piątek, 10 maja 2013

ROSJA SOROKINA. CIEMNO WSZĘDZIE, GŁUCHO WSZĘDZIE - Władimir Sorokin "Zamieć"

„Zamieć” Władimira Sorokina jest jednym z najważniejszych utworów tego pisarza z okresu posedesowego. Właśnie tak – posedesowego. Twórczość Sorokina – najważniejszego dziś rosyjskiego prozaika – można bowiem podzielić na dwa zasadnicze okresy: przed incydentem z sedesem i po nim.

Stalin kopuluje z Chruszczowem, czyli jak rodzą się gwiazdy

Rosja paradoksami stoi, co znakomicie ilustruje przypadek Sorokina. Ten czołowy dziś pisarz rosyjski (co należy rozumieć: „zmagający się z Rosją”), przez wiele lat publikował powieści, w których mieszał swój kraj z błotem. I nic. Głośno o Sorokinie zrobiło się dopiero wówczas, gdy Rosja zmieszała jego książki z błotem. A raczej – wrzuciła do sedesu. A było to tak – w roku 2002 proputinowska organizacja młodzieżowa Idący Razem zorganizowała akcję pod hasłem „Pora wyrzucić czernuchę z książek i gazet”. Na placu przed Teatrem Bolszoj w Moskwie młodzi ideowcy ustawili sedes i wrzucali do niego książki autorów, którzy ich zdaniem oczerniali i zohydzali ojczyznę, przedstawiając jej karykaturalny, skrajnie negatywny obraz („czernucha” jest terminem krytycznym odnoszącym się nie tylko do literatury; żeby najlepiej zrozumieć istotę tego pojęcia, wystarczy obejrzeć głośny film Andrieja Bałabanowa „Ładunek 200”).

Sorokin miał to szczęście, że to właśnie jego twórczość szczególnie nie przypadła Idącym Razem do gustu. Nie wystarczyło im bowiem spuszczenie książek Sorokina w klozecie i ich spalenie. Podali go również do sądu. Oskarżenie dotyczyło wciąż nie wydanej po polsku powieści „Gołuboje sało”, która – zdaniem Idących Razem – „sprzecznie z prawem rozpowszechnia materiały pornograficzne” (paragraf 242 rosyjskiego Kodeksu Karnego). Chodziło m.in. o scenę kopulacji klonów Stalina i Chruszczowa. Prokuratora oddaliła oskarżenie, zaś książka, która ukazała się w 1999 roku i nie zdobyła większego rozgłosu (była – mówiąc uczciwie – jedną ze słabszych pozycji w dorobku Sorokina), nagle stała się bestsellerem. „Znajomi mówili mi, że przez pewien czas przy Dworcu Białoruskim sprzedawano takie zestawy podróżne do pociągu: piwo, jakaś kiełbasa i »Gołuboje sało«” – żartował z nagłej popularności swej powieści Sorokin.

„Gołuboje sało” zaraz po aferze sedesowej sprzedało się w 200 tysiącach egzemplarzy, a nieprawomyślnym autorem zainteresowały się zagraniczne agencje literackie. Pisarz, który co najmniej od dekady cieszył się sporą popularnością, nagle stał się literackim bohaterem. Czytelnicy, którzy nie znali do tej pory jego twórczości, rzucili się także na poprzednie powieści Sorokina. I dopiero wtedy zobaczyli, że bezkompromisowa krytyka sowieckiej i postsowieckiej rzeczywistości oraz skłonność do perwersji to stały element stylu prozaika.

Prawdziwie gówniane życie w Rosji

Sorokin, urodzony w 1955 r. w podmoskiewskim Bykowie, ma wykształcenie techniczne –studiował w Instytucie Przemysłu Gazowego i Naftowego. Szybko jednak porzucił karierę inżyniera i związał się ze środowiskiem artystycznym, wstępując w latach 70. w szeregi eksperymentalnej grupy artystycznej Moskiewskich Konceptualistów. Undergroundowy radziecki konceptualizm był w pewnym sensie odpowiednikiem zdobywającego na Zachodzie coraz większą popularność postmodernizmu. Stosowanie klisz literackich, żonglerka stylami, manieryczność i piętrowe cytaty – do tych, wspólnych z postmodernizmem, atrybutów konceptualiści dorzucili lokalną specyfikę. Radykalizując tradycje awangardowe, opowiadali się przeciwko oficjalnej literaturze, sprzeciwiali się kultowi klasyków i moralizatorskim zapędom literackich dysydentów w rodzaju Sołżenicyna. Wyśmiewali partyjną nowomowę, wykorzystując elementy socrealistycznej poetyki do zbudowania nowej, antytotalitarnej jakości. Całość doprawiali – w czym celował zwłaszcza Sorokin – językiem meandrującym między najeżoną archaizmami ruszczyzną sprzed kilku stuleci a pełnym neologizmów futurystycznym matem (ulicznym slangiem, najeżonym specyficznymi przekleństwami).

Konceptualne książki Sorokina z lat 80. nie mogły, co oczywiste, ukazać się w oficjalnym obiegu za czasów ZSRR, były bowiem formalnym i treściowym policzkiem dla radzieckiej tradycji i obyczajowości. Pierwsza jego powieść, „Kolejka”, to kpina z najbardziej przyziemnego „wynalazku” ustroju socjalistycznego – ze sklepowej kolejki. Historia grupki moskwian czekających przed sklepem na rzucenie jakiegokolwiek towaru została ujęta wyłącznie w formie dialogów. Ich absurdalność, lapidarność i gwałtowność odpowiada atmosferze ulicznego życia. Status głównego bohatera także kreowany jest za pomocą dialogów (lub raczej ich braku – gdy protagonista śpi, strony są puste, gdy uprawia seks, z jego ust dobywają się jedynie chrząknięcia).

Druga powieść Sorokina, „Norma”, obfituje we fragmenty skatologiczne – jej bohaterowie zmuszeni są do jedzenia ludzkiego gówna. I jedzą, trochę tylko narzekając na jego smak i zapach. To czytelna aluzja do radzieckiego rządu, podsuwającego obywatelom niepełnowartościowe produkty i zmuszającego do życia w „gównianym” kraju. Z drugiej zaś strony jest to brutalny literacki atak na mieszczańskie przyzwyczajenia czytelników wychowanych na socrealistycznej klasyce. „Trzydziesta miłość Mariny” jest z kolei pornograficzną parodią radzieckich produkcyjniaków, natomiast powieść „Roman” (czyli „Powieść”) to rozpisana na pięciuset stronach bukoliczna idylla, po której następuje ponad stustronicowy opis pełen przemocy, tortur i seksu. Po „aferze sedesowej” Sorokin, czujny obserwator rosyjskiej historii i teraźniejszości, z niepokojem zaczął spoglądać w przyszłość ojczyzny. Najpierw opublikował „trylogię lodową” („Lód”, „Bro” i „23 000”), w której w nieodległej przyszłości tajemnicza sekta poluje w Moskwie na ludzi o jasnych włosach i niebieskich oczach, upatrując w nich potomków „świetlistych bytów”, założycieli ziemskiej cywilizacji. Prawdziwy sukces odniósł jednak „Dniem oprycznika” i jego kontynuacją, czyli „Cukrowym Kremlem”. Ta futurystyczna antyutopia rozgrywa się w roku 2028, kiedy Nowa Rosja oddzielona od Europy Wielkim Murem Zachodnim staje się monarchią absolutną, a porządku pilnuje oprycznina, tajna policja wzorowana na służbie pałacowej Iwana Groźnego. Sorokin łączy zatem wielkomocarstwową rosyjską przeszłość z jej niepewną przyszłością. Groteska staje się grozą, a rosyjskie mity i literackie tradycje zostają jedna po drugiej obśmiane. „Zamieć”, najnowsza powieść Sorokina, idzie jeszcze dalej w tym kierunku – to przechadzka po historii rosyjskiej literatury i pytanie o kondycję matki Rosji. A zarazem najlepsze wydanie postmodernistycznego, przepraszam – konceptualnego stylu Sorokina.

Zasypie wszystko, zawieje

 „– Ale zrozum, człowieku, ja muszę koniecznie jechać! – Płaton Iljicz machnął rękami w rozdrażnieniu. – Czekają na mnie chorzy! Cho-rzy! Epidemia! Coś ci to mówi?!
Zawiadowca, pochylając się naprzód, przycisnął pięści do swojego borsuczego serdaka.
– A co mam nie rozumieć? Jak nie rozumieć? Wama trza jechać, rozumiem bardzo dobrze. Ale ja nie mam koni i do jutra nijak nie będę miał!
– Jak to nie ma koni?! – zawołał gniewnym głosem Płaton Iljicz. – Na co w takim razie ta wasza stacja?
– Ano na to, że wszystkie konie powychodziły i nie ma ani jednego, ani jednego! – powtarzał w kółko i głośno zwiadowca, jakby rozmawiał z głuchym. – Może jakimś cudem wieczorem pocztowe zjadą. Ale kto ich tam wie kiedy?
Płaton Iljicz zdjął binokle i wbił wzrok w zawiadowcę udając, że spostrzegł go po raz pierwszy”.

Początek powieści Sorokina do złudzenia przypomina wielkie rosyjskie powieści sprzed dwu stuleci. Nienaganna stylizacja językowa idzie w parze z charakterystyką postaci. Oto idealistyczny lekarz, nie bacząc na przeciwności losu, rusza przez pustkowie rosyjskiej prowincji, by czynić dobro (iluż takich doktorów przewinęło się na kartach rosyjskich powieści!). Na jego drodze stają prości, nieuświadomieni parobkowie, otumanieni gorzałką i niewidzący nic poza czubkiem swojego nosa, ewentualnie poza zapieckiem we własnej chacie. Doktor Garin, wiozący szczepionkę do ogarniętej epidemią wioski, stawia wszystko na jedną szalę – dobro kraju jest ważniejsze od partykularnych interesów. Wraz z najętym chlebowozem Chrząkałą ruszają przez ogarniętą zamiecią okolicę, by nieść pomoc potrzebującym. Dotarcie do celu utrudnia im zawierucha – podróż z kilkugodzinnej zamienia się w kilkudniową. Fabuła, rzec by się chciało, prosta i przejrzysta. Tyle tylko, że w miarę rozwoju akcji czytelnik zaczyna tracić rezon. Skoro, jak się można było spodziewać, akcja toczy się mniej więcej w XIX wieku, skąd nagle pojawiają się telefony? Skąd radia, w których „ogląda się” wiadomości? Skąd karły i olbrzymy? Skąd konie wielkości kuropatw? Skąd wreszcie narkotyki o działaniu i wyglądzie rodem z filmów science-fiction? Zaczynamy się domyślać, że konceptualista Sorokin po raz kolejny zaprzągł do fabuły swoją nieokiełznaną wyobraźnię.

To, co początkowo wydawało się sensem powieści – podróż będąca wyprawą ku własnej samoświadomości – szybko staje się bezsensem. Kilkudniowa (a w istocie nieskończona) jazda przez zamieć nie będzie miała szansy stać się zaczynem powieści drogi – będzie raczej jazdą przez historię rosyjskiej literatury, a w istocie zwariowaną „jazdą”, niemal narkotykowym tripem, pod koniec którego czytelnik może wręcz uznać, że wszechobecna biel nie tyle oddaje złowrogą potęgę rosyjskiej zimy, co symbolizuje raczej działanie pewnego białego proszku. Mimo pozorów powieściowego rozprężenia, Sorokin z pieczołowitością dba o to, by nawet największe szaleństwa fabularne odnosiły się do rosyjskich tradycji historycznych i literackich. Zaczyna, jakżeby inaczej, od osobistych rozrachunków – groźna epidemia szalejąca w okolicy to „czernucha” (pamiętamy Idących Razem?), boliwijski wirus, który zamienia ludzi w zombie. Jedynym ratunkiem jest szczepionka, którą dowieźć ma na miejsce doktor Garin (Gagarin?), człowiek ogarnięty poczuciem misji.

W zadymce cytatów

Zamieć jest u Sorokina nie tyle scenerią, nie tyle nawet motorem akcji, co pełnoprawnym bohaterem powieści oraz symboliczną trampoliną, która pozwala na bezustanne przeskakiwanie od jednego dzieła literackiego do drugiego. Trudno bowiem znaleźć w historii rosyjskiej literatury klasyka, który nie pisałby o zamieci. Puszkin, Tołstoj, Błok, Czechow, Gogol, Bułhakow – wszyscy widzieli w śnieżnej zadymce coś więcej niż tylko typowo rosyjski rekwizyt. Zamieć to wyzwanie, to wezwanie do boju z przeciwnościami losu. Ale też stan rosyjskiej duszy, indolencja, zagubienie, smutek, który nie ma początku i końca. Z tej tradycji Sorokin czerpie garściami – śnieżne motto pożycza od Błoka („Nieboszczyk do snu się szykuje/W bielutkiej pościeli układa/Za oknem zamieć wiruje/Śnieżnymi podmuchami włada”), fabularny schemat z noweli Tołstoja „Gospodarz i robotnik”, w której pan i sługa przebijają się zaprzęgiem przez zamieć, gubią drogę i zmuszeni są przenocować na mrozie. Zły gospodarz przechodzi w czasie podróży wewnętrzną przemianę – w finale ogrzewa jego ciało, samemu wychładzając się na śmierć. Sorokin rozgrywa ten motyw po swojemu – po pierwsze: nie wiadomo, kto w tym układzie jest dobry, a kto zły, po drugie – w końcowej scenie autor „Kolejki” oszczędza lekarza (nie byłby jednak sobą, gdyby nie zgotował mu finału gorszego niż zamarznięcie na śmierć), po trzecie – niejako przy okazji wyśmiewa chłopomanię Tołstoja, stylizując filozoficzne wypowiedzi Chrząkały na parodię peror Platona Karatajewa z „Wojny i pokoju”; po czwarte nawrócenie Garina dokonuje się nie w efekcie zrozumienia klasowych uprzedzeń, a dzięki otrząśnięciu się z narkotycznych wizji (które na dodatek przypominają okrucieństwa Iwana Groźnego wobec torturowanych bojarów). Na tym oczywiście nie koniec – Sorokin zahacza także o Nabokova (sen Chrząkały z motylem w roli głównej), Czechowa, Puszkina i Gogola. Tego ostatniego przywołuje miedzy innymi jako autora groteskowego opowiadania „Nos” – u Gogola jeden z bohaterów budzi się pewnego dnia bez nosa, u Sorokina nos zostaje, nie bez przeszkód, odrąbany siekierą.

Jest w tej galopadzie nawiązań pewna dosłowność, ale to jeden z ulubionych chwytów stylistycznych Sorokina, który sprawdził się już przy okazji „Dnia oprycznika”. Dzięki „urzeczywistnianiu” metafor Sorokin osiąga niesamowicie komiczne, a przy tym nośne efekty – w „Zamieci” rosyjski „maleńki człowiek” z metafory używanej chętnie przez Puszkina, Czechowa czy Dostojewskiego staje się bytem realnym. Sorokin stosuje także strategię odwrotną – zwłaszcza, kiedy mówi o Rosji – i fabularnie ukonkretnia pewne pojęcia. W kontrze do liliputów pojawiają się więc w „Zamieci” olbrzymy, w których zobaczyć można rosyjskie marzenia o wielkim imperium. Owo marzenie kończy jednak swój żywot w typowo rosyjski sposób – zapada w sen po wypiciu olbrzymiej ilości samogonu i zamarza, ulepiwszy uprzednio ogromnego bałwana z gigantycznym fallusem grożącym otaczającemu światu. „I odwalił kitę wprost na drodze. No i masz, nasza rosyjska dzicz” – komentuje Garin. I, zrezygnowany szamotaniną z upartym Chrząkałą, postanawia działać na własną rękę, w symbolicznym geście odżegnując się od pobratymców i od Rosji („Całe życie słuchać durni i złamasów! Co to za życie?”). Finał jest żałosny – najpierw Garin wraca niepyszny, by grzać się na kupie z Chrząkałą i jego końmi, a w końcu wpada w ręce Chińczyków. Futurystyczną wizję poddania Rosji Chinom Sorokin malował już w poprzednich powieściach, komentując tę diagnozę w typowy dla siebie sposób: „Nie trzeba być prorokiem, żeby przepowiedzieć połączenie się tych dwóch etnosów. Dla rosyjskiego narodu, w którym corocznie więcej ludzi umiera, niż się rodzi, chińska krew będzie ratunkiem. Z krzyżówki Rosjan i Chińczyków rodzą się ładne dzieci”. Tak właśnie kończy się rosyjski sen o Imperium.

Co po zamieci?

Tak kończy się też „Zamieć”, choć tak naprawdę nie ma ona końca. I jako złożona z cytatów powieść (tę zabawę można przecież ciągnąć w nieskończoność), i jako symbolizująca stan rosyjskiej duszy pogoda. Rosja trwa według Sorokina w zawieszeniu, miota się niczym wędrowiec niewidzący przed sobą drogi. Jest rozdarta miedzy nowoczesnością i marzeniami o lepszym jutrze a średniowieczną niemal mentalnością. Jasną drogę ku przyszłości zobaczyć można tylko przez chwilę, gdy rozstąpią się chmury, co w powieści Sorokina zdarza się nadzwyczaj rzadko. Nad samym pisarzem z pewnością się wypogodziło. W 2011 otrzymał za „Zamieć” Krajową Nagrodę Literacką „Nowaja Słowienost” – w skrócie „NOS” (!) – i honorarium w wysokości 700 000 rubli. W głosowaniu krytyków powieść Sorokina otrzymała tyle samo punktów co książka innego postmodernisty, Wiktora Pielewina. O wyniku zadecydowała publiczność. Trudno o bardziej wymierny wskaźnik literackiego prymatu w Rosji. Za największego pisarza Rosji uważa się obecnie tego, kto najbardziej ją smaga. A o Idących Razem i ich dylematach nikt już nie pamięta.

Władimir Sorokin
"Zamieć"
tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska
Czarne, Wołowiec 2013

(tekst ukazał się na stronie Xięgarnia.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz