poniedziałek, 13 stycznia 2014

JAK TO SIĘ ROBI W ROSJI?

Rzadko, zbyt rzadko czytamy rosyjskie książki. A przecież Rosja to jeden z najsilniejszych rynków książki. Jeszcze za czasów ZSRR oficjele i specjaliści od propagandy (nie tylko kulturalnej) chwalili się, że to właśnie w Kraju Rad wydaje się najwięcej książek na jednego mieszkańca. Oczywiście po uwolnieniu rynku, gdy okazało się, że statystyka ta była silna publikowanymi masowo dziełami zebranymi Lenina i podobnego sortu literaturą, wskaźniki nieco spadły. Ale Rosjanie do dziś mówią o sobie z dumą, że są najwięcej czytającym narodem świata.

Nawet po lekkiej zapaści w ostatnich latach dane o tamtejszym czytelnictwie mogą imponować. Trzeba jednak pamiętać, że mają oni co czytać – w roku 2012 ukazało się w Rosji niemal 120 tysięcy tytułów, w tym mnóstwo napisanych przez rodzimych autorów. Z prostego rachunku prawdopodobieństwa wynika, że liczba bardzo dobrych rosyjskich książek musi być proporcjonalnie wyższa od takiej liczby w mniejszych krajach. Zasada ta działa oczywiście także w drugą stronę (przypomina się stary radziecki dowcip: Lenin pyta szefa kinematografii: – Ile kręcimy filmów rocznie? – Siedemdziesiąt. – A ile z nich jest dobrych? – Dziesięć. – To nie możemy kręcić tylko tych dziesięciu?). O ile jednak kiepskimi książkami nikt głowy sobie nie zawraca, o tyle o rosyjskich bestsellerach mówi się dużo i głośno. I to nie tylko w samej Rosji. Nad Wisłą jakoś mniej. Przeciętny polski czytelnik będzie miał spory trud z wymienieniem choćby pięciu nazwisk współczesnych rosyjskich pisarzy. A szkoda. Na Wschodzie dzieje się bowiem pod względem literackim dużo dobrego.

Tak się złożyło, że pod koniec roku otrzymaliśmy polskie tłumaczenia książek najznamienitszych rosyjskich autorów. Warto przyjrzeć im się nieco bliżej. Są to przede wszystkim autorzy urodzeni na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, a więc pisarze, których debiut przypadł na etap zmian ustrojowych. To pierwsza formacja nowej, już nie radzieckiej, a rosyjskiej literatury, która mierzy się z nowymi problemami, ale nie zapomina też o konieczności rozliczenia się z przeszłością. Znamienitą czwórkę (Wiktor Pielewin, Olga Sławnikowa, Jelena Czyżowa i Michaił Szyszkin) uzupełnia przedstawiciel młodszej generacji, radykalny w swoich wyborach ideologicznych Zachar Prilepin – autor w pełni ukształtowany przez nową rosyjską rzeczywistość.

Pielewin, czyli Bohater jest zmęczony

Wiktor Pielewin jest najgorętszym nazwiskiem rosyjskiej literatury. Autor wielu bestsellerów ceniony jest w świecie („French Magazine” wpisał go na listę 100 najważniejszych współczesnych twórców kultury; spośród rosyjskich twórców na liście tej znalazł się jeszcze reżyser Aleksandr Sokurow) i w kraju, gdzie trzy lata temu został uznany za najbardziej wpływowego intelektualistę w Rosji. Lista nagród, którą otrzymał od czasów swojego debiutu jest imponująca, równie ważne jest jednak zestawienie sprzedaży książek Pielewina – niemal każda (debiutujący w roku 1990 Pielewin wydaje niemal jedną książkę rocznie) zdobywała szczyt listy bestsellerów.

Co ciekawe – Pielewin jest tym bardziej popularny, im bardziej zwalczają go narodowe frakcje. W 2002 roku proputinowska młodzieżówka „Idący Razem” umieściła go na czele listy pisarzy „niesłusznych”, co automatycznie podniosło wskaźniki sprzedaży jego książek (podobno zagorzałym fanem twórczości Pielewina jest Dmitrij Miedwiediew). Dlaczego wokół książek Pielewina jest tyle zamieszania? Odpowiedź jest prosta – autor „Generation P” nie tylko jako jeden z pierwszych potrafił zdiagnozować postsowiecką rzeczywistość i opisać ją adekwatnym do niej, zdynamizowanym językiem, ale też z postmodernistyczną swadą łączył rzeczy zdawałoby się bardzo odległe – nawiązywał do spuścizny wielkiej kultury rosyjskiej, a jednocześnie fascynował się poetyką science-fiction, poważne historiozoficzne dysputy czynił fragmentami fabularnych narkotykowych tripów (i na odwrót), z równa uwagą przyglądał się Tołstojowi i Georgowi Bushowi, Bogu i życiu owadów, buddyjskie mantry wplatał między kpiarskie opowieści z życia moskiewskich yuppies.

„Napój ananasowy dla pięknej damy”, najnowszy zbiór opowiadań Wiktora Pielewina, jest katalogiem stałych motywów występujących w twórczości tego pisarza. Wbrew tytułowi sugerującemu istnienie literackiego klucza (to połączenie aluzji do wody ananasowej, którą Włodzimierz Majakowski wyśmiewał jako napój burżuazji i do tytułu debiutanckiego tomu wierszy Aleksandra Błoka), nowa książka Pielewina jest przede wszystkim komentarzem do współczesnych wydarzeń. Dużo więcej wyjaśnia podtytuł „Wojn@ i świat”, gdyż większość opowiadań dotyczy stanu globalnego napięcia politycznego i militarnego. Pierwsze skrzypce grają tu dwa mocarstwa – Rosja i Stany Zjednoczone, ale walka toczy się raczej między Wschodem a Zachodem, a zaplątani są w nią wszyscy. To ciąg dalszy zimnej wojny, której metaforyczne zimno oznacza obecnie nie stan zawieszenia, a chłód technologii. Wojna wirtualna i stechnicyzowana jest bowiem zależna w większej mierze od informatyków i hakerów niż żołnierzy i polityków. A że cyfrowy świat zawsze był środowiskiem naturalnym Pielewina, jego najnowsza książka, w której roi się od dronów, komputerowych programów, rakiet naprowadzających i zminiaturyzowanych podsłuchów, pod względem fabularnej wartkości i wyczucia tematu jest bez zarzutu. Chodzi zwłaszcza o część pierwszą, czyli dwa dłuższe opowiadania („Burning Bush” i „Kody przeciwlotnicze Al.-Efesbiego”), w których Pielewin łączy groteskę politycznej satyry z ciemną grozą futurystycznej niemalże technologii, ale też z zaskakującymi akcentami metafizycznymi. Albowiem nawet w epoce skrajnie stechnicyzowanej lęk przed Bogiem (i w świecie Zachodu, i u wyznawców islamu) odgrywa główną rolę sprawczą. A Pielewin pięknie potrafi sobie z tego kpić. Humor jest zresztą u Pielewina najważniejszy. Humor i genialne opisy („Bokobrody upodobniały go do rozwiązłej włoskiej małpy, a kraciasta marynarka w ogóle czyniła z niego jakiegoś aroganckiego Puszkina, który zamiast wierszom poświęcił się drobnemu handlowi”). Gorzej jest niestety z pomysłowością. Każde z opowiadań jest wszakże rozwinięciem jednego (dodajmy – genialnego!) pomysłu w nieco przydługą formę. W części drugiej książki Pielewin w widoczny sposób obniża loty – „Kontemplator cieni”, opisujący pewną buddyjską metodę poznania siebie, nieco nuży, zaś opowiadanie gwiazdkowe „Hotel dobrych wcieleń” to niemal angelologia dla ubogich. Honor ratują tutaj „Thugowie”, prześmiewcze opowiadanie o człowieku, który chce wstąpić w szeregi wyznawców bogini Kali.

„Napój ananasowy dla pięknej damy” jest książką nierówną, ale nieodparcie Pielewinowską. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jest w niej pewna sztuczność – wygląda, jakby została ułożona przez specjalistyczny program komputerowy stworzony do produkowania książek w stylu Pielewina. Zresztą kto wie? Philip K. Dick uważał przecież, że Lem nie istnieje. Niewykluczone zatem, że niewystępujący publicznie i nieudzielający wywiadów Pielewin jest tylko marką stworzoną przez tajne służby. Jeśli tak – trzeba usprawnić program, bo zaczyna nieco szwankować.

Sławnikowa, czyli Czekając na rocznicę

„2017” (Rosyjski Booker 2006), najgłośniejsza powieść Olgi Sławnikowej (rocznik 1957), tematycznie lokuje się w okolicach „pielewinowskich”. Jej akcja rozgrywa się bowiem w bliskiej, określonej tytułową datą, przyszłości. To data dla Rosjan szczególna – stulecie rewolucji. W dystopijnej powieści Sławnikowej Rosja staje się krajem pogrążonym w chaosie. Politycznie – znajduje się niemalże w przededniu przejęcia władzy przez ugrupowania faszystowskie. Społecznie – jest krajem karykaturalnie wręcz zróżnicowanym klasowo, w którym największym uznaniem cieszą się ultramaterialistyczni bogacze (na marginesie można dodać, że Sławnikowa opublikowała swoją powieść w roku 2006 – okazuje się, że jej przepowiednia sprawdziła się dobrych kilka lat przed rocznicą). Rosja przyszłości jest także humanistycznym bankrutem. Wszelki idealizm jest tu w zaniku, różnej maści artyści są na wymarciu. Liczy się tylko bogactwo. I właśnie wyprawa mająca na celu bogatych uczynić jeszcze bogatszymi jest fabularną osią powieści.

Fundatorem ekspedycji jest cyniczny profesor Anfiłogow, który chce wykorzystać do swoich celów utalentowanego Kryłowa. Kryłow, główny bohater powieści, jest człowiekiem po rosyjsku rozdartym między chęcią zdobycia uznania i bogactwa a osiągnięciem duchowego spokoju i życiowej harmonii. W trakcie wyprawy poznaje tajemniczą Tanię. Znajomość ta oraz trudności, do których dojdzie podczas ekspedycji (rzecz dzieje się, dodajmy, w pięknym, lecz surowym krajobrazie legendarnych Gór Ryfejskich), zmienią spojrzenie Kryłowa na świat. Mamy więc tu wszystkie podstawowe składniki potrzebne do stworzenia bestsellerowego czytadła, w którym ludzkie namiętności odgrywają główną rolę. Pożądanie i chciwość, polityka i mitologia, moralne prawdy i groza – Sławnikowa ma odpowiedni warsztat, by wiedzieć, jak z tych fabularnych składników przyrządzić koktajl. Jest to koktajl wysokokaloryczny – Sławnikowa co rusz odwołuje się do mistrzów. Pobrzmiewają tutaj echa powieści idei w stylu dzieł Dostojewskiego i Tołstoja, jest fantastycznie i fantasmagorycznie jak u Bułhakowa, miłość i piękno przyrody opisane są zaś językiem, jakiego nie powstydziliby się klasycy rosyjskiej poezji. W tej opasłej powieści jest w zasadzie wszystko – romans, kryminał, powieść przygodowa, science-fiction i thriller (choć może niezbyt thrill). Zbudowana z tych składników całość nie zawodzi. Ale też specjalnie nie zachwyca. „2017” to po prostu dobrze skrojona powieść. Solidna książka.

Czyżowa, czyli Kobiety bez mężczyzn

Sławnikowa podróżowała w przyszłość, jej rówieśniczka Jelena Czyżowa w „Czasie kobiet” (Rosyjski Booker 2009) podróżuje w przeszłość. Akcja powieści rozgrywa się w Leningradzie we wczesnych latach 60. ubiegłego wieku (choć w opowieściach bohaterek, będących niezwykle ważnym tłem dla przedstawionej historii, pojawiają się także lata wcześniejsze – rewolucja, blokada Leningradu w czasie wojny ojczyźnianej, stalinowskie czystki). Antonina, pracująca w fabryce prosta dziewczyna, zachodzi w ciążę z przypadkowo poznanym mężczyzną i zostaje przez niego opuszczona. Mężczyźni nie odgrywają zresztą w powieści Czyżowej większej roli. Nieprzypadkowo jest to bowiem „czas kobiet”.

Przewodnicząca rady zakładowej, która samotnej matce przyznaje pokój w komunałce (zamiast hotelu robotniczego) wypowiada zdanie, które wiele mówi o tamtych czasach: „No bo jak u nas jest? To matka jest głową: i napoi, i nakarmi. No i co, że bez męża?”. Ale każdy, kto pamięta „Biesy” i słowa Julii Michajłowny („Okropny jest los kobiety rosyjskiej, Warwaro Pietrowno”), wie, że Rosja zawsze wymagała od kobiet ogromnego poświęcenia. Wymagała go także w czasach późniejszych – filmowy hit z roku 1980, „Moskwa nie wierzy łzom”, pokazywał, że radzieckie imperium złożyłoby się jak domek z kart, gdyby nie siła kobiet. Nieprzypadkowo wspominam film Władimira Mienszowa, albowiem Czyżowa, opisując tragiczną historię Antoniny, parafrazuje tę znaną filmową historię. Proponuje jednak o wiele bardziej ponure zakończenie – na miarę tamtych czasów. Powieściowa Antonina zostaje dokwaterowana do komunałki, w której mieszkają trzy staruszki – Jewdokija, Glikerija i Ariadna. Każda, oczywiście, straciła męża na wojnie, każda też jest wobec urodzonej przez Antoninę niepełnosprawnej córki nad wyraz opiekuńcza. Ich walkę, by po śmierci Antoniny nie odebrano im prawa do opieki nad „wnuczką”, dostajemy zamiast happy endu.

„Czas kobiet” nie jest jednak historią prawniczą. To dramatyczna opowieść o bohaterstwie radzieckich kobiet, które musiały dawać sobie radę w nieludzkich czasach. Oszukane przez państwo, opuszczone przez mężczyzn, trwały zdane wyłącznie na siebie. Uporczywa prostota języka powieści Czyżowej w genialny sposób wydobywa tragizm tej historii. Przerażającej, bo ostentacyjnie zwyczajnej. Tak jak czymś zwyczajnym było jeszcze pół wieku temu, że po przydział kilograma mąki czekało się w kolejce gdzieś w piwnicy, by potem buszować po śmietnikach w poszukiwaniu jakiejkolwiek deski, z której można wyciągnąć zardzewiały gwóźdź (po jego przegotowaniu należało włożyć go do mąki, by się nie popsuła). O to wszystko musiały dbać kobiety. Wspaniała powieść Czyżowej jest hołdem dla milionów bezimiennych radzieckich kobiet, o które przez długie lata nikt się upominał.

Szyszkin, czyli Kochankowie listy piszą

Nagrodzona dwukrotnie laurem Bolszaja Kniga (w konkursie głównym i w głosowaniu czytelników) powieść epistolarna „Nie dochodzą tylko listy nienapisane” autorstwa Michaiłą Szyszkina (rocznik 1961, autor uhonorowanej Rosyjskim Bookerem powieści „Wziatije Izmaiła” oraz przetłumaczonego na polski „Włosa Wenery”) jest w głównych aspektach komplementarna wobec książki Czyżowej. Chodzi przede wszystkim o prostotę języka. Bohaterowie Szyszkina, zwierzający się w listach z najbardziej intymnych sekretów, piszą komunikatywnie, ale nierzadko uciekają się do nieco bardziej wyszukanych metafor, za pomocą których usiłują opowiedzieć o swoim uczuciu i o tęsknocie towarzyszącej długiej rozłące. Saszę i Wołodię rozdzieliła bowiem wojna. On jest żołnierzem wspólnego korpusu ośmiu mocarstw, którego celem było zdławienie powstania bokserów w Chinach w 1900 roku, ona czeka na niego, choć przeczuwa, że mogą już nigdy się nie spotkać. Spotykają się więc w listach, w których są bardziej sobą, niż gdyby żyli razem. Ich korespondencja staje się światem alternatywnym, doskonałym, ocalającym miłość w obliczu rozłąki i śmierci. I tu pojawia się drugie podobieństwo do powieści Czyżowej, którym jest przeklęty los rosyjskich kobiet. Przymusowa rozłąka z ukochanym jest tylko wstępem do litanii życiowych niepowodzeń, którą kryje korespondencja wysyłana na front przez Saszę.

Opisując miłość niemożliwą, Szyszkin nawiązuje do tuzów rosyjskiej literatury – Tołstoja, Bunina, Czechowa. Współczesna literatura rosyjska, jak podkreśla w wywiadach, go nie ciekawi – uważa, że wielkość pisarza można ocenić dopiero sto lat po jego śmierci. Sam zresztą dystansuje się od Rosji – choć pisze po rosyjsku, od ponad 15 lat mieszka w Szwajcarii, w tym roku zaś odmówił reprezentowania ojczyzny na Międzynarodowych Targach Książki BookExpo w USA. W liście otwartym do Federalnej Agencji do Spraw Druku i Komunikacji Masowej oświadczył, że rezygnuje z uczestnictwa w nowojorskich targach książki, gdyż wstyd mu za swój kraj. Rosja zaś za Szyszkina na pewno nie powinno być wstyd – jest wszak jednym z najwybitniejszych i najchętniej przekładanych na języki obce autorów.

Prilepin, czyli Nacbol z piórem

Podczas gdy Szyszkin dystansuje się od współczesnej Rosji, Zachar Prilepin, przedstawiciel młodszego pokolenia autorów (rocznik 1975), afiszuje się ze swoją do niej miłością. Prilepin to postać nietuzinkowa. Ten aktywny członek zdelegalizowanej Partii Narodowo-Bolszewickiej, który jako kapitan OMON-owskiego specnazu służył podczas wojny w Czeczenii w 1996 i 1999 roku, jest jednocześnie wokalistą funkowego zespołu. Ale też dziennikarzem i pisarzem. Sławę przyniosła mu już debiutancka powieść „Patologie”, w której opisał wojnę w Czeczenii, oraz „Sańkja” (nominacja do Rosyjskiego Bookera), będąca obrazem dojrzewania do rewolucyjnego buntu (obie powieści zostały przełożone na język polski; Prilepin wydał także nieprzetłumaczoną dotąd na polski powieść „Grzech”, uhonorowaną Nagrodą Bestsellera Narodowego).

„Czarna małpa”, czwarta powieść Prilepina, nie jest tak ostentacyjnie autobiograficzna i tak nachalnie ideologiczna jak jego wczesne dzieła. W tej dość zagmatwanej powieści o szkatułkowej konstrukcji realizm, czy wręcz naturalizm, miesza się z groteskowością sennego koszmaru. Thriller polityczny, w którym bohater prowadzi śledztwo mające odkryć prawdę o działaniu tajemniczego laboratorium, zostaje najpierw przełamany aluzyjnymi opowieściami o mitycznym mieście i o afrykańskich dzieciach-żołnierzach, by potem rozwijać się równolegle z opisem rozpadu życia osobistego bohatera oraz z komentarzem na temat skomplikowanej rosyjskiej rzeczywistości. Trochę dużo grzybów w tym barszczu, ale właśnie ten feeryczny naddatek nadaje transowej powieści Prilepina specyficznego smaku.

Pięć powieści, pięcioro autorów – czy na tej podstawie możemy zdobyć choć szczątkową wiedzę na temat współczesnej literatury rosyjskiej? Na pewno nie, ponieważ obfitość literackiej oferty znad Wołgi jest oszałamiająca. Uderza natomiast jedna z cech charakterystycznych tej oferty, doskonale widoczna na podanych przykładach. Literatura rosyjska jest wyjątkowo różnorodna. Rozbuchany postmodernistycznie Pielewin nie przystaje nijak do klasycznej Czyżowej, której minimalizm lokuje się na antypodach epickości Sławnikowej, z kolei wrażliwemu i eleganckiemu znawcy duszy ludzkiej, jakim jest Szyszkin, z pewnością byłoby nie po drodze z nacbolem (to świetne określenie ukuła Kinga Dunin) Prilepinem. Zresztą takiego pisarza jak Prilepin ze świecą można szukać w innych krajach, także u nas. W Polsce nacbole nie piszą książek. Pewnie nawet ich nie czytają. W Rosji natomiast wszystko jest możliwe.

Wiktor Pielewin „Napój ananasowy dla pięknej damy”, tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, W.A.B., Warszawa 2013
Olga Sławnikowa „2017”, tłum. Olga Morańska, Sonia Draga, Katowice 2013
Jelena Czyżowa „Czas kobiet”, tłum. Agnieszka Sowińska, Czarne, Wołowiec 2013
Michaił Szyszkin „Nie dochodzą tylko listy nienapisane”, tłum. Magdalena Hornung, Noir sur Blanc, Warszawa 2013
Zachar Prilepin „Czarna małpa”, tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Czarne, Wołowiec 2013

(tekst ukazał się pierwotnie w portalu xiegarnia.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz