MIASTO FIKCYJNE - IWANO-FRANKIWSK (Ukraina, 48°55′0″N, 24°42′0″E)
Okręg Sinistra nie istnieje. Poza – rzecz jasna – kartami tak
zatytułowanej powieści Ádáma Bodora. Podobnie jak nie istnieje Bogdańska
Dolina z „Wizyty arcybiskupa” czy Jabłońska Polana z „Ptaków
Wierchowiny”. Ale Wierchowinę już bez trudu znajdziemy na mapie. Tak
samo, jak pojawiające się w tej powieści Lwów, Czerniowce czy rumuński
Gledin, z którego (to już powieściowa fikcja) przybywali do Jabłońskiej
Polany wychowankowie tamtejszego domu poprawczego. Istnieją też,
pojawiające się w literackim świecie Bodora, Dobrin, Dobrudża, Odessa,
Bukareszt, Orszova, Nagybánya (czyli Baia Mare), Tiraspol. Istnieje
szczyt Pop Iwan. Istnieje Dunaj i istnieje Cisa. Istnieje więc realna
scenografia, w którą Bodor wpisuje nierealne miejsca akcji. Fikcja
miesza się z rzeczywistością. A raczej – rzeczywistość jest budulcem dla
fikcji. Są one tak bardzo do siebie podobne, a zarazem tak wymieszane,
że nieraz z trudnością przychodzi je rozgraniczyć. Chciałoby się wręcz
odnaleźć w realnej przestrzeni zmyślone bodorowskie miejsca. Pisał o tym
Andrzej Stasiuk:
Wiem, że to niemądre, ale nie mogę się powstrzyma ći podczas
lektury książek Bodora rozkładam przed sobą mapę. Tak było w przypadku
„Okręgu Sinistra”, i tak jest w przypadku „Wizyty arcybiskupa”.
Po prostu muszę umieszczać w realnej przestrzeni bodorowską przestrzeń
wymyśloną, przestrzeń, w której błądzą jego bohaterowie. Tak się składa,
że kilka razy podróżowałem w tamte strony i dzisiaj doznaję dziwnego
wrażenia, że podróżowałem do wnętrza czyjejś opowieści. Dzisiaj
ta zwyczajna geografia, którą można odczytać wprost z mapy, nabiera cech
mitycznych i uniwersalnych. Powieściowe Okręg Sinistra i Bogdańska
Dolina pozostawiły swoje ślady w siedmiogrodzkiej prowincji Maramuresz,
gdzieś na rumuńsko-ukraińskiej granicy.
Oczywiście taka podróż śladami literatury skazana jest na porażkę, ponieważ, jak pisze Stasiuk w „Jadąc do Babadag”:
widzialne blaknie wobec opowiedzianego. Blaknie, lecz nie znika
zupełnie. Traci tylko wyrazistość, ubywa mu nieznośnej oczywistości. To
jest specjalność krajów pomocniczych, narodów drugiego rzutu i ludów
rezerwowych. To jest ta migotliwość, ta zdwojona, potrojona fikcja,
krzywe zwierciadło, magiczna latarnia, fatamorgana, fantastyka i
fantasmagoria, która wślizguje się litościwie między to, jak jest, a to,
jak być powinno. To jest ta autoironia, która pozwala igrać z własnym
losem, przedrzeźniać go, papugować, zmieniać upadek w heroikomiczną
legendę, a zmyślenie przeinaczać w coś na kształt zbawienia.
„Zdwojona fikcja (…) wślizgująca się między to, jak jest, a to, jak
być powinno”. Piotr Matywiecki tę specyfikę konstrukcji świata
przedstawionego u Bodora komentuje w podobnym tonie (w posłowiu do
zbioru opowiadań „Z powrotem do uszatej sowy”):
Pod wiernym realizmem opisów Bodora kryje się pytanie zasadnicze:
kiedy i gdzie to się dzieje? Stawiamy sobie to pytanie inaczej niż przy
lekturze wszelkiej innej prozy. Przez Sinistrę przebiega jakiś
ostentacyjny styk fikcji i prawdy, nakazujący i prawdzie, i fikcji
szukać czegoś od nich głębszego. Fikcyjność miejsca i czasu są w prozie
Bodora w tych samych granicach, co rzeczywistość – gdzieś w górach
Rumunii, w rejonie przygranicznym, zesłańczym, przemytniczym, za rządów
komunistycznych.
Sam Ádám Bodor w wywiadzie-rzece udzielonym Zsófii Balla („Zapach więzienia”) swój sposób pracy nakreślił następująco:
Sądzę, że aby tworzyć, trzeba nauczyć się dwojako patrzeć na
świat. Konieczna jest bliska, konkretna, dająca inspirację okolica oraz
jej daleka, osadzona gdzieś w wyobraźni abstrakcyjna kopia. Gdzieś na
połączeniu tych dwóch światów rodzi się opowieść.
Tam, gdzie literatura spotyka się z rzeczywistością, wszystko opiera
się na dwojakim spojrzeniu, na ciągu dychotomii. Realność i jej
wyobrażona kopia. Zmyślenie i prawda. Fakt i fikcja. Ściśle połączone.
Zastanawiające jest, jak bardzo miejsca realne – poprzez swoje
sąsiedztwo z bodorowską fantasmagorią – upodabniają się w prozie autora
„Okręgu Sinistra” do niejednoznacznych bytów fikcyjnych. Co więcej –
nagle zdajemy sobie sprawę, że pozornie niczym nie wyróżniające się
rzeczywiste miejsce jest absolutnie niejednoznaczne. Jest „jak z
Bodora”. Takim miejscem jest miasto ledwie wzmiankowane w „Wizycie
arcybiskupa” i „Ptakach Wierchowiny”. To ukraiński Iwano-Frankiwsk.
Miasto tajemnicze, podwójne, (nie)prawdziwe.
Podwójna tożsamość Iwano-Frankiwska jest obecna już w jego
nazewnictwie. Nierzadko używa się przecież jego dawnej nazwy –
Stanisławów (jeszcze na początku lat 90. XX wieku wspólne wystąpienie
młodych artystów związanych z Iwano-Frankiwskiem nazwano „fenomenem
stanisławowskim”). U Bodora Stanisławowa nie znajdziemy. Autor
konsekwentnie stosuje nazwę nadaną miastu w roku 1962, co nieco
konkretyzuje czasowo akcję jego powieści (które tak naprawdę rozgrywają
się właściwie poza czasem). Warto zauważyć, że ta socjalistyczna nazwa
lepiej pasuje do zniewolonego świata prozy Bodora niż nacechowany
galicyjską nostalgią Stanisławów. Ale podwójność Iwano-Frankiwska
realizuje się także, jeśli nie przede wszystkim, w złożonej atmosferze
tego miasta, a bardziej nawet w stosunku, jakim darzy go
bohater-narrator „Wizyty arcybiskupa”.
I choć nie znam dzikszego i straszliwszego miasta nad
Iwano-Frankiwsk, czasem pod koniec tygodnia, gdy nie było spowiedzi,
ruszałem przez karpackie przełęcze do mej dawnej ukochanej, fryzjerki
Mixandry Slupinski.
Do Iwano-Frankiwska uciekł w młodości narrator powieści, porzucając
rodzinną Bogdańską Dolinę. Szybko jednak do niej powrócił, ponieważ
zetknięcie z molochem, jakim w stosunku do malej wioski był
Iwano-Frankiwsk, okazało się bolesne. Pomimo pozostawienia w nim
kochanki, narrator znienawidził to miasto, które stało się dla niego
zarówno przyciągające, jak i odpychające.
Co ciekawe, w podobnym tonie o Iwano-Frankiwsku mówi urodzony tam (i
pomieszkujący) Jurij Andruchowycz. W osobistym eseju otwierającym zbiór
„Ostatnie terytorium” spowiada się ze swojej Hassliebe (istotny
szczegół: w „Leksykonie miast intymnych”, zbiorze stu jedenastu
portretów ważnych dla pisarza miast, nie znalazło się miejsce dla
Iwano-Frankiwska – czyżby zatem więcej Hass niż Liebe?):
Jako dwudziestolatek starałem się za wszelką cenę porzucić to
miasto, chciałem je zamienić na znacznie bardziej wyrazisty, bogatszy i
do tej pory faworyzowany przeze mnie Lwów. Na szczęście próba ucieczki
była nieudana – pozostałem tam, gdzie, widać, pozostanę już do końca
swoich dni — w mieście nieudaczników, pijaków, nie zrealizowanych losów
i talentów, mieście nieco prowincjonalnym, jakich na mapie Ukrainy jest
co najmniej kilkaset. Ale tak naprawdę tylko jedno.
To interesujące, że intymne przeżycia jednego pisarza pokryły się z
powieściową wizją drugiego. Ale jeszcze bardziej interesujące jest, że
oto miasto, które pojawia się u Bodora ledwie epizodycznie, posiada o
wiele więcej cech konstytutywnych przynależnych jego fikcji niż zmyślone
miejsca, które są główną areną akcji jego powieści. Iwano-Frankiwsk
jest bardziej niepokojący od Bogdańskiej Doliny, bardziej tajemniczy od
Jabłońskiej Polany, i zdecydowanie bardziej fantasmagoryczny od całego
okręgu Sinistra. Jest bodorowskim miejscem, którego nie trzeba było
wymyślać. Niejednoznaczny i nieprzejrzysty. Frapujący. Z potencjałem.
Nic dziwnego, że jego janusowe oblicze pojawiało się w literaturze dość
często – zarówno w beletrystyce, jak i w literaturze faktu.
„Połączenie dwóch światów”, o którego mitotwórczej roli pisał Bodor,
można było dostrzec w tym mieście, ufundowanym na wielu dychotomicznych
rozziewach, jeszcze za czasów przedfrankiwskich. Na początku XX wieku
Stanisławów był metropolią, drugim po Lwowie galicyjskim miastem.
Alexander Granach, aktor charakterystyczny teatru Reinhardta, w
autobiografii „Da geht ein Mensch. Roman eines Lebens” wspomina
Stanisławów jako miasto tętniące życiem. Piękny rynek, szerokie ulice,
olśniewające wystawy, imponujące ogrody, lampy elektryczne, kawiarnie,
deptaki, tłumy na promenadzie. Martin Pollack, który książkę Granacha
cytuje w „Po Galicji”, zauważa, że nie wolno brać poważnie tych
uniesień, które powodowane były młodzieńczym entuzjazmem: Dla kogoś, kto
szukając pracy, przybył tu z prowincjonalnej dziury, Stanisławów zaiste
mógł się wydawał wielkim światem. Ale nim nie był.
Nawet Granach był
tego (najprawdopodobniej) świadomy Da się między wierszami jego
ekstatycznego opisu znaleźć momenty, które świadczą o iluzoryczności
idealizowanego Stanisławowa. „Miasteczko wyglądało jak osiedle dla
lalek” – pisze Granach, nie do końca chyba zdając sobie sprawę, że
uchwycił tym samym fasadowe oblicze Stanisławowa, który, jeśli tylko
mocniej podrapać pozłotko, ukaże brudne liszaje. „Aż o dziesiątej nagle
gasły lampy, zgiełk cichł, a linie A i B pustoszały. Wszyscy znikali z
ulic”. Pollack dopowiada wprost:
Jeśli przyjrzeć się bliżej, ten wielki świat był niezbyt wielki, ot,
kilka arterii, rynek, ulica Lipowa (Lindenstrasse) prowadząca do parku
cesarzowej Elżbiety. Na obrzeżach, na Przedmieściu Halickim, w dzielnicy
wokół Belwederskiej (Belvederegasse), na Nowym Świecie nie paliły się
lampy elektryczne i nie było wyasfaltowanych trotuarów, błoto sięgało
kostek, a odpadki wysypywano z bramy wprost do ścieku, do którego
spływały często rwące strumienie kloaczne; utopiła się w nich niejedna
nieostrożna kura. W październiku 1911 roku na Przedmieściu Halickim
ośmioletnia dziewczynka wpadła do szerokiego rynsztoka przed domem
rodziców; nieszczęsna zginęła w mętnych strugach. Jak pisał lokalny
tygodnik polski, graniczy to z cudem, że ktoś może utonąć na ulicy w
środku miasta. W Stanisławowie takie cuda były możliwe.
Takie „cuda” tylko w Stanisławowie, którego dawną estetykę
urbanistyczno-architektoniczną zdławiła po wojnie radziecka
siermiężność. Szare, ciężkie, betonowe dupsko socjalistycznych wieżowców
rozsiadło się na galicyjskich kamieniczkach. Pisał o tym choćby Taras
Prochaśko:
Kiedyś góry widać było nawet z okien naszego mieszkania na trzecim
piętrze w centrum Frankiwska, ale potem na obrzeżach miasta zbudowano
wieżowce i panorama znikła.
Zanim jednak znikła panorama Karpat, najpierw z map wymazano
Stanisławów, zastępując dawną nazwę kiepsko brzmiącą zbitką (ale
przynajmniej jest to nazwa literacka!), która nie miała na dodatek
żadnego logicznego wytłumaczenia – Iwan Franko nie był nijak związany z
miastem, którego stał się patronem. Z blasku Stanisławowa (nawet jeśli
przytłumionego) nic nie pozostało. Narodził się nijaki Iwano-Frankiwsk,
miasto jakich w Ukraińskiej SRR wiele. Ale potem znów zdarzył się cud.
Mówiąc najkrócej jak się da (słowami rosyjskiego pisarza Igora Klecha):
„Zebrało się kilku miejscowych pisarzy, wypisało na sztandarze hasła
„Postmodernizm” i „Europa Środkowa”, ruszyło do boju i wzięło szturmem
twierdzę literatury ukraińskiej”. Tak powstał „fenomen stanisławowski”, a
o jego przedstawicielach – m.in. Jurko Izdryku, Juriju Andruchowyczu i
Tarasie Prochaśce – zrobiło się głośno. Tutaj następuje cud następny.
Okazuje się bowiem, że mimo nazwy, która przylgnęła do artystycznej
rewolty, autorzy wcale nie pragną idealizować atmosfery dawnego
Stanisławowa. Wręcz przeciwnie – twórczą energię Iwano-Frankiwska
upatrują w fakcie jego podejrzanego statusu ontycznego. Miasto upadłe.
Miasto-fikcja. Miasto-wampir. Miasto-sztafaż. Opisy Iwano-Frankiwska w
książkach autorów zaliczanych do „fenomenu stanisławowskiego” są mocno
„bodorowskie”. Jurij Andruchowycz w eseju z „Ostatniego terytorium”
zauważa, że zmiana nazwy nie była jedynie kamuflażowym zabiegiem
ideologicznym. Więcej – Iwano-Frankiwsk nie zastąpił Stanisławowa, on go
otoczył betonowym pierścieniem (patrz: Prochaśko). W obrębie
dzisiejszego Iwano-Frankiwska istnieją więc w istocie dwa miasta – stare
centrum (Stanisławów) i nowe obrzeża. Zróżnicowanie architektoniczne
nakłada się także na różne pojmowanie „ducha miasta”:
Przecież w istocie to dwa różne miasta. Tak, to dwa sąsiednie
miasta, bardzo blisko siebie położone, właściwie to pierwsze znajduje
się wewnątrz drugiego, miasto w mieście. Ale w żadnym razie nie można
uznać ich za tożsame (…). Tak, w istocie to dwa miasta: wewnętrzne i
zewnętrzne, tajne i jawne, zwykłe i magiczne.
Jeśli, zdaniem Andtuchowycza, jest to miasto magiczne, to jego magia
bierze swoje źródło stąd, że Iwano-Frankiwsk, mimo iż może być – gdyby
zechciał – każdym innym miastem, uporczywie pozostaje sobą:
Nigdy nie miałem i teraz także nie mam pewności co do tego miasta,
co do jego magiczności czy fenomenalności. Odrapane mury w
zamieszkanych przez podejrzliwych staruchów tajnych podwórzach, dzieci
gotowe w każdej chwili zatańczyć przed obiektywem w oczekiwaniu na jakąś
hrywnę czy dwieście escudo, niesamowita ilość żebraków, prawdziwych i
lipnych kalek na chodnikach, ciemnoskórych wróżek i bezdomnych zwierząt –
wszystko to naprawdę może przypominać jakiś południowy kraj, ale co z
tego?
Iwano-Frankiwskie genius loci rodzi się więc nie tyle z ewentualnego
podobieństwa tego miasta do innych, nie tyle z jego zdolności do
geograficznej mimikry, lecz z oryginalnych, jednostkowych dziwactw,
zagadek i tajemnic. Jedną z nich Andruchowycz opisał w szczerym
autobiograficznie, choć fikcyjnym wywiadzie-rzece zatytułowanym
„Tajemnica” (na zwierzenia namawiał Andruchowycza niejaki Egon Alt).
Tytułowych tajemnic (związanych z biografią pisarza) jest tutaj sporo,
ale jedną z pierwszych – i w książce, i w życiu – jest zapamiętana z
dzieciństwa tajemnica ulicy Harkuszy:
Aha, był jeszcze całkiem tajemniczy dźwięk, który pojawiał się
szczególnie w nocy, gdzieś koło jedenastej. Słyszałem go zawsze, odkąd
siebie pamiętam, ale nigdy o niego nie pytałem. Aż pewnego razu rodzice
zaczęli mówić o nim sami i zrozumiałem, że to nie jakiś mój osobisty
haluk.
Domysłów na temat źródła zagadkowych dźwięków było w rodzinie
Andruchowyczów (a także wśród znajomych i okolicznych mieszkańców).
Podziemna fabryka, wojskowe laboratorium, inwazja Chińczyków, kopiących
tunel pod Krajem Rad? Odpowiedzi młody Jurij chciał udzielić w powieści
„Tajemniczy młot”, która jednak – przede wszystkim z powodu
niedostatecznej wiedzy technicznej ówczesnego dziesięciolatka – nie
została ukończona. Szkoda. Gdyby bowiem powstała, jej rękopis z
pewnością byłbym cennym eksponatem w muzeum Jurija Andruchowycza (na
ulicy Harkuszy?), którego powstanie żartobliwie przepowiadała w jednym z
wywiadów Natalka Śniadanko:
Popularność tego pisarza jest jak na standardy ukraińskie dość nieprawdopodobna. Nikogo
nie zdziwi, jeśli któraś z firm turystycznych ze Stanisławowa niebawem
zacznie sprzedawać bilety do domu «naszego największego pisarza».
Trudno orzec, czy w tym muzeum znajdzie się miejsce również dla
Sofii Andruchowycz, córki autora „Perwersji”. Powinno, bo urodzona w
Iwano-Frankiwsku pisarka często wykorzystuje w swojej prozie literacki
potencjał pełnego tajemnic miasta:
Inną ciekawą osobliwością naszego domu był jego adres. Robotnicza
7a. Osobliwość polegała na tym, że taka ulica nie istniała. Dookoła
przebiegały tylko Hłyboczycka, Łukianiwska i Olehiwska, i żadnej
Robotniczej, moi drodzy robotnicy.
Nie było takiej ulicy ani na mapie, ani w pamięci komputerów
korporacji taksówkarskich, ani w rzeczywistości. Nie występowała w
naturze. Tak samo jak nie istniały inne budynki z adresem „Robotnicza”.
Nie było budynków numer 1 i numer 2, nie było budynku numer 5 i 5a,
nawet budynku numer 7 nie było.
Był tylko budynek przy Robotniczej 7a. I my w nim mieszkaliśmy.
Oczywiście – może to tylko literacki konspekt. Może kontaminacja
fikcji z rzeczywistością. Może tajemniczą historię zaginięcia ulicy
Robotniczej Sofija Andruchowycz całkowicie zmyśliła na potrzeby
opowiadania rozgrywającego się w bezimiennym mieście. Może pierwowzorem
tego miasta jest Kijów albo Lwów. Powstrzymuję się jednak przed uważnym
sprawdzaniem planów ukraińskich miast, by tropić na nich ulicę
Robotniczą (lub jej brak). Wolę nie wiedzieć. Albo raczej – chcę
wierzyć, że to Iwano-Frankiwsk. Miasto, które plecie figle na każdym
kroku. Miasto z tysiącem tajemnic. Miasto ponurych dylematów. Takich jak
ten, opisany przez Sofiję Andruchowycz w innym opowiadaniu z „Siomgi”
(tym razem miejsce akcji określone jest bardzo dokładnie):
Siedzą w swoich wybajerzonych kuchniach, zalewają się whisky Jack
Daniels, palą czerwone dunhille i nerwowo stukają długimi purpurowymi
paznokciami w masywny dębowy blat, zastanawiając się, gdzie jest ich mąż
– na dnie Bystrzycy Sołotwińskiej czy Bystrzycy Nadwitniańskiej, a może
dla odmiany na dnie jeziora miejskiego.
Bogate paniusie z gangsterskiego półświatka Iwano-Frankiwska nie
zastanawiają się z pewnością nad przeszłością miasta, w którym przyszło
im dumać nad domniemanym miejscem wiecznego spoczynku wplątanego w
mafijne porachunki męża. Zastanawia się nad tym natomiast Taras
Prochaśko, który w książce „W gazetach tego nie napiszą” między innymi
tropi niejasną historię Iwano-Frankiwska/Stanisławowa:
Niedopowiedzenie historii – to jeden z najtrudniejszych problemów naszego miasta.
Prochaśko dopomina się tym samym o ormiańskie dziedzictwo
Iwano-Frankiwska, dokładając tym samym kolejny element do niezwykle
skomplikowanego puzzle, jakim jest to miasto. A może wszystkie tajemnice
Iwano-Frankiwska są tylko blagą, a samo miasto jest złudą, co
prowokacyjnie wyłożył Jurko Izdryk w eseju zamieszczonym w tomie „Sny o
Europie”?:
Nie mieszkam w Stanisławowie. Pojawiłem się tu tylko na chwilę, a
właściwie to już mnie tu nie ma. Zjawiłem się jednak w samą porę.
Uchwyciłem to, co zrodziło się jakoś niepostrzeżenie i zniknęło
bezpowrotnie – uchwyciłem to, co nieprawdziwe. Owo błyskawiczne
przemknięcie NIEPRAWDZIWOŚCI było jedyną prawdziwą rzeczą w tym mieście.
Wszystko inne okazało się aż nazbyt PRAWDZIWE, a zatem – z powodu
nieograniczonych ograniczeń tautologii – niezupełnie prawdziwe.
Być może Jurko Izdryk wygrałby konkurs na najbardziej oryginalny opis
jednego z najbardziej oryginalnych miast, ale złoty medal
stanisławowsko-iwanofrankowski wędruje jednak do Ádáma Bodora,
specjalisty od fantasmagorycznych miejsc. Warto dodać, że Bodor,
podobnie jak Izdryk, nie urodził się i nie mieszka w Iwano-Frankiwsku
(zadanie na kiedy indziej – sprawdzić, czy Bodor kiedykolwiek był w
Iwano-Frankiwsku!), a na dodatek jest Węgrem (rumuńskiego pochodzenia).
Być może fenomen tego miasta jest tym bardziej widoczny, im z większej
odległości się patrzy (mamy więc fenomen Iwano-Frankiwska, numer któryś z
kolei).
Czas zatem na najwyższe podium. Ádám Bodor, powieść „Ptaki Wierchowiny”. Opis wanny:
Wannę tę jeszcze Anatol Korkodus otrzymał od biskupa pomocniczego
ze Lwowa. Jest z lekka owalna, niemal okrągła, w sam raz, by jeden
człowiek, na przykład Brigitta Konuvalov, wygodnie się w niej zmieścił.
Wyrzeźbiono ją w bladoniebieskim marmurze, z biało-szarym żyłkowaniem,
pod wrębem biegnie przerywany czarny pasek. Czas jakiś używano jej ponoć
w Iwano-Frankiwsku jako kropielnicy w bazylice Świętego Chryzostoma.
Iwano-Frankiwsk to duże miasto, mogło w niej zanurzać palce po dziesięć,
piętnaście osób naraz.
(Nie muszę chyba dodawać, że w Iwano-Frankiwsku nie ma bazyliki Świętego Chryzostoma).
(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz