Panie
Marku, zacznijmy – jeśli pan pozwoli – od futbolu, bo i tak
byśmy od tego tematu nie uciekli. Doskonale znany pańskim
czytelnikom Jan Jo Rabenda twierdzi, że w poetyce przestrzeni
Bachelarda brakuje fenomenologii boiska. Z poglądami Rabendy zawsze
było panu po drodze, ale mam wrażenie, że w tym wypadku Rabenda
staje się czymś więcej niż pańskim alter ego.
Tak,
to dość plastyczny awatar. Oczywiście nieco autoironiczny, ale,
jak pan mówi, żyje życiem własnym. Jego istnienie rodzi się w
rodzaju pastiszu melancholicznej pseudonimizacji znanej od Burtona po
Pessoę. Teraz występuje jako literacki odrzutek – nikt go nie
chce i pewnie słusznie, wydawać – który żywi
utopijno-nostalgiczną wizję świata braci, świata braterstwa
wyczytaną w dzieciństwie, w starej książce o futbolu, która jest
zarazem książką o pięknie i moralnej czystości. I marzy –
kiepski poeta, ale dobry marzyciel – o boisku jako alegorii ziemi
bez wojen, bez przemocy. Jak naiwny Kandyd rozmawia o tym z ludźmi
dookoła i widzi, że wobec dzisiejszego świata, który doszedł do
kresu możliwości, świata „monoteizmu rynkowego”, jak mówi
jeden z jego rozmówców, nostalgiczne wspomnienie może byś czymś
więcej niż bierną tęsknotą.
Literatura
i futbol zawsze się łączyły. Sporo pisarzy grało w piłkę –
Esterhazy, Hrabal, Camus (jakoś nie mogę sobie wyobrazić tego
dandysa w stroju bramkarza). Znalazłoby się jeszcze kilku. Bieńczyk
na przykład.
Pan
sądzi, że Camus był dandysem? Sam tak nie myślę, on był z
peryferii, z innego kontynentu, z biedy i jakoś temu pozostał
wierny. Owszem, filozofom czytającym „Człowieka zbuntowanego”
mógł się wydać dandysem filozoficznym w tym sensie, że nie
przejmował się ścisłością argumentacji, z dezynwolturą kleił
je całość. W każdym razie dziękuję za to miłe boiskowe
towarzystwo, ja też byłem najlepszy na bramce.
Skoro
użyłem słowa „peryferia”… Nie zajmowałem się tym bliżej,
ale wydaje mi się, że futbol wchodził do literatury tam, gdzie nie
było świateł rampy, czyli na przykład w Europie Środkowej,
właśnie na poboczach – jak to chcąc nie chcąc się odczuwało –
„prawdziwej” Europy. W Paryżu mało kto o futbolu pisał. U nas
na pewno to się łaczyło jakoś z poszukiwaniem przestrzeni
zastępczych, idealnych, gdzie można było wyrazić to, co gdzie
indziej podlegało ograniczeniom. Futbol, czy w ogóle sport, w
ciekawy sposób pomagał nam rozgrywać doświadczenie komuny. W
sposób, rzekłbym, akceptująco-negujący. Z jednej strony to były
nasze drużyny, z naszego kraju, to było nasze życie, to była
codzienność, której się mówiło „tak”, bo się w niej
tkwiło, bo się chciało jakoś fajnie żyć; a z drugiej strony
przez futbol mówiliśmy „nie”, mieliśmy w nosie wszelką
państwowość, wkładaliśmy w niego marzenia, które nic nie miały
wspólnego z socjalistycznym udziałem w socjalistycznym życiu.
Pamiętam dobrze, że gdy szedłem po zwycięstwach na Mundialu w
1974 do centrum miasta krzyczeć z chłopakami, tworzyć pochody, na
które zaraz rzucała się milicja, miałem poczucia, że wyjąc
„Kazimierz Deyna naszym przyjacielem jest”, buntuję się
antyustrojowo.
Spotykał
się pan na boisku z Jerzym Pilchem, który w "Drugim dzienniku"
zestawił – na wzór drużyny piłkarskiej – swoją jedenastkę
pisarzy (a właściwie dwie jedenastki plus rezerwowi). Skład
podstawowy: Płatonow, Faulkner, Mann, Dostojewski, Tołstoj,
Flaubert, Gogol, Borges, Proust, Babel, Szekspir. Zastanawiam się,
jak wyglądałaby pańska drużyna?
Pilch
miał niestety prawo pierwokupu. Aby się nie powtarzać, skład
nieco alternatywny: zachowuję Flauberta na lewej pomocy, i Prousta
na prawej obronie. Sebald na prawej pomocy, Diderot w środku pola,
wczesny Kundera z dziesiątką, Cioran na prawym skrzydle, Racine
jako lewy łącznik, Baudelaire i Bolaño jako stoperzy, na bramce
Hemingway, na lewej obronie Schulz. Jako joker Naborowski, poeta
barokowy. Naprzeciwko drużyna rosyjska, wynik mocno niepewny.
Myślałem,
że będzie jedenaście razy Proust, który jest w pańskiej książce
odniesieniem do wszystkich niemal zagadnień. Może nie tyle sam
Proust, co "W poszukiwaniu straconego czasu". Wszystko
można tam odnaleźć, wszystko można tym wytłumaczyć. Absolutne
arcydzieło?
Drużyna
z samego Prousta grałaby w tył i w poprzek boiska. Może dlatego
lubię dawną barcelońską tiki-takę... Arcydzieło absolutne?
Absolutne pewnie nie, zresztą nie umiem takiego sobie wyobrazić.
Proust niekiedy watuje, dopisuje za dużo – kto zresztą tego nie
robi. Przywołuję go ciągle z całą świadomością rzeczy jako
rodzaj stałego punktu odniesienia czy tła, książkę książek –
bo „Jabłko Olgi” też jest – poniekąd – książką o
książkach. Poza wszystkim u Prousta interesuje mnie jego
nieprawdopodobna uważność na szczegół, na gesty chociażby. No i
interesują mnie zwłaszcza jedne z podstawowych napięć
„Poszukiwania...”: zachwyt versus suchość serca; oczarowanie
versus umieranie, odchodzenie; literatura a życie – bo to one
tworzą oś konstrukcyjną „Jabłka Olgi”.
Skoro
mowa o niespodziewanych literackich odkryciach – wiedział pan, że
wspomniany Jerzy Pilch w jednym z dawnych felietonów także odnosił
się do wiersza Zbigniewa Herberta "Dalida"? Robił to
oczywiście w kontekście piłkarskim. Tak jak Pan Cogito "odgaduje
bezbłędnie daty swego życia" dzięki piosenkom Dalidy , tak
Pilch pamięta pewne daty dzięki wielkim meczom i wielkim turniejom.
Najważniejszy był dla niego mundial w Chile z 1962 roku. Dla pana,
mlodszego od Pilcha o cztery lata (cztery lata! mundialowa
miara), jest to pewnie turniej w Anglii, rok 1966?
Nie,
nie pamiętałem, pięknie dziękuję za podpowiedź! Widzi pan, to
się jakoś pokoleniowo wszystko zgadza. Co do dat, tak, Anglia 1966,
do niedawna pamiętałem wszystkie wyniki tamtych meczów, a tych z
ostatnich mundialów – nie pamiętam niemal w ogóle. Tak działa
pamięć, która to, co dawne wyostrza kosztem niedawnego, lecz, z
drugiej strony, obrazuje to, co się stało z dzisiejszym futbolem:
przez rozmnożenie rozgrywek, ilości drużyn, wszystko staje się
nieostre, nie może być przecież igrzysk tam, gdzie są wieczne i
nieskończone igrzyska. A cyfry – daty, wyniki – to są
matematyczne szyfry tego, co przeżyliśmy. 3:2 z Argentyną na
mistrzostwach w Niemczech w 74 to coś więcej niż wynik, to wraz z
innymi cyframi, które w pamięci pozostały, cyfrowy zapis mojego
istnienia.
Był
to prawdopodobnie czas, gdy czytał pan "Do przerwy 0:1"
Bahdaja czy "Klub jedenastu" Eduarda Bassa (dziękuję za
wskazówkę – sięgnę!). Dorzućmy to tych "książek
pierwszych" jeszcze Niziurskiego (też z fragmentami
piłkarskimi). Pamiętam, że Niziurskiego czytałem z łapczywością,
choć niektóre konteksty "Księgi urwisów" były juz dla
mnie niejasne. Natomiast Bahdaj – takie choćby "Stawiam na
Tolka Banana" – był już dla mnie nieczytelny. Myśli pan, że
lektury pańskiego dzieciństwa mogą byc dziś czytelne i aktualne?
Czy w ogóle książki mogą "wyjść z użycia", tak jak
słowa (przypomina pan między innymi ordynusa, serwus, koklusz i
dziwożonę)?
Bass
był pierwszy. Ma pan rację, Niziurskiego da się czytać dzisiaj,
Bahdaja, poza „Do przerwy 0:1”, trudno, chyba że się chce
szukać śladów dawnej codzienności. Niziurski miał język, który
ucho literackie również dzisiaj zauważy, nawet jeśli fabuły
wydają się teraz słabsze. Wiadomo, że Bóg literatury rozpoznaje
swoich po długich nieraz latach; wystarczy przejrzeć listy
bestsellerów sprzed wieku i to, co się z tamtych rzeczy dzisiaj
wydaje i czyta obecnie. Nigdy nie wiadomo, co zostanie w cieniu, a co
się przebije do podręczników. Książki nie wychodzą z użycia,
raczej zasypiają. Najgorszy los jest tych, z których nie da się po
latach nic wycisnąć, których nie da się czytać nawet jako
kuriozum. Z Bahdaja można chociaż wycisnąć parę językowych
drobiazgów czy opis warsztatu prywaciarza w w gomułkowskiej Polsce.
Trudno
też dzisiaj trafić na bohaterów literackich – zwłaszcza
głównych – o znacznej tuszy, jak choćby tytułowy Gruby z
powieści Aleksandra Minkowskiego. Na terror bycia fit, ogarniający
także literaturę, narzekał nie tak dawno Krzysztof Varga. Myśli
pan, że mamy problem z poprawnością?
Mamy
problem z poprawnością łamaną przez hipokryzję w życiu
politycznym, społecznym i obyczajowym. Ale myślę, że poprawność
jest raczej demonem dziennikarstwa niż literatury. A w obrębie
literatury bardziej krytyki niż pisarzy.
O
"książkach pierwszych" mówi i pisze się często. O
"książkach ostatnich" niezwykle rzadko. Niezwykle
przejmujący jest w pańskiej książce fragment, w którym opisuje
pan ostatnią ważną lekturę pańskiej matki. Nie myślał pan, by
poświęcić więcej uwagi temu zagadnieniu?
Trzeba
uważać, by nie wpaść w komedię „ostatnich słów”,
„mądrości” na pożegnanie. Albo w wyznanie spod ankieterskiego
znaku: „Jakie cztery książki zabrałbyś na bezludną wyspę?”.
Rzecz w tym, że nie da się niczego podsumować, nie da się
podsumować życia, które się przeżyło.
Na
starość zmienia się oczywiście sposób czytania. Dziecko, jeśli
wejdzie w książkę, czyta od dechy do dechy, przynajmniej taki mam
obraz czytającego dziecka z dawnych czasów, bo sam nie mam
potomstwa. Stary czyta wybiórczo, chwyta pojedyncze zdania,
fragmenty. W przypadku, o którym pan mówi, najbardziej uderzające
jest to, że ta staruszka czyta książkę jak dziecko, jakby miała
dziesięć lat. Ale też dlatego, że nie czytała książek przez
całe życie. My zbyt dużo przeczytaliśmy, aby pod koniec życia
zamknąć się w „książkach ostatnich”.
Przy pomocy książek
możemy żegnać się ze światem jako czytelnicy, ale równie
interesujące byłoby przyjrzenie się książkom, które
poszczególni autorzy pisali tuż przed śmiercią. Tutaj znów
pojawiłoby się "W poszukiwaniu straconego czasu"
redagowane gorączkowo przez Prousta w ostatnich dniach jego życia.
Tak, Proust to jest
przykład wyjątkowo heroiczny. Od pewnego momentu w jego życiu już
nie ma nic, dosłownie nic innego poza książką. Leży na katafalku
w pokoju obitym korkiem i już tylko dopisywaniem i skreślaniem się
zajmuje. Dlatego Marcel wciąż sobie stawia pytanie: czy zdążę?
Albo, przykład świeższy, Roberto Bolaňo. To jest dla mnie
bohaterstwo, podobnie jak bohaterami są ci, co próbują coś pisać
w sytuacji ekstremalnego zagrożenia; mamy przykłady dzienników
pisanych w obozach czy w ukryciu. Nie tylko bohaterstwo fizyczne:
bohaterstwo woli przede wszystkim. Bo o tę jest zawsze najtrudniej.
Proust,
Nerval, Marilyn Monroe, Hopper, Zidane – bohaterów pańskiej
książki łączy między innymi to, że są w swoich dziedzinach
wręcz ikonami. Wydawać by się mogło, że trudno napisać coś
nowego o MM. Panu się udaje. Nie obezwładnia pana ogrom materiału?
Gdybym
podchodził do nich akademicko, zapewnie nic bym nie napisał;
bibliografia, jak pan mówi, jest przeżająca, w wypadku Prousta aż
śmiech pusty bierze. Luksus pisarski polega na tym, że można się
uczepić jednego zdania, jednego obrazu, jednej fotografii. Uchwycić,
czy raczej się zachwycić, bo takie pisanie zaczyna się od
zachwytu. W przypadku Prousta zobaczyłem „jaśniej w zachwyceniu”
jeden mały akapit i z niego wszystko wyszło. O Prouście „ogólnym”
nic by się nie udało wymyślić.
Z
postaci mniej znanych – co z tego, że fikcyjnych – mamy w
"Jabłku Olgi..." kopistę Bartleby'ego z opowiadania
Melville'a. Tyle tylko, że ten bohater robi ostatnio niesamowitą
karierę. Jego "wolałbym nie" stało się
nieoczekiwanie(?) jednym z najprecyzjniejszych opisów dzisiejszego
świata. Skąd moda na Bartleby'ego?
O
Bartlebym pisałem kiedyś, teraz istotnie stał się postacią aż
tak bardzo „popularną”, że poświęciłem mu tylko jeden
akapit, czując, że włażę w teren zbyt już mocno ukształtowany.
Ale czytany on jest tak różnie. Najczęściej jego słynna formuła
„wolałbym nie” przerabiana jest na hasło społecznego oporu,
buntu. Bartleby staje się ikoną odmowy, protestu przeciwko
porządkowi społecznemu. Odmowy kogoś (tak opisywał nowego
Bartleby’ego Baudrillard), kto nie tyle nie zgadza się na takie
czy inne postępowanie władzy, ale odrzuca różne alternatywy do
wyboru, które władza proponuje. Staje się powoli bohaterem naszych
czasów.
Wśród
postaci, o których pan pisze, jest jeszcze mało znana francuska
aktorka Dominique Sanda, a raczej jej portret. Czytaniu twarzy
poświęcał pan zawsze dużo uwagi. Jestem ciekaw, czy interpretuje
pan czasami własną?
W
domu u mnie mówią, że nigdy nie używam lustra. I właściwie to
prawda, jestem ikonoklastą siebie samego. To pewnie nie jest też
całkiem zdrowe, rodzaj narcyzmu na wspak. Żadnych własnych
wizerunków z własnej woli w Sieci. Nie mam siły walczyć z
wydawcami, by zrezygnowali ze zdjęcia na okładce, poddaję się
sesjom fotograficznym. Ale od pewnego czasu nie pozwalam już, na ile
się da, na nagrywanie, kiedy jestem zapraszany na jakieś publiczne
spotkania.
A
gesty, które – jak pan pisze – mają nad nami władzę? Jaki
jest gest rządzący Markiem Bieńczykiem?
Niestety
gest chwytania się za twarz, zakrywania jej dłońmi; przemywam
dłońmi twarz na sucho. No. nie jestem z tego dumny. Gdy ktoś
bliski podobny gest wykonuje, sam dostaję szału.
Mówiąc
o bohaterach tej książki, trzeba wspomnieć o osobach panu bliskich
– matce, ojcu, Oldze i Dawidzie. Zwłaszcza ta tytułowa para zdaje
się być szczególnie znacząca. Dlaczego za ich pomocą przekracza
pan gatunkowe ramy eseju i przesuwa się ku prozie?
Olga
i Dawid to moi przewodnicy; pomagają mi wypowiedzieć moje dwa
podstawowe doświadczenia życiowe. Doświadczenia te przyjmują
różne postacie w książkach czy obrazach, o których piszę; stąd
eseje o Prouście czy Hopperze, stąd to spotkanie bohaterów żywych
i napisanych czy namalowanych. Właściwie uważam się za czytelnika
naiwnego, nigdy nie robiłem większych różnic między zdarzeniem z
życia realnego i z życia książkowego; jestem pisarzem
egzystencji, piszę o, jakby rzekł Kundera, tematach egzystencji i
to mnie interesuje przede wszystkim. A to, czy widzę je i opisuję
jako doświadczenia realne czy jako doświadczenia lekturowe, nie ma
znaczenia. „Jabłko Olgi” jest na swój sposób jedną
opowieścią, gdyż dotyczącą kilku powracających tematów, które
mają stanowić o jej spójności. Nawet jeśli składają się na
nią teksty pisane w różnym czasie.
Niezwykle
intrygująca jest postać Dawida, uciekiniera z getta lwowskiego, w
zasadzie wiecznego uciekiniera, który nie może się zatrzymać. Kim
był?
Wie
pan, w książce nie jest powiedziane, że ucieka z ghetta i że
ucieka we Lwowie. Można się domyślić pewnych rzeczy. Proszę
wybaczyć, odpowiem teologicznie: Dawid jest tym, kim jest... w tej
książce.
Nie
on jeden spośród pańskich bohaterów ucieka. Uciekinierami,
dezerterami z życia są tu niemal wszyscy. Tak jak niemal wszyscy są
melancholikami. Czy melancholia zawiera w sobie chęć ucieczki?
Nie
wszyscy, Dawid nie jest melancholikiem, ale oczywiście wielu
uciekających jest. Zwłaszcza tych uciekających w głowie. To widać
od razu, na pierwszy rzut oka: rozmowa z nimi jest trudna, nie ma ich
tutaj, uciekają w siebie, uciekają gdzieś myślami, nie umieją
patrzeć w oczy, bo spojrzenie w oczy to przyznanie, że czas
istnieje, że ta chwila jest ważna, podczas gdy melancholik chce się
wymknąć czasowi, uciec tam, gdzie aktualnie jest jak najmniej.
Często ucieka realnie, odchodzi, wszystko, tylko nie być tutaj –
tak brzmii jego zew
Czy
istnieją miejsca melancholiogenne? Gdy pisze pan o uciekinierach
z/do Korsyki, mam wrażenie (poparte dodatkowo lekturą "Campo
Santo" Sebalda), że tak.
Melancholia
jako topos jest raczej wędrowna: w poszczególnych okresach wiąże
się bardziej z pewnymi przestrzeniami, które w kolejnych porzuca.
Ruiny rzymskie na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku
były miejscem par excellence melancholicznym, wokół nich powstawał
wówczas mocny dyskurs melancholiczny. Dzisiaj są one dla nas puste,
podobnie jak od melancholii uwalniają się miasta, kiedyś nią
przez pisarzy nasączone, jak Wenecja czy Paryż. Mówię na poziomie
zbiorowym, bo indywidualnie każdy ma swoje odrębne doświadczenia.
Powstają nowe przestrzenie dla melancholii, wręcz już kosmiczne,
jak to pokazuje film „Grawitacja”. Ale niewątpliwie pewne
pejzaże są predestynowane do melancholizacji. Dla Ciorana była to
środkowa Hiszpania na przykład, myślę, że miał rację. Przy
czym każdy pejzaż melancholiczny wywołuje inny rodzaj
doświadczenia. Brzegi Atlantyku, zwłaszcza w Portugalii, wywoływały
przez wieki melancholię lekką, naznaczoną tęsknotą, saudade.
A Korsyka coś bardziej drapieżnego, niespokojnego. No i są miejsca
pojedyncze, rozsiane po całym świecie, odgrzebywane przez
wyobraźnię melancholijną.
Takimi
miejscami są także bunkry. Pisze pan o bunkrach Muru Atlantyckiego,
a zarazem cytuje Stasiuka, opisującego bunkry w okolicy Drohiczyna.
"Wspomnienie za wspomnienie: w ten sposób bunkry Stasiuka i
moje bunkry tworzą przeciwstawne granice. Z jednej strony rysują
zachodnią granicę Zachodu, z drugiej jego aktualną granicę
wschodnią". To nie jedyne powiązanie między wami. Jest
jeszcze Grochów. Idealny dla melancholików. Zastanawiam się, kiedy
napisze pan książkę o Grochowie?
No
tak, powiedziałem Andrzejowi: ukradłeś mi tytuł; przygotowuję
parę opowiadań, które się dzieją na Grochowie mniej więcej,
może uda się skończyć, ale tytułu już nie mam, bo mi zabrał.
Napisałem dłuższy wywód o tym naszym pokrewieństwie, ale w końcu
nie dałem go do „Jabłka Olgi”. Istotnie, przez wiele lat, nie
znając się, byliśmy sąsiadami. Otoczenie geograficzne ma duży
wpływ na wyobraźnie, sposoby myślenia, odczuwania i pisania; to
dobrze wiadomo. Mam wrażenie, że w pewnym sensie łączy nas
rozbieżna zbieżność. Choć chodziłem do szkół dłużej niż on
i otrzymałem standardową, grzeczną edukację, podczas gdy on był
w dużej mierze samoukiem, to nauczyliśmy się na Grochowie, miejscu
niedookreślonym, półmiejskim-półwiejskim, pewnego, rzekłbym,
outsiderstwa. To widać w samym pisaniu, i on, i ja jesteśmy
właściwie pozagatunkowi, choć każdy na inny sposób. I czuję też
zbieżności w tych naszych odjazdach: on, nie znoszący Zachodu, na
Wschód; ja nie znoszący Wschodu (czy raczej zafascynowany przez
Wschód, lecz z różnych przyczyn, o których nie będę tu
wspominał, odrzucający go) na Zachód. Szukamy po dwóch stronach
kontynentu, odnoszę wrażenie, czegoś podobnego.
Pod
koniec książki popada pan w ton katastroficzny, pisząc o wojnie i
terroryzmie. "Bo nie mówcie, że tego nie czujecie, że zaraz
coś nie rąbnie, że niebo nie wisi nad nami jak ciężka pokrywa i
nie zsyła nam dni ciemniejszych niż noce. Butelka wody, odzież na
zmianę, cztery kanapki do chlebaka. Uciekać, trzeba uciekać".
Widać to zwłaszcza – na zasadzie kontrastu – w tekście
poświęconym Sempému. Jego ilustracje, ukazujące Francję nieco
wyidealizowaną, poetycką, łagodną nawet wtedy, gdy jest ukazana w
krzywym zwierciadle, wydają się w kontekście ostatnich wydarzeń
niepokojąco nieaktualne, oderwane od rzeczywistości. Czy tamtej
Francji Sempégo już nie ma? Czy coś się skończyło – we
Francji, w Europie, na świecie?
Tak,
coś się skończyło. Poczucie to zewsząd narasta, nie ma co
udawać, że tak nie jest. Mówią to histerycy jak ja, i analitycy
jak u nas choćby Leder, a na świecie Žižek. Setki innych,
ekonomistów, historyków, pisarzy. Może nawet nie tyle chodzi o
koniec, co o początek, o wyobrażenie, że stanie się wkrótce coś
niewyobrażalnego, że musi się stać. Jasne, że taki fantazmat
końca powtarza się w dziejach Europy co jakiś czas. Raz, niekiedy
parę razy na jedno stulecie. Tak jakby ludzkość do końca nie
mogła uwierzyć we własne istnienie i musiała co kilkadziesiąt
lat doprowadzić je na skraj; jakby ludzkość nie mogła znieść
ciężaru własnego istnienia. Więc to się wciąż powtarza, trzeba
na to wziąć poprawkę, ale powtarzają się też wojny.
Tamtej
Francji Sempégo nie ma, bo to była Francja trochę odwieczna,
trochę przedwojenna. Jednak u Sempégo, trzeba to powiedzieć,
jesteśmy we Francji białej, albo parysko-intelektualnej, albo
prowincjonalno-sielskiej. Ale też jest w Europie coraz mniej Europy,
rozpada się jedność, która była najpiękniejszą rzeczą, jaka
mogła się w Europie zdarzyć. Nie udało się z wielu przyczyn,
lecz dlatego także, że tak mało siebie w nią się wkładało.
Każdy kraj ma swoje przewiny, dawne demoludy traktowały często
Europę jak partię komunistyczną: listę obecności trzeba
podpisać, trzeba mieć legitymację, żeby był święty spokój i
pensję mieć wypłaconą, ale tak naprawdę to nie nasza sprawa, to
robią jacyś „oni”. Wiele partii w Polsce traktowało i traktuje
Europę jak PZPR; nie znoszę tego.
Wszystko
jest do ułożenia od nowa, ale kiedy prześledzi się sposób, w
jaki Europa układała się na nowo i dawała sobie impuls budowy
nowego prządku, zauważy się łatwo, że następowało to zazwyczaj
po wojnach. Unia Europejska była próbą ułożenia czegoś na nowo
w sposób ewolucyjny, bez cezury wojennej, i coraz bardziej się
wydaje, że to się nie udało.
Przepraszam,
że zakończę patetycznie – ale czy w kontekście powyższych
rozważań wierzy pan (jak Sempé, powtarzający to za Grossmanem),
że "dobro zbawi świat"?
Wie
pan, patos mi w ogóle nie przeszkadza; właściwie to jestem za
patosem, nie rozumiem, jak można zachowywać się niepatetycznie na
małej kulce wirującej w nieskończonym kosmosie, w „przerażającej
ciszy nieskończonych przestrzeni”. To jakiś brak wyobraźni,
mówić spokojnie i ważąc słowa. Jestem za patosem, i jestem za
ckliwością, czyli patosem w mikroskali.
A
co do pańskiego pytania, nie, nie wierzę; myślę, że będzie tak,
jak dotąd: świat będzie falował między wojną a pokojem, między
rzeziami a ogrodami, między przemocą a braterstwem. Dobro będzie
wracało, zbawiało świat na krótką chwilę. To może nie jest
jeszcze najgorsze rozwiązanie.
(tekst ukazał się pierwotnie w "Polityce")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz