W pańskiej – także nominowanej kilka lat temu do „Angelusa” –
powieści „Riwne/Rowno” tytułowe miasto podzielone jest murem na dwie
zantagonizowane części. W „Chorobie Libenkrafta” mieszkańcy miasta
dzielą się na zdrowych i zarażonych tajemniczą chorobą. Symbolika
podziału wydaje się być dla pana wyjątkowa ważna i nośna znaczeniowo.
Czy należy ją rozpatrywać wyłącznie w kontekście ukraińskim?
Wszyscy żyjemy w podzielonym świecie, ale na przestrzeni
postsowieckiej ten podział jest o wiele bardziej wyraźny, jaśniejszy.
Normalni obywatele, elity i żebracy inni są we Lwowie, a inni w Krakowie
i Wiedniu. W Wiedniu żebracy siedzą na ulicach z telefonami
komórkowymi, które dają im władze miejskie. Podział ten może wynikać z
różnych czynników, ale on istnieje. Ludzie są różni, jednak w życiu
codziennym nie ma między nimi agresji. Do czasu, gdy nie nastąpi coś
niezwykłego, gdy ktoś nie wyda rozkazu. Jeśli zaś chodzi o „kontekst
ukraiński”, to mogę nawet nie odpowiadać. Ostatnie dziesięć miesięcy w
moim kraju pokazały wszystko w bardzo wyraźny sposób.
„Choroba Libenkrafta” jawi się jako dystopia bądź antyutopia,
w której rzeczywistość poddana jest ideologicznemu nadzorowi podobnemu
do dyktatu władzy komunistycznej. Czy mamy ten alternatywny świat, w
którym podstawowe teksty kultury (tutaj reprezentowane przez klasyczne
sztuki teatralne) są wycofywane z kanonu, a na ich miejscu pojawiają się
prorządowe agitki, postrzegać jako ostrzeżenie przed powrotem czegoś na
kształt socrealizmu?
Oczywiście. To właśnie także miałem na myśli. Chociaż ludzkość
również w tak zwanych krajach rozwiniętych też ma skłonność zapominania
klasyki, prymityzowania idei, będących jej podstawą. W niektórych
krajach dzieci w szkołach czytają „Romeo i Julię”, czy też „Fausta” z
komiksów. Leonardo di Caprio, człowiek młody, współczesny, nie ustępuje
popularnością Leonardo da Vinci. Dla młodzieży Leonardo to bohater z
„Wojowniczych Żółwi Ninja”. Realizm socjalistyczny – rzecz jasna – nie
powróci, ale ludzie w swej większości stają się coraz bardziej ubodzy
duchem. I jest to tendencja ogólna.
Przerażające jest w pańskiej powieści to, jak łatwo ludzi
tłamszeni przez system potrafią wykonywać najbardziej nawet upokarzające
polecenia. Dlaczego tak trudno im się zbuntować?
Bunt jest łatwy w grupie, wśród ludzi o podobnych poglądach.
Człowiekowi samotnemu trudno wyjść przeciwko ogółowi. Poza tym istnieją
różne społeczeństwa. Dziś krwiożercza polityka prezydenta Rosji
popierana jest przez 90 proc. obywateli jego kraju. O jakim buncie
mówimy? Człowiek w takich warunkach łatwo poddaje się masowej psychozie i
zaczyna zachowywać się tak jak reszta. Czyli przeważająca większość.
„Choroba Libenkrafta” przypomina nieco słynny eksperyment
Philipa Zimbardo – kiedy dać ludziom odrobinę władzy, stają się
zwierzętami. Potwierdza pan tę tezę? W pańskiej powieści bohaterowie bez
mrugnięcia okiem szlachtują psy i potrafią skopać na śmierć drugiego
człowieka tylko dlatego, że ktoś (rząd? propaganda?) wskazuje ich palcem
jako potencjalnych nosicieli choroby.
Władza bez wątpienia zmienia osobowość i zwiększa przekonanie co do
własnej nieomylności. Niedawno w Doniecku kobieta, która była
podejrzewana o sympatie proukraińskie, została przywiązana do słupa
(dosłownie!) i była maltretowana. Wystarczy włączyć telewizor, obejrzeć
wiadomości. Na pewno zobaczymy tam kilka informacji o nieuzasadnionej
przemocy, zabójstwie, porwaniu, torturach. W swojej powieści starałem
się opisać strach, który wypełnia człowieka, paraliżuje go i zmusza do
robienia straszliwych rzeczy. Strach – pomnożony przez świadomość
własnej nieomylności, wzmocniony dodatkowo władzą czy siłą – jest
przyczyną większości aktów przemocy.
Symboliczną rolę w powieści odgrywa sztuka Sofoklesa „Król
Edyp” Jej bohater oślepił się, gdy dowiedział się, jakie popełnił czyny.
W „Chorobie Libenkrafta” jeden z bohaterów okalecza się (na wzór Edypa)
tylko dlatego, żeby coś ukryć. Czyżby normy moralne aż tak się
zmieniły?
Edyp ma świadomość tego, co uczynił i wykłuwa sobie oczy. Prorok
Tejrezjasz, który obwieścił mu, że zabije swego ojca i ożeni się z
matką, także był ślepy. Oślepili go bogowie, ale dostał za to swój
„wzrok wewnętrzny”, dar przewidywania. Stary aktor ukrywa w taki sposób
czerwone plamki, które pojawiły mu się na oczach. Udaje, że rani sobie
powieki i te rany zalewane zostają później jodyną i zabandażowane;
aktor ukrywa, że on także jest zarażony. Wzrok realny i wzrok wewnętrzny
– to właśnie zainteresowało mnie przy pracy nad tą powieścią. Starałem
się opisać, jak w człowieku rodzi się ów wzrok wewnętrzny.
Igor, główny bohater „Choroby Libenkrafta”, jest aktorem.
Ecirwan, bohater „Riwne/Rowno”, jest pisarzem (Ecirwan to anagram
pańskiego nazwiska, ale też nazwisko zbliżone do francuskiego wyrazu
ecrivian – pisarz). Czy ludzie sztuki mają do wypełnienia jakąś misję? A może widzą więcej? Igor doświadcza tego, zapadając na tajemniczą chorobę.
Twórca powinien widzieć więcej i patrzeć głębiej niż inni. Niektórym
się to naprawdę udaje. Utwory, które później określa się jako prorocze,
pisane są w mieszanym stanie natchnienia i socjalnego czy też
historycznego profetyzmu. Lubię i Orwella, i Zamiatina, i Aldousa
Huxleya. Interesuje mnie proza, która opisuje wyimaginowane
społeczeństwa i sam próbowałem napisać coś podobnego.
Zastanawiające, że świat „widziany” przez zamknięte oczy jest
o wiele bardziej kolorowy od szarej rzeczywistości. Odpowiada panu
taka forma eskapistycznych marzeń?
Nie. Myślę, że świat, jaki widzimy z zamkniętymi oczami, jest tylko
bardziej prawdziwy, ale nie powiedziałbym, że jest on bardziej jaskrawy.
Być może na chorobę „innego widzenia” zapadają ci, którym
zbrzydł zwyczajny świat? Igor twierdzi przecież, że nic już nie jest
takie intensywne jak kiedyś.
Są to rozważania mężczyzny, który pokonał równik życia. Rozważania o
utracie smaku, uczuć, ostrości. Ale choroba Libenkrafta – tak, jak ją
wymyśliłem i opisałem – dotyka również młodych ludzi. W pierwszej scenie
powieści w tramwaju dochodzi do zabójstwa nastoletniego chłopca. Jako
autor starałem się opisać świat wewnętrzny głównego bohatera w sposób
najbardziej głęboki i dokładny. Igor brzydzi się przemocą do czasu,
kiedy w końcu pierwszej części powieści jego samego nie dotyka ta
zagadkowa przypadłość.
Zagadkowy jest finał powieści. Nie wiemy, czy wyspa, na którą
Igor trafia wraz z innymi zakażonymi, jest więzieniem czy może
wybawieniem. Życiem czy śmiercią? Rajem czy piekłem? Jak pan
interpretuje tę scenę?
Muszę się przyznać, że w pierwszej wersji powieści, którą następnie
zmieniłem, pewne epizody opisane były dokładniej. Chodzi o to, że w
końcu pierwszej części Igor idzie spać i umiera. Następnego ranka budzi
się, widzi plamki w swoich oczach, ogarnia go przerażenie i ukrywa je
pod makijażem; jest aktorem, wie, jak się to robi. Ale to wszystko robi
człowiek martwy i wszystkie jego dalsze działania są działaniami trupa.
Zabójstwo żony, córki, najlepszego przyjaciela i potencjalnej kochanki
to droga człowieka, który zmarł.
No a wyspa, na którą są oni zwożeni, nie jest ani rajem, ani piekłem,
lecz Prerugatorio, czyśćcem. Świat się zmienił. Miasto na drugim brzegu
rzeki znikło. Nadchodzi nieznana przyszłość.
Czy warto „spoglądać w głąb”? I po co? By odnaleźć ocalającą
„moc miłości” (tak można przecież przetłumaczyć nazwisko z tytułu
powieści)?
Patrzeć w głąb warto. Parafrazując znane wyrażenie, mogę powiedzieć tak: gdy spoglądasz w głąb, głębia spogląda na ciebie.
Ołeksandr Irwaneć
"Choroba Libenkrafta"
tłum. Natalia Bryżko i Natalia Zapór
Biuro Literackie, Wrocław 2013
(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackie Nagrody Europy Środkowej "Angelus")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz