Małgorzata Rejmer: Na szczęście
za dwa tygodnie wyjeżdżam do Bukaresztu na tydzień. Nie mogłam się tego
doczekać, miałam poczucie, że cały czas rozmawiam o Bukareszcie zamiast
siedzieć w Bukareszcie. No i wreszcie pojadę, chociaż na jakiś czas.
Od pewnego czasu promujesz
książkę „Bukareszt. Kurz i krew”. I przyznajesz, że masz już trochę dosyć tych
samych pytań na spotkaniach autorskich: „Dlaczego Bukareszt?”, „Dlaczego
Rumunia?”, „Co tam jest takiego fascynującego, za czym tęsknisz i dlaczego?”...
To nie jest kwestia tego, że ja
tak szybko stałam się zmanierowana. Po prostu bardzo łatwo wchodzą mi pewne
kwestie do głowy i zaczynam klepać okrągłe zdania. I tego chciałabym uniknąć,
tak że jeżeli będą pytania niekonwencjonalne, to tym lepiej dla mnie.
Dobrze, zatem pytanie niekonwencjonalne: „Dlaczego Bukareszt, dlaczego
Rumunia”?
Przyjechałam tam po raz pierwszy
w 2009 roku i ta pierwsza podróż to było tylko i wyłącznie doświadczenie
naskórkowe tego miasta, takie doświadczenie kompletnie nieudane. Kiedy tam
przyjechałam, wszystko było źle: było potwornie gorąco, to był lipiec, lato
upalne, wszędzie tabuny psów. Nie mówiłam wtedy jeszcze po rumuńsku. Nigdzie
nie było rozkładów autobusów ani tramwajów. Nie było też biura informacji
turystycznej, nie było jeszcze takich cudów jak GPS w komórce, niczego nie
było. W związku z tym ten Bukareszt mnie nieustannie wypychał na obrzeża.
Dobrze poznałam takie rewiry, w które potem się już raczej nie zapuszczałam –
tam, gdzie było bardzo wiele cygańskiej mniejszości, jakichś takich wozów
przedziwnych, które jechały po asfalcie z cygańskimi rodzinami. I tak naprawdę
to doświadczenie przestrzeni to było tylko takie poczucie, że ja czegoś
kompletnie nie rozumiem, nie rozumiem tej architektury, że ona w jakiś sposób
mnie fascynuje. Widzę warstwy, które się w tej architekturze odkładają, ale nie
mam do tego żadnego klucza i nie mam nikogo, kto mógłby mi to jakoś objaśnić. Zachorowałam
na Bukareszt. Chciałam, żeby ta choroba była utajona jak najdłużej, ten
Bukareszt nie był mi kompletnie do szczęścia potrzebny. Ale w 2010 roku poszłam
na festiwal filmów rumuńskich i już wtedy miałam takie poczucie, że się
wydarzyło coś wyjątkowego. To były filmy zrobione dosłownie za 250 euro, ze
znakomitymi scenariuszami, ze świetną grą aktorską, ze świetnymi dialogami i ja
się zastanawiałam, jak oni to robią. Przecież my mamy z roku na rok coraz
większe budżety na filmy, średni budżet filmu u nas to jest bodajże sześć
milionów złotych, a tych filmów nie da się oglądać. A tutaj po prostu dać
Rumunom kamerę, jakieś pomieszczenie nieoświetlone i dwie osoby i oni robią
znakomite filmy. Jak to się dzieje? Zaczęłam się uczyć rumuńskiego. Im dłużej
się uczyłam, tym ciekawsza wydawała mi się historia samej Rumunii. No i to
wszystko się złożyło tak samoistnie, jakoś tak kliknęło. Dostałam potem
stypendium na raptem kilka tekstów o Rumunii, ale już wtedy tak bardzo
połknęłam bakcyla, że wiedziałam, że zostanę tam najdłużej, jak się da.
A możesz powiedzieć teraz – z
perspektywy pięcioletniego już swojego związku z Bukaresztem – że rozumiesz to
miasto?
Nie, nie mam takiego poczucia.
Piszą do mnie ludzie, którzy twierdzą (na przykład Polacy mieszkający w
Bukareszcie), że dzięki tej książce coś zrozumieli z tej przestrzeni. Taki w
ogóle był zamysł, żeby ta książka mi odpowiedziała na pewne pytania, które we
mnie siedzą. Natomiast wydaje mi się, że to jest wierzchołek góry lodowej, że jest
mnóstwo kwestii, których nie poruszyłam w tej książce – kwestia cygańska czy
kwestia mniejszości ormiańskiej, czy kwestia mniejszości żydowskiej. Temat
architektury też ledwie musnęłam. Tak że wydaje mi się, że prędzej czy później
wrócę do Bukaresztu i będę próbowała ten chaos opowiedzieć.
Chciałem zadać jeszcze kilka
pytań ogólnych, ale zostawmy je na koniec, do puli dodatkowej. Ale chyba nie
powinien mówić „pula”?
Raczej nie (śmiech). To sympatyczne
słowo, które nam się kojarzy z wczasami albo z kulą, to jest najbardziej
obelżywe przekleństwo... Może najbardziej obelżywe nie, bo oni mają ogromny
katalog przekleństw i można garściami wybierać, ale „pula” to już jest słowo
takiego wyższego kalibru ofensywności. Rumuni w ogóle mają przepiękne
wulgaryzmy. Po prostu poematy, obrazy. To
nie są pojedyncze słowa, to całe długie, opisowe frazy. Bardzo poetyckie, a
jednocześnie dosadne. To opowieści o tym, kto komu co zrobi, w jakich
okolicznościach, z udziałem kogo. I tam też siły metafizyczne są często
zaprzęgnięte do tego, jakieś kataklizmy i inne sytuacje. Tak naprawdę to jest
chyba dla samej przyjemności snucia właśnie takich obelżywych opowieści.
Jednoosobowych, bo słyszałam, że gdyby ktokolwiek powiedział cos takiego w
bezpośrednim kontakcie, to szpital murowany.
Do przekleństw jeszcze
wrócimy, na razie chciałbym zapytać o co innego. W wywiadzie dla „Wysokich
Obcasów”, kończysz rozmowę odwróceniem pytania, odbijasz piłeczkę i pytasz
rozmówczynię: „Czy po przeczytaniu tej książki chciałabyś pojechać do
Bukaresztu?” Odpowiedź brzmi „Tak”.
W pierwszej wersji odpowiedź
brzmiała: „Bardzo”.
Ja odpowiadam: „Bardzo bym nie
chciał”. Nie mówię, że to jest zła książka, to jest fenomenalna książka, ale
przez tę swoją fenomenalność ona bardzo dobrze, niezwykle sugestywnie opisuje,
że Bukareszt i cała Rumunia to są miejsca mocno przygnębiające.
A więc diagnozuję cię – nie
jesteś masochistą, jesteś sadystą. A Bukareszt to miasto masochistów.
Ale zobacz, książka ma 250
stron i ty na dwóch ostatnich stronach, w ostatnim rozdziale, który jest
najkrótszy, dopiero na 265 stronie piszesz: „Postanowiłam, że w ostatnim
rozdziale książki napiszę o pięknie Bukaresztu”. Czyli to, co jest przed tym,
to są same maszkary.
Bezsensowne zadanie, nie udało
się.
Ułożyłaś tę książkę tak, że najpierw
mamy dział poświęcony historii powojennej, potem mamy króciutki przerywnik z
międzywojnia – to był ten okres, kiedy Rumunia była wielka i politycznie, i
kulturalnie, i pod każdym chyba względem – a potem przenosimy się do
teraźniejszości, która już jest troszeczkę bardziej rozświetlona niż to, co
było za Ceauşescu. Zacznijmy zatem od tego, co było dobre w historii
Bukaresztu...
Myślisz, że międzywojnie było
dobre, tak?
Tak. I mam w tym myśleniu
niejednego sprzymierzeńca. Ot, choćby Guillaume Apollinaire, który w swojej
zbereźnej książeczce „99 dziewic” porównuje to miasto (choć z nieco
wcześniejszego okresu niż międzywojnie) do Paryża.
Tak, te wpływy paryskie widać
szczególnie w architekturze, to znaczy budynki z końca XIX wieku to są w dużej
mierze albo dzieła paryskich architektów, którzy tam sobie przyjechali zarobić
duże pieniądze, albo w ogóle kopie paryskich budynków. Jest łuk triumfalny w
samym centrum, który przypomina ten francuski, czy chociażby siedziba Banku
Narodowego, czyli – proszę mi wybaczyć, jeśli się pomylę, to też jest jeden do
jednego – budynek paryskiej biblioteki. I tak dalej, i tak dalej, można w
topografii Bukaresztu mnożyć takie przykłady. Ale Nikolae Ceauşescu udała się
rzecz niebywała, to znaczy miasto, które było zapatrzone w Paryż i które
czerpało z Paryża ile się da, on przerobił tak drastycznie i tak koszmarnie, że
teraz, jeżeli spacerujemy tym Bukaresztem, to jeśli widzimy jakieś echa paryskie,
to one są uderzające i zawsze to jest Bukareszt na wspak, Bukareszt
wybebeszony, trochę zapomniany, trochę karykaturalny. Kiedy nagle na jakimś
klepisku wyrasta kopia paryskiego zegara chociażby. Paryż szalenie przypadł do
gustu Rumunom już od XIX wieku, wtedy zapatrzeni w stolicę Francji bojarzy
wołoscy i mołdawscy wracali stamtąd i postanawiali, że zrobią sobie swój świat
na modłę zachodnią. I po prostu w bardzo krótkim czasie, to była kwestia
trzydziestu lat, zrzucili te swoje orientalne stroje i kopiowali modę paryską w
skali jeden do jednego, a oczywiście wszystko, co było kopią, było przesadne i
te wszystkie cechy były wzmocnione. A na to się rzeczywiście nadkładały cechy
typowo rumuńskie. To wszystko doskonale widać na fotografiach Nicolae Ionescu,
jednego z najważniejszych fotografów międzywojnia. On fantastycznie pokazuje te
kontrasty Bukaresztu. Ja mam trochę problem z mówieniem o międzywojniu, bo cała
ta chwała międzywojnia, to, że ten Bukareszt tak fantastycznie wyglądał, że z
jednej strony był taki wielkomiejski, a z drugiej strony był właśnie taki, jak
widać na tych zdjęciach, to się bierze ze sprzedaży ropy naftowej, którą wtedy
odkryto i która była sprzedawana Niemcom. Nawet ten okres chlubny Bukaresztu...
kładzie się na tym cień bliskości Niemców, która się potem zacieśniała i
zacieśniała.
No dobrze, ale w
bukaresztańskich kawiarniach spotykała się śmietanka artystyczna Europy.
Tak, i rozmawiali głównie o
faszyzującej Żelaznej Gwardii, która była absolutnym w tamtym czasie... po
prostu była bardzo nośną intelektualnie propozycją widzenia Rumunii jako
wielkiej Rumunii. Ale porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym – o, tutaj jest
moje ulubione zdjęcie, które wisi nad stołem w moim mieszkaniu – ten Bukareszt,
który ja bardzo lubię, białe miasto. Jest niesamowicie urbanistycznie
przemyślane, z główna arterią i z tymi budynkami modernistycznymi, budowanymi
przez architektów żydowskich, którzy potem tworzyli Tel-Aviv. Ten międzywojenny
Bukareszt może się z Tel-Avivem kojarzyć. Właśnie Żydzi pochodzenia
rumuńskiego, którzy potem wyemigrowali w ostatnim momencie, w latach 30.
zbudowali fantastyczne miasto. I Bukareszt w tamtym okresie, obok Paryża
właśnie, odznaczał się tym, że był bardzo starannie wytyczony. To było miasto
idealnie przemyślane na 600 000 ludzi. Miało też swojego demiurga, czyli
Karola II, króla, który się zapatrzył trochę na Buenos Aires, na Nowy Jork... Też
chciał ściągać z Paryża, ale jak najmniej, ponieważ potem, po końcówce XIX
wieku, uznał, że Paryż jest opatrzony. I właśnie chciał takiej wysokości,
chciał skali, chciał mocy. I ten Bukareszt międzywojenny właśnie taki jest, jak
on sobie wymarzył. No i niestety potem było tylko gorzej, były trzęsienia
ziemi, nieczułość na architekturę i było podupadanie tej tkanki miejskiej. Nie,
nie „tkanki miejskiej”, nie chcę używać tego sformułowania – podupadanie miasta.
Mówisz o Nowym Jorku –
rzeczywiście na niektórych zdjęciach Bukareszt wygląda jakby to był Manhattan,
a nie zapomniany skrawek Europy.
Najwyższy budynek w centrum, nazywany
bukaresztańskim drapaczem chmur, to apartamentowiec Carlton, w którym mieszkała
elita, śmietanka Bukaresztu: lekarze, aktorzy. Wszyscy, którzy mieli w tym
czasie najwięcej pieniędzy. Na dole było też kino, też szalenie modne i
zbierające crème de la
crème miasta i była to fajna architektura, ciekawa, ale niestety źle
zaprojektowana. Tam w pewnym momencie zaczęto oszczędzać, słupy były smuklejsze
u podstawy, dla efektu, ale efekt był taki, że szkoda gadać. W 1940 roku było
trzęsienie ziemi i ten apartamentowiec runął. I ci wszyscy ludzie, właśnie ta
śmietanka Bukaresztu, zginęli pod gruzami. No i cóż, po Carltonie zostało tylko
zdjęcie.
Większość
tamtego Bukaresztu jest już tylko wspomnieniem. A co ze wspaniale zorganizowaną
prostytucją międzywojenną Bukaresztu, o której piszesz (jedna prostytutka
przypadała na 30 mężczyzn!). Czy coś z tej atmosfery zostało w dzisiejszym
Bukareszcie? Czy Ceauşescu kompletnie przejechał
się po Rumunkach walcem aborcyjnym?
Chyba nie ma
takiej siły, która by zatrzymała prostytucję. Nawet jeśli ta siła nazywa się Ceauşescu.
Na pewno to zeszło maksymalnie do podziemia. Ale myślę, że sytuacja kobiet w
tamtych czasach była tak tragiczna, że prostytucja była jednym ze sposobów na
normalność i też na pewno płaciło się za nią gigantyczną cenę, właśnie dlatego,
że problem antykoncepcji był tak wielki. Ja to znam tylko z takich jakichś
opowieści moich kolegów, którzy mają jakieś doświadczenia z prostytutkami, ale
nie chcę tutaj uogólniać, bo moi koledzy z Warszawy też potrafią co nieco o tym
opowiedzieć (śmiech). Ja akurat mieszkałam nieopodal dzielnicy czerwonych
latarni, przy bulwarze Decebala, i wiem, że jest mnóstwo takich miejsc w
Bukareszcie. Mój kolega opowiadał mi co nieco o tym, ponieważ jeździł w karetce
nocami i rozdawał prostytutkom prezerwatywy i strzykawki. Ale to były właśnie
te prostytutki najsłabsze, które stały na ulicy przez całą noc.
Zazwyczaj postrzegamy Ceauşescu jako tę osobę, która pogrążyła
powojenną Rumunię w chaosie i biedzie. Twoja książka przypomina, że przed nim
rządził ktoś o wiele gorszy - Gheorghiu-Dej. O stworzonym przez niego więzieniu w Pitesti
Sołżenicyn (to o czymś świadczy…) powiedział, że to jest piekło na ziemi, że nie
ma gorszego miejsca.
Tak, największe barbarzyństwo
współczesnego świata, tak o tym pisał. Ale zwróćmy uwagę, że fenomen więzienia
Pitesti to jest czas mniej więcej półtoraroczny, kiedy rzeczywiście te
eksperymenty są prowadzone na ogromną skalę i są najbardziej brutalne. Ponieważ
to był fenomen barbarzyński, zdecydowałam
się o tym napisać dopiero, jak się dowiedziałam, że jeszcze w latach 60.
prowadzono takie metody gnębienia czy torturowania więźniów. Dowiedziałam się,
że koleżanka, która pomieszkiwała w domu, w którym i ja pomieszkiwałam,
straciła pradziadka w ten sposób. Jednym z elementów eksperymentu Pitesti było
nakłanianie więźniów, żeby mordowali się nawzajem. Jeśli oni nie byli
dostatecznie brutalni, to wtedy zazwyczaj strażnicy wchodzili pomiędzy nich i
dobijali ten słabszy element. Tworzono kręgi, gdzie każdy się pałował nawzajem
i jedna osoba z tego kręgu była potem dobijana przez strażników, żeby cała
reszta nie miała żadnej nadziei, żeby wiedziała, że to jest rzeczywiście
piekło. No i okazało się, że pradziadek mojej koleżanki zginął jeszcze w latach
60. właśnie w ten sposób, to znaczy miał katować dwóch mnichów, z którymi
mieszkał w jednej celi. Przy czym strategia była taka, że jednego dnia on był
katem i miał dwie ofiary, a drugiego dnia on był ofiarą i inny z tych mnichów
był katem; i role się tak co trzy dni zmieniały. I on w pewnym momencie
stwierdził, że ma dość i nie będzie więcej w tym uczestniczył, za co został
skatowany przez strażników i wkrótce potem zmarł. A zaraz potem była amnestia,
więc ci mnisi pierwsze co zrobili, to udali się właśnie do rodziny pradziadka
mojej koleżanki i powiedzieli jego żonie, w jaki sposób on zginął. Pitesti to
był skraj bestialstwa. W tamtym okresie staliniści, którzy panowali w Rumunii,
byli zafascynowani behawioryzmem w torturowaniu, tym, że można warunkować
ofiarę na różne bodźce, sprawić, że to, co do tej pory kojarzyło jej się
dobrze, kojarzy jej się z czymś najstraszniejszym. I w Pitesti byli przede
wszystkim młodzi ludzie, idealiści, albo członkowie Żelaznej Gwardii, albo
duchowni. Były też osoby, które tam po prostu miały pecha się zaplątać w jakimś
transporcie. Wszyscy ci, którzy byli przesiąknięci ideałami sprzecznymi z tym,
co wyznawali komuniści. A ponieważ komuniści byli szczególnie cięci na Kościół,
duchowni w Pitesti byli zmuszani do odprawiania rytuałów nad swoim kałem, byli
zmuszani do połykania tego kału albo jedzenia kału innych więźniów. I po
półtora roku nawet Gheorghiu-Dej stwierdził, że
nie można sobie wyobrazić czegoś gorszego, że tutaj, w Pitesti, osiągnięto
piekło i w takim razie zamykamy ten kramik. Ale te metody tak się spodobały, że
jeszcze przez wiele lat były stosowane.
Tak naprawdę dopiero zaczęliśmy rozmowę o czarnych stronach rumuńskiej
historii, powiemy sobie jeszcze o wielu innych, a przecież sporo Rumunów,
którzy czytali twoją książkę, mówi, że to jest optymistyczna rzecz.
Myślę,
że w ogóle nad tą książką unosi się pytanie o pamięć i o to, co my w ogóle
pamiętamy. I na ile mechanizmy obronne sprawiają, że mamy zupełnie inne
wyobrażenie przeszłości niż to, jak można ją obiektywnie opisać za pomocą
statystyk czy w ogóle jakichś książek historycznych. Bardzo często spotykałam
się z tym, że ludzie mi mówili „Tak nie było, jak pani mówi, oszukali panią”.
Teraz w ogóle kwitnie taki nostalgiczny popkulturowy kult Ceauşescu
i mam wrażenie, że Rumunom bardzo łatwo jest zapominać. Kategoria niepamięci to
jest kwestia, która opisuje stosunek dzisiejszych Rumunów do komunizmu. Ci
Rumuni, którzy ze mną rozmawiają, to są ludzie, którzy znają język polski albo
mieszkają w Polsce od dłuższego czasu – i oni mówią, że cieszą się, że w ogóle
czegoś o tej Rumunii się dowiadują. Że jest tak silny prąd nacjonalistyczny,
jeżeli chodzi o historię, o mówienie o historii i budowanie takiego mitu
wielkiej Rumunii, a w ogóle wiele kwestii jest nieprzerobionych, nie ma takiej
debaty publicystycznej z prawdziwego zdarzenia. To czasem przedostaje się do
głównego nurtu, ale potem zostaje zepchnięte, więc ci Rumuni mówią mi, że
cieszą się, że ta książka zbiera takie właśnie palące tematy, o których się nie
mówiło i w jakiś sposób próbuje znaleźć odpowiedzi na pytania, których nawet
wcześniej nie zadawano.
Jest w twojej książce scena,
gdzie opisujesz rewolucję, do której doszło przy okazji egzekucji Ceausescu. Jedna
z bohaterek, oglądając wydarzenie w telewizji, bierze do ręki podręcznik do
historii i wyrywa z niego zdjęcie dyktatora. A jak obecnie wyglądają owe
podręczniki, skoro mówisz, że nadal Rumuni o tylu rzeczach nie wiedzą?
O ile dobrze pamiętam, to taka
reforma podręczników, zmiana treści podręczników w stosunku do tego, co było za
komuny, nastąpiła dopiero w 2001 roku, jakoś tak szalenie późno. Całe lata 90.
to jeszcze były opary komunistyczne, które się unosiły nad Rumunią. Nie było naturalnego
dążenia do wyprostowania przeszłości, także dlatego że Ceauşescu miał szaloną
fantazję, jeśli chodzi o przepisywanie dziejów Rumunii i miał od tego
historyków, którzy wymyślali różne niestworzone historie. I cały czas walczyły
ze sobą ten mit Daków, mit Rzymian bardzo silny przez długi czas, pochodzący w
linii prostej od żołnierzy rzymskich, który też był szalenie popularny. Tak że
to wszystko się dzieje z takim opóźnieniem pewnie dziesięcioletnim w stosunku
do tego, co jest u nas, i nadal taki nurt krytyczny w historiozofii rumuńskiej
czy historiografii to jest domena wyłącznie młodych. Ci starzy zachowali przyzwyczajenia
z czasów komuny i nic nie wskazuje na to, żeby zmienili sposób myślenia. Z
drugiej strony są takie postacie jak na przykład Lucian Boia, szalenie znany
historyk rumuński, który cały czas bierze na warsztat te największe i
najgłupsze, mówiąc szczerze, mity historyczne Rumunii i bez ogródek, bez
skrupułów się z tym rozprawia. To jest dla Rumunów wielkie odkrycie, jego
książka Dlaczego Rumunia jest inna sprzedała się w jakimś rekordowym
nakładzie kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy i ona była objawieniem dla
Rumunów, co pokazuje, że wreszcie jest ten moment konfrontowania się z
przeszłością.
Wspomniałaś o tym, że
Ceauşescu był troszeczkę oderwany od rzeczywistości. Troszeczkę to mało
powiedziane – on chyba żył w jakiejś bańce mydlanej, która objął cały kraj. I
dodajmy, że nie był to człowiek zbyt inteligentny. Na opisanie stanu umysłu
jego małżonki trudno znaleźć odpowiednie słowa.
Tak, ona była źródłem
niezliczonej ilości plotek, dowcipów i anegdot. I pamiętam, pod sam koniec,
kiedy już było tak bardzo nerwowo w Rumunii, cos wisiało w powietrzu, pamiętam,
opowiadała mi jedna kobieta – Elena Ceauşescu wreszcie przemówiła, miała jakieś
takie wystąpienie z okazji swoich urodzin i okazało się, że ona w ogóle nie zna
żadnych reguł gramatycznych, po prostu nie jest w stanie się przyzwoicie
wypowiedzieć, te zdania jej się rozkraczały w jakiś karykaturalny sposób. I ona
wreszcie, gdy się już dorwała do głosu, to zszokowała Rumunię, która i tak nie
była w tamtym okresie jakoś szczególnie intelektualna, politycy nie byli
intelektualistami, z intelektualistami było ogólnie kiepsko, dlatego że byli na
garnuszku Ceauşescu. I opowiadała mi jedna kobieta, że nazajutrz, po tym
wystąpieniu Eleny, w jej robocie nikt się nie odezwał. To znaczy wszyscy tam,
pięcioro pracowników, wszyscy wszystkie czynności wykonywali w absolutnym
milczeniu, bo wiedzieli wcześniej, że Elena jest głupia jak but, ale nie
wiedzieli, że aż tak, że ta konfrontacja z jej głupotą będzie taka druzgocząca.
Jest też inna anegdota – Elena życzy sobie głównego bulwaru reprezentacyjnego
przechodzącego przez całe miasto i mówi, że chce, żeby to było dłuższe niż
Szampaliza, czyli Champs Elysees, ponieważ nie jest w stanie
nawet takiej nazwy wymówić.
Ceauşescu,
kiedy doszedł do władzy w roku 1965, powiedział, że socjalizm właściwie w
Rumunii został już osiągnięty, więc on teraz będzie chciał budować całkiem nowy
komunizm. Powołał Socjalistyczną Republikę Rumunii, o której też jest pewna
anegdota. Ponieważ wszystkiego wówczas w Rumunii brakowało, Rumuni pytali:
„Czym różni się SRR od Auschwitz?”.
W Auschwitz był
gaz. Ale tutaj też musimy to bardzo mocno rozdzielić, bo ten okres najgorszy w
Rumunii to są lata 80., wbrew pozorom w 1965 r. wcale nie jest źle. Dej
pozostawia kraj w całkiem dobrym stanie, te pierwsze dziesięć lat panowania Ceauşescu
to jest taki okres, kiedy Polacy przyjeżdżając do Rumunii, piszą
o bardzo tanich butach z zagranicy, o znakomitym rękodziele rumuńskim, o
wspaniałych restauracjach, o takim stylu jeszcze trochę kawiarnianym, o wspaniałym
jedzeniu w ogóle. Ziemia taka żyzna, która wszystko rodzi – wystarczy tego nie
zepsuć. I wszystko to w drugiej połowie lat 70. zaczyna się sypać, ale już po
prostu na taką wielką skalę, to jest łańcuch katastrofalnych decyzji, który
sprawia, że rzeczywiście Bukareszt jest jak wspaniale oświetlone miasto, w
którym po kolei wszystkie okna zaczynają wygasać, aż robi się zupełnie ciemno.
Zaczynają się problemy z zaopatrzeniem, na wsi jeszcze można się wyżywić, bo
jest ziemia, która coś rodzi, można po cichu coś wykombinować, ale życie w
mieście staje się tragedią odmierzaną kolejkami, gigantycznymi kolejkami. Można
to zobaczyć na zdjęciach Andreia Pandele (zdjęcie jego autorstwa jest
także na okładce mojej książki). Za Ceauşescu, tego
głębokiego, wykonywanie zdjęć na ulicy było karane więzieniem. Pandele był
dziennikarzem sportowym i dzięki temu mógł czasem robić zdjęcia na ulicy.
Zawsze się tłumaczył, kiedy go łapała policja, że on jest dziennikarzem
sportowym i zaraz musi oddać materiał do redakcji i musi kliszę wypstrykać do
końca. Ale już po jakimś czasie pojawił się ogon, już miał tajniaka, który za
nim chodził, wiele razy musiał się na policji meldować. I w latach 90., kiedy
zaczął pokazywać te zdjęcia, które robił w latach 80., to jeden z jego
znajomych się śmiał, że miałby za to dwa wyroki śmierci, za te wszystkie zdjęcia,
które zrobił w tamtym czasie.
Rzeczywiście, pod koniec lat
70. zaczęło brakować wszystkiego, nie tylko jedzenia. Anegdotyczny brak gazu, nieogrzewane
mieszkania.
Władza nie cofała się wtedy przed
niczym. Jeżeli pojawiło się rozporządzenie, że zimą temperatura w mieszkaniach
ma nie przekraczać szesnastu stopni i ludzie nie wyszli na ulice i nie
protestowali, to bodajże w roku 1985 temperaturę obniżono do dwunastu stopni. To
jest jedno z podstawowych pytań, które się przez książkę przewija – dlaczego
oni nie protestowali, dlaczego tam nie było żadnej opozycji? Opowiadała mi
jedna kobieta, że w tamtym czasie ona się zastanawiała tylko nad tym, jak ulżyć
swojej córce. To znaczy, kiedy w mieszkaniu było dwanaście stopni czy dziesięć
stopni, to głowiła się, co zrobić, żeby ta córka nie dostała zapalenia
pęcherza. I opowiadała, jak zawsze, zanim ta córka szła do łazienki, to ona jej
obkładała papierem, gazetami deskę klozetową. Trzeba było umniejszyć
cierpienie, nikt nie miał głowy i czasu do jakichkolwiek prób oporu.
Musiało być naprawdę kiepsko,
bo nawet telewizja, która mogłaby być tubą propagandową, nadawała tylko przez
dwie godziny dziennie.
I to jest bardzo ciekawe, mnóstwo
osób mi opowiadało o tym momencie rewolucji, to znaczy 21 grudnia bodajże,
kiedy ten tłum zaczyna się burzyć przeciwko Ceauşescu i kiedy wreszcie jest
sygnał, że to chyba rzeczywiście koniec i wszystko pęka, mnóstwo osób mi
mówiło, że w tym samym czasie miały być kreskówki, „Tom i Jerry”. To był jedyny
taki moment, to była sobota bodajże, kiedy pokazywali kreskówki. I wszyscy te
kreskówki oglądali, i dzieci, i dorośli. I nagle okazało się, że kreskówek nie
ma, a jest twarz Ceauşescu, jest jego przemówienie, a potem zaczynają się
gwizdy, krzyki, jest najazd na jakiś budynek, żeby nie pokazywać twarzy przerażonego
Ceauşescu, i tylko słychać z offu głos Eleny „Zamknijcie się, uspokójcie się!
Niech ich ktoś uspokoi!”.
Mówiła też: „Dzieci, co wy
robicie?”.
Tak, ale to już tuż przed
egzekucją.
Jeszcze musimy wspomnieć o
dwóch rzeczach, które są dosyć drobiazgowo opisane. Pierwszą rzeczą jest dekret
antyaborcyjny.
No tak, to był szalenie trudny
temat. Dla mnie on był trudny, ponieważ spotykałam różne kobiety, które
zdecydowały mi się o tym opowiedzieć, i często te rozmowy były bardzo niefrasobliwe
na początku – one się zaczynały od kawy, od ciasteczka, od jakichś takich
podstawowych faktów, informacji. I nagle te kobiety zaczynają pękać. Zaczynają
sobie uświadamiać, że to rzeczy, o których one nikomu wcześniej nie opowiadały,
właśnie dlatego, że to był temat tak bardzo wyparty, że to jest jakaś wielka
tragedia. Pamiętam, jedna kobieta nagle się rozpłakała i powiedziała: „Wie
pani, ja sobie nie zdawałam sprawy, przez jakie piekło my przeszłyśmy, jakie
piekło było naszym udziałem”. I często widziałam, że podczas tych
wielogodzinnych rozmów coś takiego się dzieje, że do tych kobiet trafia cała
groza tego wszystkiego, że to się odsłania dopiero podczas takich
wielogodzinnych rozmów ze mną, przez co ja też to bardzo przeżywałam i długo
nie mogłam dojść do siebie. To, co najlepiej zapamiętałam i co wydało mi się
takie najbardziej przerażające, to pewne rytuały, strategie przetrwania, te comiesięczne
czynności, ten arsenał domowy, który miał na celu pozbycie się niechcianej ciąży.
Jakieś trucizny przyrządzane z wina czy polewanie się wrzątkiem. Mnie się to
wydawało niezrozumiałe zupełnie, jak można się wrzątkiem polewać, no ale
wytłumaczyła mi kobieta, że wystarczyło się upić, że w momencie, kiedy one były
pijane, to mogły ten wrzątek na siebie wylać i spowodować wstrząs organizmu. To
były potworne rzeczy, bo mam takie poczucie, że one rozsadziły to
społeczeństwo, że to była tragedia tych kobiet, które żyły w jakichś takich
systemach, w naczyniach połączonych, gdzie wszystkie nawzajem próbowały sobie
pomagać, jakoś się wspierać, organizować lekarzy, którzy za jakieś pieniądze
albo nawet za darmo byli gotowi te aborcje przeprowadzić. Z drugiej strony to
był też problem mężczyzn i problem w ogóle, problem rodzin, w których to
dziecko niechciane też się rodzi w końcu i zaczyna podejrzewać, że coś jest nie
tak. Poznałam przypadkowo mężczyznę, który był lekarzem w Afryce, gdzie, jak
się potem okazało, był specjalista od traum. On przedstawił taki wzorzec
funkcjonowania społeczeństwa rumuńskiego właśnie przez pryzmat tego dekretu – w
momencie, kiedy rodziło się niechciane dziecko, a tych niechcianych dzieci były
dwa miliony bodajże, ono czuło, że coś nie działa. W ogóle całe państwo nie
działało, nie było takiej infrastruktury, która by mogła te niechciane dzieci pomieścić.
Brakowało miejsc w przedszkolach, szkołach i tak dalej, brakowało nauczycieli,
no wszystkiego brakowało. Było po prostu źle. Te dzieci czuły, że rodzina jest
dysfunkcyjna, że coś nie działa, że są niechciane, więc postanawiały jak
najszybciej opuścić swój dom rodzinny i zakładały własne rodziny w wieku
dziewiętnastu lat, dwudziestu lat, byleby tylko opuścić dom. Po czym zaraz z
takich małżeństw rodziły się kolejne dzieci, niechciane dzieci; te małżeństwa
się rozpadały i ci ludzie decydowali się uciec i emigrowali za granicę. Ponad
dwa miliony Rumunów przebywa za granicą. Oni wyjeżdżali, zostawiali swoje
dzieci pod opieką dziadków i w ten sposób ta trauma dekretowa dotyka nawet
dzieci właśnie współcześnie.
Przypomnijmy, skąd w ogóle to
szaleństwo całe się wzięło: ponieważ Ceauşescu zaplanował sobie, że zbuduje
wielką Rumunię i brakowało mu do tego kilku milionów obywateli, więc nakazał oficjalnym
dekretem rodzić Rumunkom jak najwięcej.
W ogóle nie istniało wtedy coś
takiego jak środki antykoncepcyjne, Mówiła mi kobieta, która miała kontakty z
polskimi dyplomatami, że oni załatwiali watę i prezerwatywy i to było największe święto. Największe wrażenie, jakie
mogła zrobić przychodząc w gości, to jeśli miała jako prezent watę i
prezerwatywy.
Przerażające jest to, że te
kobiety traktowały aborcję jako coś absolutnie zwykłego. Wstrząsający jest
fragment, gdzie opisujesz kobietę, która po wielu latach po upadku reżimu Ceauşescu
jedzie z mężem na ryby i patrząc na nadbrzeżne krzaki, myśli sobie, który badyl
najlepiej nadałby się do „operacji”.
Te sytuacje w ogóle rodziły
nieprawdopodobne patologie. Opowiadała mi koleżanka historię jej wujka, lekarza
ginekologa, który trafił do więzienia bodajże na cztery lata za wykonywanie
nielegalnych aborcji. I od razu, jak tylko znalazł się za kratkami, to strażnik
więzienny przyprowadził mu swoją żonę. Początek odsiadywania kary za
dokonywanie aborcji to robienie aborcji żonie strażnika więziennego na stole w
swojej celi.
Ówczesna rumuńska służba
zdrowia rumuńska to jest w ogóle odrębny temat. Ale chyba ostatnio niewiele się zmieniło – oglądaliśmy przecież
film Śmierć pana Lazarescu, niby komedię…
Tak, w Rumunii on jest
sprzedawany jako komedia, u nas byłby to dramat społeczny przy którym kapcie z
nóg spadają. Ale może pomówmy o czymś wesołym?
Dobrze, ale było coś wesołego
wtedy?
Niewiele. A mimo to, jakoś im się
udało przetrwać. Mam takie poczucie, że Rumuni wykształcili mnóstwo strategii
radzenia sobie z tymi traumami, które przez stulecia ich dotykały. Nawet kiedy byli
ludem zależnym od Turcji.
To strategie, czy może
charakter narodowy? Piszesz w paru miejscach o
światopoglądzie, który może wynikać z historii i z kultury. Przypominasz
dwa podania, baśnie, ballady, nie wiem, jak to nazwać – Jagniątko i Ballada
o mistrzu Manole. Powiedz o tym coś więcej, bo rzeczywiście te teksty wiele
tłumaczą.
Tak, próbowałam znaleźć w tym
symbol, jakieś wyjaśnienie tego rumuńskiego fatalizmu. Tego przeświadczenia, że
niewiele da się zrobić, że jesteśmy ofiarami losu i że jesteśmy skazani na
klęskę, na okrucieństwo losu i powinniśmy się z tym pogodzić. Ta ballada Jagniątko
to jest historia trzech pasterzy. Jeden z nich dowiaduje się od zaprzyjaźnionej
owieczki, że dwóch pozostałych zamierza go zabić, i godzi się z tym, stwierdza,
że skoro los zesłał taki scenariusz dla niego, to on zgodzi się na to, co go
czeka. I prosi tylko owieczkę, żeby powiedziała jego matce, że poślubił piękną
księżniczkę i że zamieszkał za górami, za lasami. I ta ballada jest traktowana jako
symbol pogodzenia się Rumunów z ich losem i z tym, co ich czeka. I ją się
opowiada w takich interesujących momentach, widziałam odwołania do Jagniątka
w dokumencie o trzęsieniach ziemi, ponieważ okazuje się, że czterysta budynków
w samym tylko Bukareszcie to są budynki o pierwszym stopniu ryzyka zagrożenia
sejsmicznego. Kiedy tylko ziemia się zatrzęsie, one runą od razu. Mieszkańcy zdają
sobie z tego sprawę, coś tam słyszeli, wiedzą, że ryzyko sejsmiczne jest, boją
się tego, ale uznają, że taki los po prostu – jak zginą, to zginą. I zapytano
burmistrza, w jaki sposób on zamierza przygotować miasto, bo te trzęsienia
ziemi są co 30 lat, więc w jaki sposób on prowadzi jakieś działania prewencyjne
na wypadek kataklizmu? I on odpowiedział, że wszystko jest pod kontrolą, że
Bukareszt jest przygotowany – na trzech głównych cmentarzach w mieście jest
15 000 miejsc i że one czekają.
Mam wrażenie, że oni nie tylko
są fatalistami i pesymistami, ale również pechowcami.
Są pechowcami, o czym świadczy
choćby pomnik Trajana. To jest symbol wielkości narodu rumuńskiego. Czyli
Trajana bez majtek z lewitującą wilczycą rzymską i z jakimś dziwadełkiem, które
niby ma być wężem dackim. Tu właśnie żywioł rzymski brata się z żywiołem
dackim. Ponieważ tereny dzisiejszej Rumunii, czyli starożytna Dacja, zostały
podbite na 150 lat przez cesarza Trajana. Do XIX wieku mówiono, że Rumuni
pochodzą tylko i wyłącznie od tych
legionów rzymskich, które 150 lat tam stacjonowały, ale potem zniknęły, nie
wiadomo, co się działo dalej, bo dokumentów brakuje. Uznano, że ten żywioł
rzymski był tak silny, że już tę ziemię dacką swoim nasieniem przesiąknął. Długo
nie chciano się pogodzić, że krew Daków może też płynąć w żyłach Rumunów. I
dopiero Ceauşescu uznał, że Dakowie jako lud rolniczy mogą mu się przydać, i w
tej historiografii nastąpiło oficjalne połączenie żywiołu rzymskiego z dackim.
Ten nieszczęsny pomnik, który jest nazywany także pomnikiem bezdomnego psa
rumuńskiego, to jest właśnie symbol nacjonalistycznych ambicji Rumunów. Okropne
brzydactwo, a na dodatek w tle jest pomnik rewolucji rumuńskiej, zwany
kartoflem nabitym na pal albo pomnikiem oliwki na wykałaczce. Wszyscy się z
tego śmieją, powstało mnóstwo memów na ten temat. Rumuni poczuciem humoru
próbują rozbrajać te nacjonalistyczne tykające bomby, tych nacjonalistów,
którzy niewiele potrzebują, żeby się ośmieszyć, wystarczy, że wymyślą pomnik
cesarza rzymskiego.
Skoro jesteśmy przy
maszkaronach w przestrzeni miejskiej, to nie możemy nie powiedzieć o Domu Ludu.
Zacząć trzeba od tego, że ogromna
połać miasta musiała być zrównana z ziemią, żeby wybudować tego kolosa według
gustu Ceausescu. Stoi na końcu „szampalizy” Eleny Ceauşescu, czyli bulwaru
Zjednoczenia, o cztery metry bodajże dłuższego od Champs
Elysees. Bo tam wszystko musiało być najdłuższe, największe. Bardzo duże
wzgórze, na tym wzgórzu konstrukcja o wymiarach 270 metrów na 240 metrów. To trochę
przypomina statek kosmiczny, który właśnie wylądował. Dom Ludu jest największym
budynkiem administracyjnym w Europie i drugim na świecie, po Pentagonie.
Może i największy,
ale trzeba przyznać, że nie najwyższy.
Może gdyby Ceauşescu
jeszcze pożył, to coś by z tym zrobił. Brakuje wieży, tak, zdecydowanie.
Gdyby pożył… Ale nie pożył. Jego egzekucja rozpoczęła rewolucję, której
tak naprawdę nie było. Opowiada o tym naprawdę śmieszny film rumuński 12:08 na wschód od Bukaresztu...
...który w języku rumuńskim nosi
tytuł „Była, czy jej nie było”. Rewolucja, rzecz jasna. Ta gigantyczna debata
trwa do dzisiaj. W momencie, kiedy mit założycielski opiera się na śmierci Ceauşescu
i na wątpliwej rewolucji, i ten mit się strasznie sypie, cały czas dochodzą
jakieś nowe fakty, okazuje się, że to wszystko było zmanipulowane, te wszystkie
zdarzenia, które były pokazywane na ekranach telewizorów. Ponieważ duża część
rewolucji działa się w budynku telewizji, to przekaz był szalenie
zmanipulowany. Demiurgiem tej rewolucji był bardzo znany reżyser Sergiu
Nicolaescu, w latach 70. autor wielkich epopei narodowych, które oglądało 13-14
milionów Rumunów; i on był demiurgiem tej wyobraźni zbiorowej, a potem, podczas
rewolucji, był taką osobą, która pociągała za sznurki, która mówiła, kto w
danym momencie wyjdzie na scenę, a kto nie. I to on namaścił Iona Iliescu,
który potem był przez dwie kadencje prezydentem Rumunii. Andrzej Burakowski w
książce Geniusz Karpat opisuje taką sytuację, kiedy Ion Iliescu wchodzi
na scenę i mówi „Drodzy towarzysze!” i tłum w jednej chwili zaczyna gwizdać i
żąda, żeby on zszedł ze sceny, ponieważ to „towarzysze” to najbardziej
obmierzłe słowo w tamtym momencie. I Nicolaescu wchodzi zaraz po nim na scenę,
ucisza tłum i daje znak Iliescu, że powinien zacząć inaczej. I wtedy Iliescu
zaczyna znowu „Drodzy obywatele!” i wtedy wszyscy chcą go słuchać. I to właśnie
Nicolaescu filmował egzekucję Ceauşescu, a potem ją montował i jest kilka różnie
zmontowanych wersji tej egzekucji, która była dosyć... nietelewizyjna i
niemedialna.
Powiedziałaś, że niewiele się
zmieniło. I faktycznie, bodajże w 2010 roku w budżetówce obniżono płace o 25%.
I co zrobili Rumuni? Nic nie zrobili. A teraz się coś wreszcie zmienia. Czy
młodzi mają już tę siłę do buntu, do rewolucji?
Tak, pamiętam, jak rozmawiałam z
Lucianem Boią i on mi powiedział: „Pani Małgorzato, jak u nas wyjdzie 500 osób
na ulicę, to jest taki tłum, że zjeżdżają się wszystkie stacje telewizyjne i
pokazują te 500 osób, które zwykle tylko stoją i nawet nie chce im się nic
krzyczeć i mają dwa transparenty na krzyż”. I nagle dzieje się coś niezwykłego,
to znaczy rzeczywiście ten rok 2013 to jest bardzo ważny rok w ogóle, wydaje mi
się, dla Rumunów, ponieważ nagle okazuje się, że ci młodzi ludzie, którzy
dobrze Ceauşescu nie pamiętają, którzy może załapali się w powidokach na to
wspomnienie martwego Ceauşescu w telewizji, zaczynają w jakichś gigantycznych
ilościach wychodzić na ulice. Przez całą Rumunię przetaczają się protesty w
obronie kilku karpackich wiosek Roșia
Montană, gdzie kanadyjski koncern zamierza wydobywać złoto, ale taką metodą, która
sprawi, że te tereny, bardzo piękne krajoznawczo, zostaną zalane cyjankiem, tam
będzie jedna wielka katastrofa ekologiczna. I rząd, który jest obecnie u
władzy, czyli rząd lewicowy Ponty, przed wyborami stwierdził, że Roșia Montană
jest nie do ruszenia, że absolutnie nie ma mowy, żeby jakikolwiek koncern tam
wszedł, że to zostanie jako skarb narodowy rumuński, jeśli chodzi o florę,
faunę, nikt się tego nie dotknie. Oczywiście po wyborach okazało się coś
zupełnie innego. I ci młodzi ludzie, oburzeni arogancją polityków i ich
zdegenerowaniem, wyszli na ulicę w ilościach, w liczbach, których Rumunia nie
znała wcześniej. To znaczy w takich najbardziej gorących momentach było 10-15
tysięcy ludzi w Bukareszcie. I pamiętam, czytałam jeden z reportaży, takich
relacji niezależnych dziennikarzy, ponieważ ta sytuacja kompletnie nie była
transmitowana przez główne media, nie było o tym nic ani w gazetach, ani w
telewizji. Wyobraź sobie, tłum 15 000 osób w kraju, gdzie nikt nigdy nie
wychodzi na ulicę, i wszystkie media o tym milczą. Więc zaraz ci
niezależni dziennikarze zaczęli robić maksymalny ferment w Internecie. Czytałam
jeden z takich artykułów, który wydał mi się bardzo symptomatyczny, gdzie jeden
z uczestników tych manifestacji mówi: „Po raz pierwszy zrozumieliśmy, czym jest
solidarność, po raz pierwszy zrozumieliśmy, co to znaczy się zjednoczyć. Czuję
się, jakbyśmy nie byli Rumunami”. Myślę, że to jest w ogóle bardzo ważne
zdanie, to że ta nowa tożsamość tych młodych ludzi się układa na zaprzeczeniu
rumuńskości i tego, co było kwintesencją rumuńskiej natury, czyli tego, że
rzeczywiście władza może robić z tymi ludźmi wszystko, oni po prostu mają tak
mocną skórę, że wszystko zniosą. I to jest pytanie – władza właśnie teraz
czeka, daje na przeczekanie, czy zima ich z ulic ściągnie – pytanie, jak ci
młodzi ludzie, 20-25-letni, jak oni z perspektywy czasu będą o tym myśleć, czy rzeczywiście
poczują swoją siłę? Czy to jest jakiś znak, który pokazuje, że rodzi się
społeczeństwo obywatelskie, społeczeństwo, którego nigdy wcześniej nie było?
Też tak dopingowane przez młodych intelektualistów, bo za tym właśnie stoją
młodzi i starsi intelektualiści, artyści, którzy mówią „Dość! Nie będziemy
wiecznie robieni w bambuko, chcemy pokazać na ulicy, że jesteśmy siłą”.
Symbolem tej zmiany jest to, że
oni się spotykają pod Domem Ludu, tworzą wokół Domu Ludu żywy łańcuch z ludzi,
którzy trzymają się za ręce. To jest o tyle fenomen, że tam nikt nigdy nie
chodzi, to jest przestrzeń pusta, to jest kolos w samym centrum miasta, który
się zawsze omijało. Jedna kobieta opowiadała mi, że zawsze, jak chce przejechać
nieopodal, to tak obmyśla trasę, żeby go nie zobaczyć, tego potwora. Tam poza
turystami nikt nie spaceruje, nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby sobie Domu
Ludu jako miejsca spaceru. Tak że oni też odczarowują ten Dom Ludu, słusznie
widzą w nim taki znienawidzony symbol władzy i jeżeli chcą pokazać, że
przeciwstawiają się władzy w tym najbardziej demonicznym wydaniu, to idą
właśnie tam.
Czy da się ten Dom Ludu
odczarować? Piszesz, że kiedy otwarto tam muzeum sztuki współczesnej, to
niewiele osób tam chodziło.
Zaczęli to bojkotować,
powiedzieli, że nie będą tam wystawiać, bo to najbardziej ohydna rzecz, którą
oni kojarzą z Ceauşescu, symbol cierpienia i gigantycznego poświęcenia, bo tam
wiele osób zginęło przy budowie tego, nikt nawet nie wie ile. Dokumenty były
palone.
Niby coś się zmienia, ale w
ankiecie z roku 2010, która dotyczyła epoki Ceausescu, 61% respondentów stwierdziło,
że uważa komunizm za dobrą ideologię, 46% ocenia pozytywnie rządy Ceauşescu i
tylko 2% uważa, że wtedy panowała w kraju nędza.
To są fenomenalne dane
statystyczne, socjologiczne, wielkie wyzwanie dla socjologa – jak pogodzić te
wyniki sondaży z prawdą o Rumunii lat 80. To jest pytanie, które się przewija
przez całą książkę. Próbowałam się dowiedzieć, dlaczego tak się dzieje,
dlaczego Rumunom tak łatwo jest zapomnieć i myślę, że te konstatacje są dosyć
pesymistyczne, bo to jest rzeczywiście w tym momencie kraj, gdzie
intelektualiści się trzymają dobrze, ale są garstką, tworzą taką trochę
zamkniętą enklawę. I ci zwykli Rumuni, którzy się przewijają przez te sondaże,
to są ludzie, którzy nie dyskutują o tym, co było, tylko wspominają, że w latach
70. były wczasy, że można było dobre buty kupić, że pieniądze były, oczywiście
zaraz dodadzą, że nie było czego za to kupić. Przez to, że czasy są takie
niepewne i chaos jest tak wielki, to jest tendencja do maksymalnego
mitologizowania tamtego okresu, widzenia w Ceauşescu ostatniego wizjonera
Rumunii, który wyobrażał sobie wielką Rumunię. Wspominają te momenty chwały w
polityce zagranicznej, kiedy on się spotkał z Reaganem albo z królową
angielską. I tęsknią, tęsknią do tej iluzorycznej wielkości, która utożsamiają
z Ceauşescu. A Ceauşescu, jego mit, ma się świetnie, jest przez media
odgrzebywany w takiej popkulturowej odsłonie, mówi się, że on lubił polować, że
Elena miała takie i takie futra, że tutaj mieli taką piękną rezydencję, że on
był takim fajnym fajtłapą – że niby próbował coś rzucić, ale mu nie wyszło,
grał w siatkówkę, ale nie strzelił niczego. I jest takim trochę właśnie
tatusiem narodu.
Taki swojski chłop, ciapa
trochę, ale dobry człowiek.
Ale nasz, tak.
I ludzie mówią dziś o nim: „Mój
Boże, co to był za człowiek”. A kiedy próbujesz temu zaprzeczyć, to zwykle
pojawia się takie zdanie: „Ktoś musiał pani nakłamać”, to mówią również młodzi.
A na końcu rozmowy i tak jest
kolejne zdanie-refren, tzn. „Proszę nie podawać mojego imienia i nazwiska”.
Zdanie zdumiewające, które słyszałam tyle razy, nawet od młodych ludzi, które
pokazuje, że rzeczywiście jest w tych ludziach jakieś pęknięcie, jakaś skaza.
Bo jeżeli młoda dziewczyna, w moim wieku, pracująca w Domu Ludu, odpowiada na
kilka moich pytań odnośnie tego budynku, podaje jakieś absurdalne liczby, że
przy budowie zginęło 10 000 ludzi, a kiedy pytam, czy nie robi to na niej
wrażenia, ona mi odpowiada, że przy budowie piramid zginęło jeszcze więcej, a
piramidy są takie wspaniałe i dzisiaj nikt w ogóle nie myśli o tym, że ludzie
ginęli, i z Domem Ludu będzie tak samo za kilkadziesiąt lat. A na koniec
rozmowy tak właśnie mówi: „Proszę nie podawać mojego imienia i nazwiska”. To
jednak pokazuje ten defekt, który naznaczył Rumunów za sprawą Securitate i tego
olbrzymiego aparatu podsłuchowego, że to wszystko w Rumunach jednak jeszcze
siedzi.
Ale to jest dziewczyna, która
przecież nie może pamiętać Securitate. Dziedziczy się ten strach?
Zwróć uwagę, jak straszne, jak
trudne były lata 90., nazywane przez młodych dyktaturą, czasu Iliescu, kiedy
Rumunia była ropiejącą raną, to nie zostało przecięte, ta ropa się nie wydobyła
na wierzch. i dopiero za czasów Emila Constantinescu, kolejnego prezydenta,
były jakieś próby rozprawienia się z rumuńskim antysemityzmem, i lustracja
wreszcie została znacznie posunięta. Tylko jak jest krok do przodu, to zaraz potem
są dwa kroki do tyłu.
To może pożegnajmy tamtą Rumunię
i pożegnajmy tamtych ludzi jednym z najłagodniejszych przekleństw, jakie tutaj
przytaczasz: „Będę dymał wszystkich świętych twojej matki na lodzie”.
Te przekleństwa mają swój
schemat, to znaczy z reguły obraża się matkę, ponieważ matka to świętość, i
upodlić czyjąś matkę to jest największe świństwo. Potem idą świętości, ale
święci. No ale „na lodzie” – tego to już nie wytłumaczę (śmiech).
(tekst ukazał się, w krótszej wersji, w miesięczniku "Lampa")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz