Jeśli
się jedzie na Daleki Wschód – na mongolskie stepy, na chińską prowincję i w
rosyjską syberyjską nicość – trzeba to
jakoś wytłumaczyć. Zwłaszcza, gdy się o tej podróży pisze książkę. Musi być
przecież jakiś powód, by jechać w miejsca, gdzie nic nie ma. Musi być jakiś
artystyczny zamysł stojący za tym wyborem i organizujący całość narracji.
Andrzej Stasiuk doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszyscy będą zadawać
kardynalne pytanie „Po co?”, i we „Wschodzie” co chwila na nie odpowiada,
dodając asekurancko: „Gdyby ktoś pytał”. Autorskie odpowiedzi na pytanie
„Dlaczego Wschód?” są esencją tej książki. Więcej nawet – są one ważniejsze od
samego Wschodu, opisanego – jak to u Stasiuka – w brawurowy sposób.
A
więc – po co? Dlaczego ten Wschód (daleki)? Na pewno nie z pobudek
reporterskich. Stasiuk bowiem reporterem nie jest, raczej unika ludzi i ich
historii. Nie jest też turystą – „Wschodu” nie można przecież traktować jako
przewodnika. Jeśli autor z premedytacją omija szerokim łukiem Samarkandę, by
wreszcie z ulgą poszwendać się bo odrapanej pustce Zabajkalska, to fani
zwiedzania pereł architektury lekturę powinni sobie darować. Ale to w przypadku
Stasiuka nic nowego – jego książki były zawsze eseistyczną próbą opisania
poszukiwań melancholijnej pustki, odkrywania ukrytych sensów – historycznych,
kulturowych, socjologicznych – stojących za bezduszną geografią. Jeśli więc nie
turysta, to może – na wzór Kaldera – antyturysta? Cieplej, ale wciąż nie
gorąco. Bo Stasiuk, w odróżnieniu od autora „Zagubionego kosmonauty”, nie
ekscytuje się widokiem postkomunistycznej apokalipsy w rosyjskim krajobrazie i
miejskiej architekturze. Albo – ekscytuje się, ale nieco inaczej. Kalder bowiem
jest wstrząśnięty widokami, których w Szkocji nie mógł uświadczyć. Stasiuk zaś
przeciwnie – cieszy się, że udało mu się „zobaczyć minione”. Owszem – jedzie do
Mongolii, by na stepie doświadczyć dojmującej pustki wszechświata, by dotknąć
historii. W Chinach z kolei próbuje wyobrazić sobie przyszłość pod postacią
wschodnich hord napierających na Zachód. Ale najważniejsze jest dla niego to,
że jadąc na Wschód, a więc niejako „pod prąd czasu”, znalazł klucz do
utraconego dzieciństwa. Dzięki tej podróży mógł na nowo poczuć zapomniane
zapachy, przypomnieć sobie koślawą grozę imperium, ponownie zanurzyć się w
nudzie i w ekscytacji. Wrócić do siebie. Na swój prywatny, lokalny Wschód. I
dlatego jest to najbardziej osobista książka Stasiuka.
„Wschód”
zaczął się już w „Grochowie”, w którym autor „Jadąc do Babadag” po raz pierwszy
w tak otwarty sposób odnosił się do swojego dzieciństwa, do swoich korzeni. I
był w tym jakiś metafizyczny dreszcz. Ale można też powiedzieć to inaczej –
„Wschód” (Wschód) zaczął się już na Grochowie. I geograficznie – albowiem
mówiąc o Wschodzie Stasiuk ma na myśli teren rozpoczynający się na prawym
brzegu Wisły, i symbolicznie – bo właśnie Grochów jest tym miejscem, które
wyznacza początek i koniec opowieści Stasiuka. Nie będzie chyba wielkim
nadużyciem, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że dzięki dzieciństwu spędzonemu na
Grochowie (gdzie w latach 60. i 70. nie czuło się związku z miastem, gdzie
budowało się proletariacki etos, gdzie na wizytę w kościele skrapiano się
perfumami, by wyglądać „miastowo”), ale też dzięki dziecięcym wyprawom do
rodzinnej wsi oraz późniejszym eskapadom do „gorszej” Europy, Stasiuk trafił
wreszcie do odległych zakątków Azji, niemal do granicznego punktu Wschodu, by
tam zacząć poetycką, metaforyczną podróż z powrotem – pod prąd czasu i w
poprzek przestrzeni. Być może dopiero na mongolskim stepie albo na jednej z
syberyjskich budów, gdzie taczka wydaje taki sam odgłos jak wszystkie taczki na
budowach zapamiętanych z dzieciństwa, Stasiuk odkrył, że Wschód jest jego
ojczyzną, jego powołaniem, jego koniecznością. W nieoczekiwanym synowskim wyznaniu
mówi o tym wprost (jest to fragment, który stanie się prawdopodobnie
najczęściej cytowanym passusem z całej jego twórczości): „Mama, jak ja mam na
Zachód jeździć? Z tej nadbużańskiej równiny? Z tych piasków, w które waliły
pioruny? Z tych wądołów ze stojącą zielonkawą wodą? Mamo, dokąd ty mnie
wysyłasz? Zdrajcę ze mnie chcesz zrobić? Podrzutka jakiegoś?”.
Dlatego
też książka o tytule sugerującym dalekie wyprawy (i z okładką, która takie
oczekiwania pogłębia) w większości jest opisem prowincjonalnej Polski. Owszem –
podróż do Mongolii, Chin i Rosji jest szkieletem tej narracji, ale
(przynajmniej w pierwszej części) to przede wszystkim tło dla wyobrażeniowej
podróży po wschodniej Polsce, po miejscach, których już nie ma, po własnej
przeszłości. Stąd rajd po prowincjonalnej Polsce z włączonym Radiem Maryja w
samochodzie, stąd ucieczka z miasta, które – jak we wspomnieniu z dzieciństwa –
„zamieniało się w miasteczko. Parterowiało. Przypadało do ziemi, żeby w końcu
zamienić się w wieś ciągnącą się aż po krawędź mapy”. Stąd Tłuszcz, Nasielsk,
Węgrów. Stąd rozliczenie z Grochowem i podzwonne dla rekrutującego się ze wsi
wielkomiejskiego proletariatu, stąd nieco zaczepna propozycja, by Lublin zrobić
stolicą Polski („Lublin był lepszy. Niczego nie udawał”), stąd wreszcie
wstrząsające w swojej bezradności opisy pogromu Żydów, które na zawsze
naznaczyły Polskę dotkliwym brakiem (także w sferze symbolicznej).
„Wschód”
jest swego rodzaju odkupieniem win, odprawieniem prywatnych czarów nad historią
– tą prywatną, i tą światową. Podróż na Wschód staje się wymownym gestem – to
ucieczka do miejsc rajskich w swojej pierwotności, ale także wyprawa do wnętrza
potwora. To niejako odwrócenie dotychczasowego, pisanego przez kilka pokoleń
losu (rodzice autora przybyli ze wschodniej Polski do Warszawy) i
zadośćuczynienie największej winie, którą było poczucie obcości. Ale to też
świadoma podróż pod prąd czasu i pod prąd historii, tego zimnego dreszczu,
„który przebiegł od Kamczatki po Łabę”. „Wschód” jest próbą rozliczenia, zrozumienia,
poznania komunizmu – tej traumy, która w wymiarze prywatnym zaciążyła nad
rodzinnym wspomnieniem, zaś w wymiarze globalnym przeczołgała się po ogromnej
połaci przestrzeni i czasu.
Tej
podróży w przeszłość towarzyszy sprzężenie zwrotne. W drugiej części książki,
zdecydowanie bardziej opisowej i zdecydowanie bardziej dalekowschodniej,
Stasiuk wchodzi czasem w rolę komentatora współczesności. Znalazło się tu
miejsce nie tylko na analizę rzeczywistości geopolityczno-socjologicznej, ale
też na projekcję przyszłości z wizją Chińczyków zalewających Zachód tandetnymi
produktami jednorazowego użytku. Trudno jednak wyzbyć się wrażenia, że im dalej
Stasiuk jedzie, tym jego narracja staje się rozmyta. Nadto opisowa,
dokumentalna, czy wręcz publicystyczna. Nieprzypadkowo najmocniejszy chyba
azjatycki fragment „Wschodu” to moment kontaktu z absolutną pustką na
mongolskiej pustyni. Znika wtedy Mongolia, znika Rosja, pojawiają się
archetypiczne obrazy. Z dzieciństwa. Z polskiego Wschodu. Stasiuk jest bowiem
najlepszy wtedy, gdy jego eseistyczna historiozofia staje się melancholijna i
osobista. Czy nie jest bowiem tak, że – jak sam pisze – „im szersze zataczamy
kręgi, tym wyraźniejszy jest środek tego krążenia i tym silniejsze
przyciąganie?”.
Andrzej
Stasiuk
„Wschód”
Czarne, Wołowiec 2014
Czarne, Wołowiec 2014
(tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku "Chimera")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz