik” to bardzo filmowa rzecz, niemal scenariuszowy gotowiec.
Zresztą okładka książki to już gotowy plakat filmu…
Tak? Ale ja nie pisałam tego pod film. W ogóle podczas
pisania nie zastanawiam się, dla kogo to piszę i co z tego wyniknie. Podczas
pracy całkowicie wyłączam marketingowe zwierzę. Wszystko pisane „pod coś”
napawa mnie wstrętem i jest mi obce. Może zabrzmi to śmiesznie w dzisiejszych
czasach, ale stawiam na prawdę i autentyczność. Co do filmu, nie wyobrażam
sobie, żeby pisać „Magika” jeszcze raz jako scenariusz. To już za mną, nie
wracam do spraw zamkniętych. Myślami jestem przy kolejnej części. „Magik” to
dopiero pierwsza część trylogii berlińskiej.
Główny czarny bohater „Magika” to
Christian Schlangenberger. Nie dość, że znaczące
nazwisko, to jeszcze takie überniemieckie, trudne do wymówienia.
Schlangenberger? Bo „Schlange”, czyli
wąż? O to mi chodziło! (śmiech) Ale to nazwisko…
żydowskie.
Schlangenberger po upadku
Muru przeszedł ze Stasi do polityki, szermując na terenach byłej NRD hasłami
powrotu do komunizmu. Czy takie przemówienia, jakie Schlangenberger wygłasza na
jednym z wieców, można dzisiaj usłyszeć we wschodnich landach?
Nie no, co ty! Kiedyś mój
znajomy, niesamowity erudyta, przysłał mi mail, w którym pisał o feminizmie,
zaczął mnie na swój męski sposób uświadamiać, rozumiesz, mnie, „niewinną
niewiastę”. I tak sobie pomyślałam, że to byłoby świetne przemówienie, tylko
muszę je przerobić na modłę Schlangenbergera. Mój bohater gra na nostalgii za
poprzednim ustrojem, odwołując się do sytuacji kobiet ze Wschodu. I zyskuje
poklask, nie tylko wśród kobiet zresztą. Wiele jest w niemieckiej
rzeczywistości osób takich jak Schlangenberger, ale niewielu tak znakomitych
mówców i uzdolnionych kłamców. Niemcy wciąż dzielą się na Wessis i Ossis i tak
naprawdę się nie lubią. Ci ze Wschodu uważają tych z Zachodu za arogantów, a ci
z Zachodu uważają tych ze Wschodu za pucybutów, którzy odebrali im przywileje i
w ogóle wiedzie się im przez nich dużo gorzej niż przed upadkiem muru.
Oczywiście na salonach się o tym nie mówi. Natomiast Wschodni Niemcy często
wspominają czasy NRD z nostalgią. Jak by ich nie oceniać i o nich nie mówić, ci
ludzie mają swoją przeszłość i historię i nawet po tylu latach nie umieją się w
tej nowej niemieckiej przestrzeni odnaleźć. W Berlinie są muzea, są miejsca
pamięci, są pochody, jest dwudziestopięciolecie upadku Muru, jest po prostu
bomba, ale głównie dla turystów i dla nas z Zachodu. Ludziom z Berlina
Wschodniego i tych wszystkich wyładniałych, zapomnianych wiosek przygranicznych
jest naprawdę ciężko. Nie przekreślam ich i nie wpycham do worka „głupi” czy
„zły” tylko dlatego, że przemieszkałam po zachodniej stronie muru prawie całe
życie. Staram się zrozumieć, jakie mechanizmy manipulują ich słabościami i
decydują o wyborach przy urnie. Doskonale rozumiem, dlaczego stają się łatwym
narybkiem dla wszelkiego rodzaju nacjonalistycznych partii, idealną masą do
urabiania przez Die Linke czy PDS, przez karierowiczów w rodzaju
Schlangenbergera. Gra się im na sentymentach, tęsknotach i tanich obietnicach.
Temat w Polsce doskonale znany, prawda? Pamięć jest wybiórcza i zawodna,
szczególnie u samotnych, biednych i przegranych. A moim zdaniem NRD mimo
odnowionych ulic i autostrad coś przegrała. I jeśli można się utożsamić z kimś,
kto obiecuje i gładzi po głowie,
przypomina dobre czasy młodości, to wiadomo jak to się kończy.
Przemysł filmowy wykorzystuję tę nostalgię – wystarczy
przypomnieć „Good Bye, Lenin”, czy „Aleję Słoneczną”. Mniej jest obrazów
rozliczeniowych w rodzaju „Życia na podsłuchu”.
„Życie na podsłuchu”,
film, który od razu dostał Oskara bez dyskusji i kłótni. Dlaczego? Bo jest
mocny, prawdziwy, dotknął tego, o czym mówić najtrudniej. Szarpnął brutalnie za
serce. Tu i teraz. Bezkompromisowo. Nie żadne wycieczki w przeszłość, w
bezpieczną historię. Bo widzisz, moim zdaniem, opisać współczesną historię i
zahipnotyzować nią ludzi, którzy jeszcze żyją i ją współtworzyli, i zrobić to
tak, że w nią wierzymy, to wielkie wyzwanie. Kiedy się udaje, musi być sukces.
Ten film jest cały czas we mnie, może dlatego że obejrzałam go dopiero trzy
lata temu, w nagrodę po napisaniu „Tunelu”. Kiedy piszę, nie oglądam dobrych
filmów, nie mogę. Boję się, że ktoś już nakręcił temat, który dopiero do mnie
przyszedł.
„Magik” pokazuje że metody Stasi – podsłuchy, donosy,
agenci – w dzisiejszych Niemczech mają się równie dobrze jak dawniej.
Po napisaniu „Tunelu”,
mojej debiutanckiej książki, poznałam niesamowitego człowieka, Burkharta Veigela, emerytowanego lekarza i
muzyka, i – jak się okazało – człowieka, który przez granicę
niemiecko-niemiecką przerzucił ponad 650 osób. Robił to w najróżniejsze
sposoby, przerabiał samochód, żeby w środku, gdzieś za deską rozdzielczą, móc
schować człowieka, kopał tunele, fałszował paszporty. Ówczesna minister
sprawiedliwości wydała na niego wyrok śmierci, próbowano go porwać, zastraszyć,
trudno sobie wyobrazić, co ten człowiek przeszedł. Bohater odznaczony
najwyższymi honorami przez prezydenta. A zaczęło się od tego, że w 1961 roku
zauważył, że na zajęciach (studiował medycynę w Berlinie Zachodnim) nie ma
kolegi, który mieszkał w Berlinie Wschodnim. Zgłosił się do mnie, gdy
usłyszał, że napisałam „Tunel”. Chciał napisać powieść, miał już dość pisania o
dokumentach i archiwach. Chciał się dowiedzieć, jak napisać fikcyjną historię,
żeby to się sprzedawało, dotarło do ludzi, wstrząsnęło nimi. Dlaczego o tym
mówię? Na spotkaniach, które z nim prowadziłam w Berlinie, po uwadze jednego z
czytelników, któremu podobał się film „Życie na podsłuchu”, czyli historia, jak
by nie patrzeć, z happy endem, Burkhart Veigel rozpłakał się. Zamarliśmy
wszyscy. Burkhart Veigel nie jest schorowanym złamanym staruszkiem, który
wzrusza się z byle powodu. To człowiek wielki jak góra, silny i niewyglądający
na swoje lata. Otarł wreszcie łzy i powiedział, że jego życie nie jest takie
jak w filmie „Życie na podsłuchu”. Że w życiu nie ma happy endów. Zamarłam.
Wstrząsnęło to mną i widownią bardziej niż oskarowy film. Dlaczego ci o tym
wszystkim opowiadam? Otóż ostatnio nagrywaliśmy dla niemieckiej telewizji
reportaż o mnie i o mojej książce „Tunel”. Veigel przyjął zaproszenie do
programu, pokazał jedyny zachowany oryginalnie tunel w Berlinie, pośmiał się,
pożartował, a pod koniec opowiedział nam, że w urzędzie Gaucka nie chcą wydać
mu materiałów dotyczących agentów Stasi, którzy jeszcze żyją. Niech to będzie
moją odpowiedzią na twoje pytanie, ok?
Wróćmy do Schlangenbergera i do kobiet. Punktujesz w
wielu miejscach męski szowinizm w polityce. Jako motto jednego z rozdziałów
pojawia się obelżywa wypowiedź Korwin-Mikkego, są echa afery Strauss-Kahna. I
piszesz, że nadziei na zmianę nie ma – przynajmniej w Niemczech – bo feministki
są tutaj na wymarciu.
Tak twierdzę. Owszem, mamy Merkel, jest Minister Obrony,
mama siedmiorga dzieci, jest pani premier Ewa Kopacz i newsy, że we francuskim
parlamencie na obrady przychodzi pani minister i karmi piersią. Co to jest? To
znaczy, że nas tam naprawdę jeszcze nie ma, że jest nas wciąż za mało, skoro
jest tylko o tym karmieniu piersią, i że, kurczę, no jak to, matka siedmiorga
dzieci została minister obrony?! Kochane stare dobre pozory. Bańki mydlane.
Pozornie wygląda na to, że kobiety są w polityce obecne, rządzą, potrząsają
światem wpływów i władzy, ale jak jest, wszyscy wiemy. To maskarada. W książce
specjalnie przechodzę w groteskę, żeby zwrócić na to uwagę, bo w momencie,
kiedy będę to opisywała tak jak wszyscy, nikt nie zauważy, że o tym piszę i to
jest chyba ten jedyny świadomy zabieg w „Magiku”. Nie dajmy się zwieść tym
pozorom, bo za każdą panią stoi sto męskich garniturów. Nie zapominajmy o tym.
Z przykrością obserwuję jeszcze jedno zjawisko, mianowicie kobiety, którym się
udało i nagle zjadają własny ogon. Zamieniają się w tych, których na początku
tępiły. Stają się jakimiś narwanymi mesjaszkami i zamiast przyciągać
odstraszają. Chciałabym żebyśmy były mądre, mądrze rządziły, nie popełniały
błędów, które teraz piętnujemy i nie tępiły innych, ponieważ różnią się czymś
od nas. To jest ten nowy wymiar, w który wierzę, któremu sekunduję.
Centralną postacią kobiecą w „Magiku” jest Dagmara Bosch
(Boszewska), ceniona
dziennikarka. Wydaje się, że to postać, z którą w wielu fragmentach dzielisz
biografię.
Dorosła
Dagmara Bosch to literacka fikcja. Dałam jej tylko troszkę ze swojego
dzieciństwa. Kiedy przekracza 14 lat, na pewno już nie jest mną i nie ma ze mną
wiele wspólnego. W ogóle nie wiem, na ile wypada mi oceniać własnych bohaterów,
chyba nie wypada. Mogę powiedzieć jedynie, że Dagmara Bosch to piękna i pewna
siebie kobieta, dziennikarka z krwi i kości, która niczego się nie boi. Ja, w
przeciwieństwie do niej, boję się wielu rzeczy – kiedy Bonaszewski czytał
„Magika” na audio-booku, opisując szczegóły kolumbijskiego krawata, pozapalałam
wszystkie światła (śmiech). Więc pod tym względem niewiele nas łączy. W innych
chyba też nic.
Jej nazwisko nie jest jedynym polsko brzmiącym nazwiskiem
w tej książce. Jest jeszcze Tomas Kowalski, jest Romanowski, jest Tchapieski,
jest Barbara Matuszek. I tak się dziwnie składa, że oni wszyscy pracują w
policji. Czy to specjalny ukłon dla Polaków w policji niemieckiej?
Dla Polaków w policji
niemieckiej, dla Polaków w ogóle, w Niemczech, w Berlinie, w Europie. Dla
wiecznie wędrującego Polaka emigranta. Pomysł na ten natłok polskich nazwisk
wpadł mi na imprezie sąsiedzkiej. Niemcy uwielbiają się bawić, ale inaczej niż
my, lubią siedzieć, jeść, biesiadować i każdy powód ku temu jest dobry.
Sąsiedzi chętnie się spotykają na festynach i raz w roku mają swoją imprezę. Na
jednej z takich imprez poznałam pana Tchapieskiego, który opowiadał historię o
tym, jak zasiadał w zarządzie Siemensa. Razem z nim pracowali tam jeszcze
panowie Nowakowski i Kowalski. I on mi mówi: „Wie pani, co w tym wszystkim jest
najciekawsze? Ja w ogóle nie mówię po polsku, kompletnie nie wiem, czemu się
nazywam Tchapieski. Wszyscy mówili o nas „zarząd polski””. Zarząd Siemensa składał
się z Tschapieskiego Kowalskiego i Nowakowskiego i nic nie wiedział o swoich
polskich korzeniach, do Polski jeździł ten zarząd tylko do sanatorium do
Kołobrzegu, bo taniej. Spodobał mi się ten zarząd (śmiech). Rdzenni Niemcy.
Prawdziwy Berlińczyk Taschapiesky, Kowalski i Nowakowski. Nie trzeba być
językoznawcą, żeby się domyślić, że ich dziadkowie czy pradziadkowie byli
pochodzenia polskiego. Mój sąsiad Tchapieski bardzo się upierał, że nie mówi po
polsku, ale słyszałam, jak w ogródku wyrwało mu się polskie przekleństwo, może
przywiózł je sobie z sanatorium? (śmiech). Tych polskich końcówek w całych
Niemczech jest zatrzęsienie. Są często zniemczone i zamiast „i” mamy „y”, a
berlińskie przysłowie powiada „Prawdziwy Berlińczyk to Polak albo Ślązak”
Berlin w "Magiku" jest zaludniony różnymi
nacjami. Tam właściwie z lupą trzeba szukać Niemca z dziada pradziada.
Właściwie jest tylko Schlangenberger. Poza tym jest Krenz, Niemiec nadbużański.
A oprócz tego Romowie, Bułgarzy, Turcy, jest nawet ekipa z Chile. No i
wspomniani Polacy.
Rzeczywiście. I ciekawe
jest to, że oni wszyscy mówią świetnie po niemiecku, prawda? Berlin jest
naprawdę głośny. Głośny i kolorowy. Nie tylko w przenośni. To jest niezwykle
miasto i jeszcze do tego proletariackie, żeby było weselej. Berlin jest jednym wielkim
kontrastem i jest zupełnie nieniemiecki. No chyba, że się pojedzie na
Zehlendorf, do takiej bardzo mieszczańskiej, zamożnej dzielnicy.
Mogłabyś mieszkać poza Berlinem?
Nie, nie wyobrażam sobie,
no chyba że w Toskanii. Ale tylko parę miesięcy w roku.
Berlin jest niezwykle inspirującym literacko miejscem?
Niezwykle. Każdy dom,
uliczka, drzewo i krzak patrzy na mnie, kiwa palcem i mówi: „A słyszałaś już o
tym?”. Berlin jest nieskończoną studnią ciekawostek i tajemnic, ciągłą
inspiracją. Próbowałam kiedyś, jako młoda dziewczyna, mieszkać gdzie indziej.
Przerwałam studia i wyjechałam do Gdańska. Urodziłam się w Gdańsku, myślałam
więc, że może tam jest moje miejsce. Próbowałam, ale nie dałam rady. Musiałam
wrócić do Berlina. Berlin to jest moje miejsce, ale za to ciągle się
przeprowadzam, mam na koncie 36 przeprowadzek, a przecież nie jestem jeszcze
taka stara…
Berlin jest w twoich
książkach opisany niezwykle emocjonalnie, ale przy tym bardzo drobiazgowo. Czy
można by powołać do istnienia biuro podróży pt „Magik”, które by śladami tej
powieści oprowadzało turystów?
Wyobraź sobie, że już jest
coś takiego. Przewodnik, który oprowadza po Berlinie śladami „Tunelu” i
„Magika” po niemiecku i po polsku. Fantastyczny przewodnik po mieście, bardzo
go polecam, nie tylko na wycieczki śladami moich książek.
W Berlinie mieszka wielu pisarzy spoza Niemiec, którzy
zdecydowali się pisać po niemiecku. Ty piszesz po polsku. Polka, która mieszka
w Niemczech, pisze o Niemcach i o Niemczech po polsku. Trochę to skomplikowane.
No tak (śmiech). Trochę na
opak. Ale tak naprawdę, kiedy pracowałam nad „Tunelem”, opisywałam rzeczy,
które przeżyłam przed wielu laty, nie znając jeszcze języka niemieckiego.
Przeżyłam to, znając tylko jeden język. Myślę, że „Tunel” to niezwykle osobista
książka, choć nie jest o mnie. Zresztą moim zamierzeniem wcale nie było
napisanie powieści, myślałam raczej o opowiadaniu, które zaczęłam pisać po
polsku dlatego, że pisałam tam trochę o swoich nauczycielach z niemieckiej
szkoły. Myślałam, że może będzie bezpieczniej, jeśli to będzie po polsku i to
nigdy do nich nie dotrze. No ale dotarło właśnie teraz, przy okazji tłumaczenia
(śmiech). A „Magik” został napisany po polsku, bo miałam już swoje wydawnictwo,
które niecierpliwie czekało na następną książkę. Miałam też przychylnych
czytelników i krytyków. Poszłam najprostszą drogą.
A jak wygląda przyjęcie „Magika” w Polsce? Jest w tej
powieści emblematyczna scena – Dagmara jedzie do Polski poprowadzić polityczny
program w telewizji. Pomimo tego, że jest świetnie obeznana z tematem i jest
gwiazda telewizyjną w Niemczech, ponosi porażkę w zetknięciu z polskim
piekiełkiem. Odsądza się ją od czci i wiary – i w telewizji, i w internecie.
Komentarze internautów, wypominających jej zdradę narodu, są groteskowe i przerażające.
Odbywasz właśnie trasę promocyjną i już się podobne komentarze pojawiają…
Prześlij mi linka, zaraz
wrzucę to do następnej książki (śmiech). To nie jest tak, że w Niemczech na
forach nie ukazują się takie rzeczy, ale to, z czym spotkałam się na forach w
Polsce, osiąga niewyobrażalną skalę. To gotowce, aż się prosi, żeby je żywcem
wtłaczać do książek. Co do komentarzy obcych ludzi – kompletnie mi nie
przeszkadzają. To skanalizowanie frustracji nieszczęśliwych ludzi, które
przecież nie godzą we mnie, tylko odzwierciedlają jakiś ogromny społeczny
problem. A takie problemy niezwykle wstrząsają moją wyobraźnią. W powieści
mocno te wypowiedzi podkoloryzowałam, a i tak redaktor zwrócił mi uwagę, że są
to wypowiedzi całkiem delikatne i że w ogóle nie mam pojęcia, co tu w Polsce
się dzieje.
Interesujące są w powieści fragmenty, w których
porównujesz Polskę do Niemiec. Pojawiają się zaskakujące porównania – piszesz
między innymi, że niemiecka telewizja jest dużo bardziej szara i nudna od
polskiej.
Oglądając telewizję
polską, i tę publiczną, i prywatną, odczuwam duże estetyczne zadowolenie.
Prezenterki i dziennikarki są wypielęgnowane, zadbane, z przyjemnością na nie
patrzę i tym milej słucham, co nie znaczy że traktuję instrumentalnie. Odnoszę
po prostu wrażenie, że szanują mnie jako odbiorcę. Podoba mi się to. Poza tym
dlaczego my, kobiety, mamy wkraczać na sceny polityczne i medialne w
uniformach? Dlaczego kobiety mają przestać być kobietami tylko dlatego, że
wchodzą w męskie zawody? Teorie moich koleżanek, że ta chęć podobania się
wynika z różnych kompleksów i zacofania kobiety jako takiej, czy chęci
podporządkowania się mężczyznom, doprowadzają mnie do furii. Nie znoszę takich
uproszczeń i dopisywanych ról. Wracając jednak do prezenterek… W telewizji
niemieckiej prezenterka jest wycofana. Nie ujrzysz tam żadnych krótkich
spódniczek, ani jakichś odważnych dekoltów, ładnych butów. Prezenterki też nie
są specjalnie atrakcyjne. A im mniejszy zasięg ma dana telewizja, tym gorzej.
Pogodynka okręcona szalem sto razy, w jakichś buciorach… Rozumiem, że
awangarda, ale bez przesady.
Może chciała pokazać, że będzie zimno.
Może tak, ale dlaczego ma
tłuste włosy?
To ja już wolę zgrzebne
prezenterki, które nie mają przynajmniej okazji do opowiadania o politycznym
cyrku.
Wszystko
ma swoją cenę. Poza tym kto powiedział, że panel polityczny w niemieckiej TV to
nie cyrk? Tam po prostu widzowie okrzepli i patrzą na polityczne debaty jak na
„Bitwę na głosy” albo jak na „Mam talent”.
To jest już tylko kolejny show. Nie wiem, co gorsze.
Po ostatniej kropce w „Magiku” mamy jeszcze intrygującą
informację: „Koniec tomu pierwszego”.
„Magik” jest pierwszą
częścią trylogii berlińskiej. Przede mną kolejne dwa tomy, a pomysłów
przynajmniej na sto. Mam zupełnie odmienny problem od większości pisarzy – za
dużo pomysłów. „Magika” musiałam skracać, bo w pierwotnej wersji miał ponad
tysiąc stron. Co gorsza nie piszę o tym, o czym chciałabym naprawdę pisać.
Temat przychodzi do mnie sam, mówi: „Siadaj, pisz!”. I muszę pisać powieści
sensacyjne, mocne, o facetach, a ja chciałbym pisać o czymś innym.
O czym?
Chciałabym napisać jakieś
świetne czytadło, proszę, nie śmiej się, bo mówię poważnie, nowoczesne
„Przeminęło z wiatrem”.
(pełna wersja wywiadu, który w skróconej formie ukazał się w "Chimerze")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz