Na pierwszy
rzut oka Jan Balabán nie pasuje do silnie zadomowionego w polskiej świadomości
czytelniczej obrazu literatury czeskiej. Ale Balabán (kto chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o autorze, powinien zajrzeć na stronę wydawnictwa Afera) jest „innym Czechem”
również dla swoich rodaków. Po pierwsze – jest wierzący, co w jednym z
najbardziej zlaicyzowanych krajów na świecie już jest ewenementem (pochodzi z
ewangelickiej rodziny, co znajduje w jego tekstach odbicie nie tylko w nietypowych,
biblijnych imionach bohaterów). Po drugie – jest prowincjonalny. I choć Ostrava
nie jest małym miastem, to jej robotniczy charakter wpływa w zasadniczym
stopniu na absolutnie obce wielkomiejskim prażanom zamknięcie się na
międzyludzkie kontakty, na knajpiane gawędy („W Pradze ludzie chodzą do knajp, żeby pogadać. W
ostrawskiej spelunie zbyt dużo się nie mówi, głównie się chleje. Nie ma się tu
też zaufania do ludzi, którzy od razu zbyt dużo mówią” – twierdzi pisarz). Być
może dlatego Balabán hołduje krótkim formom, w których mówi się krótko, acz
treściwie. Po trzecie wreszcie – nie jest pogodny. A przecież pohoda to słowo-klucz, które najlepiej
określa narodowy charakter Czechów: „Lubimy
hodować w literaturze dobroduszną sąsiedzką tradycję: Chłopie, powinieneś nas
rozbawić, doprowadzić historię do jakiegoś szczęśliwego zakończenia. Ukołysać
nas wszystkich”. Balabán wyznaje inną filozofię – jego utwory są wręcz
zaprzeczeniem metody, według której „ukołysanie”, zagadanie, obśmianie świata
pozwala zapomnieć o jego niewygodach. U Balabána świat jest prawdziwy, ponieważ
jest okrutny. Jego bohaterowie walczą więc z niezrozumieniem, porzuceniem,
odtrąceniem. Z codzienną rutyną, od której uciekają w alkohol, fobie, sny.
Dlaczego zatem Czesi, wychowani na
tradycji rubaszności i klídu, czyli
obezwładniającego spokoju, nagrodzili książki Bałabána deszczem nagród (za
którymi zresztą nie przepadał – mierziło go zakłamanie literackiego światka,
który przenosi uwagę z książek na puste rozmowy o rynku wydawniczym)? Czyżby
zadziałała tutaj prosta zasada odkłamania rzeczywistości? Byłoby to zbyt
proste, wszak Balabán jest zbyt wytrawnym twórcą, by ograniczyć się do
odmalowania czernuchy. On idzie o krok dalej – pokazuje, że (jakkolwiek
banalnie by to zabrzmiało) największe szczęście człowiek odnajduje, gdy próbuje
przezwyciężyć własne słabości. „Żeby w to uwierzyć, trzeba mieć
serce jak Hans Christian Andersen” – napisał w jednym z opowiadań. Balabán miał
wielkie serce, co doprowadziło do jego przedwczesnej śmierci (kardiomopatia
stała się niestety w jego przypadku nazbyt chętnie wykorzystywanym
metaforycznym chwytem marketingowym), ale przede wszystkim pozwoliło mu
doskonale zrozumieć ludzkie bolączki, a potem zamienić je w literaturę.
Pierwsze polskie
wydanie utworów Bałabána przynosi dwa jego najważniejsze zbiory opowiadań –
„Wakacje” oraz „Możliwe, że odchodzimy”. Każdy z nich liczy po kilkanaście
krótkich tekstów, na pierwszy rzut oka autonomicznych, które jednak w miarę
czytania zaczynają układać się w spójną opowieść zazębiającą się wokół kilku
bohaterów. Widać to zwłaszcza w „Wakacjach”, gdzie ten formalny zabieg nadaje
całości dodatkowego waloru. W pewnym momencie czytelnik zaczyna się bowiem
orientować, że wszystkich tych życiowych rozbitków – doktora Ivana Satinskiego,
Pawła Niedostala, Tatianę (a także osoby pojawiające się w drugim planie, choćby Szczepana
Żurawia, lokalnego pijaczynę, o którym zaraz po urodzeniu wiadomo było, że „się
nie udał”) łączy coś więcej niż tylko zwichnięty życiorys. To ostrawskie
dzieciństwo wśród kopalnianych hałd, brak poczucia rodzinnego ciepła, młodość
zdeptana socjalistycznym buciorem nijakości, ale też chęć zerwania z takim
sposobem życia, idealistyczne wyzwanie rzucone w twarz światu dziadków,
rodziców, światu czechosłowackiego stuporu. Podejmowane przez głównych
bohaterów działania kończą się, na pierwszy rzut oka, sukcesem – większość z
nich ma dobrą pracę, mieszkanie, rodzinę. Poznajemy ich jednak w momencie, gdy
ta życiowa stabilność, o której zawsze marzyli, wyślizguje im się z rąk. Doktor
Satinsky traci pracę i popada w spowodowane ciągiem alkoholowym otępienie,
Paweł Niedostał obserwuje, jak jego małżeństwo rozpada się z dnia na dzień.
Balabán stawia czytelnika w sytuacji tożsamej z jego bohaterami, którzy nie
wiedzą, w jaki sposób mogło dojść do sytuacji, w jakiej się znaleźli.
Bohaterowie Bałabána są jednakże zdeterminowani, by walczyć o swoje status quo
lub przynajmniej wydobyć się z psychicznego dołka z jak najmniejszymi
obrażeniami. Im bardziej tego jednak pragną, tym mocniej się pogrążają – w
kolejnego Sylwestra Paweł, zamiast dojść do porozumienia z żoną, zabiera dzieci
na spacer, doskonale wiedząc, że przez następny rok w ich małżeństwie nic się
nie poprawi. Smutna sytuacja, w której znajduje się Satinsky, nacechowana jest
z kolei absurdem – gdy pozna wreszcie nową kobietę i się ustatkuje, jego
wybranka stwierdzi, że jego nagła przemiana jest na tyle niecodzienna, by
podejrzewać, że Ivan ma na oku kogoś innego. Tak jest z większością bohaterów
„Wakacji” – dojmujący smutek atrofii małżeńskich uczuć (okrutnie prosta
zależność: „Ona tego potrzebuje, a on nie zamierza jej tego dać”), którego
żadnymi siłami nie da się przezwyciężyć, przeplata się z czarnym humorem
nieoczekiwanych rozwiązań (Szczepan uwalnia się od rodziny i problemów
finansowych za pomocą zdechłej wrony, która zablokowała przewód kominowy).
Opowiadania z
tomu „Możliwe, że odchodzimy” rozwijają podstawowe motywy obecne w „Wakacjach”, znacznie poszerzając jednak
wachlarz bohaterów. Balabán dopuszcza do głosu rozstające się pary, samotników,
osoby walczące z nałogami i z własnymi słabościami (są wśród nich reprezentanci
wszystkich pokoleń – od dzieci do starców). To już prawdziwy szwadron osób,
które łączy wspólne doświadczenie, a mianowicie nagłe zderzenie z przeciwnościami
losu, które wymaga walki z samym sobą, przezwyciężenia własnej niemocy.
Konfrontacja ta odbywa się na rozmaitych poziomach – od eschatologii (zmagania
rodziców ze śmiertelną chorobą córki)
przez socjologię uczuć (kryzysowe momenty międzyludzkich związków) aż po błahe
z pozoru odwzorowanie pierwszych dziecięcych doświadczeń bolesnego starcia z
wrogim światem. Balabán z uwagą, ale też zadziwiającą czułością, przygląda się
człowiekowi przypartemu do muru. „Albo się odepchnę i zacznę bić, albo to mnie
przy tym murze ubiją” – twierdzi Balabán, zmuszając swoich bohaterów do walki.
Czasem jest to zadawanie ciosów na oślep, niekiedy rozpaczliwe bronienie się
zamiast atakowania w obronie honoru i czci (cóż za podejrzanie nadęte słowa –
lepiej chyba powiedzieć, że bohaterowie Bałabána uparcie bronią swojej
moralności, swojego człowieczeństwa, swojego „ja”), ale równie często są to
wspaniałe szarże jednostek, które nigdy by się nie przyznały do odwagi. To
właśnie opowiadania, w których bohaterowie podejmują zaskakujące dla samych
siebie decyzje, w najwyższym stopniu oddają literacki kunszt Bałabána, który
był – jak się okazuje – znakomitym znawcą dusz ludzi na krawędzi załamania
nerwowego. Autor „Możliwe, że odchodzimy” buduje swoje prozatorskie arcydzieła opisując
emocje o sile tsunami, które rodzą się z najbardziej błahych wydarzeń. Oto
jeden z bohaterów przysłuchuje się rozmowie knajpianej barmanki ze sprzedającym
płyty domokrążcą – ich nieoczekiwane porozumienie i wspólnota gorzkich
doświadczeń niosą w sobie coś zaskakująco urokliwego, a jednocześnie
demaskatorskiego. Bohater opowiadania „Karuzela” odwiedza znajomych, którzy
przechodzą małżeński kryzys, i wizyta ta staje się chwilowym azylem
normalności. Lub inny przykład – ojciec wybiera się na wycieczkę rowerową z
synem, podczas której orientuje się, że nie potrafi się porozumieć ani z nim
(nie docenia chłopięcej wrażliwości), ani z żoną (którą idealizuje w myślach, a
w rzeczywistości nie umie się do niej zbliżyć). Balabán świetnie ukazuje te
„błyski”, momenty iluminacji, codzienne epifanie, dzięki którym człowiekowi
objawia się nagła (samo)wiedza. Im bardziej gorzka i zaskakująca jest wiedza o
sobie samym, tym bardziej przejmująca jest fabuła opowiadań Balabána.
Najwyrazistszym tego przykładem jest, najlepsze chyba w całej książce,
opowiadanie „Edyta”. Zaczyna się od kłótni małżeńskiej – mąż powstrzymuje się
przed uderzeniem żony, na zimno przyjmując atak jej furii, po chwili wychodzi z
domu, a żona jedzie spotkać się z kochankiem we wspólnie z małżonkiem prowadzonym
(do niedawna) biurze. W nocy dzwoni jednak do męża. Okazuje się, że kochanek ją
porzucił. Małżonkowie wracają do domu. Milczący, zapłakani, zawzięci,
sfrustrowani. Nie wiadomo, czy cokolwiek da się tu uratować, ale ta nagła
bliskość, nieoczekiwane porozumienie, jest dla nich czymś, czego nie
doświadczyli od lat. Zamiast wracać najprostszą drogą do domu, mąż wjeżdża na
obwodnicę miasta, żeby jak najdłużej celebrować tę chwilę (może ostatnią) ich
szorstkiej miłości. Jest noc, szum autostrady, połykanie łez. Wszyscy chcą, by
ten moment trwał jak najdłużej – i bohaterowie, i my, czytelnicy. Niech jadą
bez końca.
Jan Balabán
"Wakacje. Możliwe, że odchodzimy"
tłum. Julia Różewicz
Afera, Wrocław 2011
(tekst ukazał się pierwotnie w "Lampie")
Świetnie napisany artykuł. Mam nadzieję, że będzie ich więcej.
OdpowiedzUsuń