Marek Hłasko nie pisał dzienników, zaś jego powieść
autobiograficzna „Piękni dwudziestoletni” jest raczej kopalnią autokreacyjnych
mitów niż wiarygodnym źródłem biograficznym. Ale pozostają listy. Skromny wybór
dwudziestu listów ukazał się po raz pierwszy w 1985 roku w IV tomie dzieł
zebranych, ale był to jedynie wierzchołek góry lodowej. Dużo obszerniejszy
zestaw (158 listów) ukazał się w roku 1994, ale dopiero obecna edycja,
inaugurująca nową, wreszcie kompletną edycję dzieł zebranych, przynosi
imponującą liczbę listów Marka Hłaski – redaktor tomu Andrzej Czyżewski, brat
cioteczny pisarza, wyszukiwał w archiwach aż 363 listy. Czego się z nich
dowiadujemy? Przede wszystkim odkłamany zostaje obraz literackiego macho,
buntownika bez powodu, króla knajp i bijatyk. W pisanych przez siebie listach
Hłasko pokazuje wreszcie prawdziwą twarz – kochającego syna, ale też człowieka
zagubionego i nieszczęśliwego oraz interesownego lawiranta.
Lawirować zaczyna się już we
wczesnej młodości, o czym przekonują afektowane listy, które Hłasko pisał do
rodziny. Nie mogąc dogadać się z partnerem matki, wszczynał awantury i uciekał
z domu do ciotki, skąd relacjonował matce: „Massa złamał mi życie i przez niego
jest taka sytuacja”. Babce, u której nie mógł znaleźć pomocy, pisał: „Kochana
Babciu! Jestem tak wyzuty ze wszystkich uczuć dla ciebie, że nie chce mi się
pisać. Wobec tego, stara babko, nie żądaj ode mnie niczego, a ciesz się, że
twój rodzony wnuk żyje”. Ale już kilka miesięcy później serdecznie pozdrawiał
Massę (tak przezwał przyszłego ojczyma), namawiał matkę do wzięcia z nim ślubu,
a już po zawarciu małżeństwa pisał do niego: „Pamiętaj, Masso, że uważam Cię
teraz za ojca”. Gdy wyrzucono go z bursy za złe zachowanie, łgał w liście do
matki, że grandziarstwo „to jest już rzecz niemodna wśród dzisiejszej
młodzieży”, choć w tym samym liście zapewniał: „Z oszukiwaniem własnej matki
skończyłem dawno”. Gdy zamieszkał wbrew woli matki u prezesa wrocławskiego
oddziału ZLP Stefana Łosia, zdeklarowanego homoseksualisty, pisał do niej
wzburzony: „Chcę raz dojść do zamierzonego celu – jeśli trzeba będzie, żebym
kłamał – będę kłamał, jeśli zabić – zabiję”. W następnym liście oczywiście
matkę przepraszał, ale ta w gniewie wyłożona młodzieńcza strategia stała się obowiązująca
także w jego dorosłym życiu.
Podobnie poczynał sobie z
kobietami. Łatka podrywacza, która do niego przylgnęła, była prawdziwa – Hłasko
miał zadziwiającą łatwość w uwodzeniu kobiet. Problem w tym, że z tych,
zazwyczaj krótkotrwałych znajomości nie umiał się wyplątywać. Gdy miał 19 lat,
szukał pomocy u matki – przed swoją pierwszą miłością ukrywał się, prosząc
matkę, by Wandę w jego imieniu spławiła („A jak będzie chciała rad, to niech
Mama jej napisze, żeby poszła pod latarnię. To dla tego rodzaju kobiet
najwłaściwsze miejsce”). Później umiał już sobie radzić sam, choć sposób
pozostał niezmienny. Jedynie listy do byłej żony Sonji Ziemann przekonują, że
potrafił być czuły, opiekuńczy i – przede wszystkim – prawdomówny.
Prawdomówność – jako kategoria osobowościowa – rzadko
jednak pojawia się w listach Hłaski. Kłamał na potęgę, a na dodatek symulował.
Gdy nie chciał przyjechać na spotkanie autorskie, pisał w oficjalnym tonie:
„Komunikuję uprzejmie, iż obecnie przeszedłem b. ciężką chorobę i muszę wyjechać
na miesięczny odpoczynek”. Kiedy spóźniał się z wysłaniem obiecanego tekstu do
„Kultury”, najpierw prosił o przysługę Henryka Berezę, by ten w jego imieniu
pisał o fikcyjnym zapaleniu mięśnia sercowego, później zaś sam spowiadał się
Jerzemu Giedroyciowi, wymyślając katastrofę samochodową, wstrząs mózgu i grypę
azjatycką. Kiedy indziej natomiast potrafił zadziwiać buńczuczną szczerością –
do ówczesnego prezesa ZLP Antoniego Słonimskiego pisał wprost: „Zwracam się do
Pana z uprzejmą prośbą, aby ułatwił mi Pan wyjazd na jakiś czas do innego
kraju(…). Nie mam niestety żadnych krewnych poza Polską, a ponieważ nie znam
żadnego języka i nie mogę pojechać jako korespondent jakiejkolwiek gazety –
moje szanse wyjazdu są żadne. Proszę mi pomóc”.
Niezwykle interesujące są listy do Agnieszki Osieckiej
oraz Jerzego Andrzejewskiego, z którym łączyła Hłaskę intymna więź. Autor
„Popiołu i diamentu” był dla młodego pisarza mentorem, ale też pomocą do
umocowania się w środowisku. Hłasko starał się chronić swojego idola przed
pijaństwem, choć sam miał problemy z nadużywaniem alkoholu. W tym samym czasie
pisał do Andrzejewskiego: „To niestety nałóg, który robi ze mnie bydlę”, matkę
zaś zapewniał: „Jak wiesz, jestem abstynentem – śpij więc spokojnie”. Znajomość
z Andrzejewskim urwała się, gdy ten zaczął dość ostentacyjnie umizgiwać się do
Hłaski, na co młody autor, uciekłszy z Warszawy do kuzynów na wieś, odpowiadał:
„Jerzy, ja chyba nie będę mógł być dla Ciebie tym wszystkim, czym Ty byś chciał
i czym – może nawet więcej – ja bym chciał. Nie jestem za to odpowiedzialny,
gdyż ostatecznie nie decyduję o tym, jaki się urodziłem”.
W jednym z listów do Andrzejewskiego autor „Ósmego dnia
tygodnia” zanotował: „Listów to ja zupełnie pisać nie potrafię”. Nieprawda –
listy Hłaski są bardziej fascynujące niż jego powieści. Intryg jest tu o wiele
więcej, zaś literackiej pozy o wiele mniej. A to naprawdę najbardziej pożądane
proporcje.
Marek Hłasko
„Listy”
Agora SA, Warszawa 2014
(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz