„Hej ludzie, są jakieś kłopoty, ona coś tam pisze
znowu podobno, o Boże, trzeba temu zapobiec, my nie chcemy, nie pozwolimy, nie
damy się nabrać znowu, to nie może, niech karierę robi Lem, niech Miłosz robi,
niech Gombrowicz, inni z miast wojewódzkich autorzy zdolni” – pisała
autoironicznie Dorota Masłowska w „Pawiu królowej”. W „Kochanie, zabiłam nasze
koty”, swojej najnowszej powieści, Masłowska mogłaby pozwolić sobie na
umieszczenie podobnie kpiarskiej uwagi (a nawet zwielokrotnionej – wszak nowa
powieść ukazuje się siedem lat po swojej poprzedniczce, więc czytelnicze
oczekiwania są odpowiednio wyższe). Tyle tylko, że – inaczej niż w „Pawiu królowej”
czy „Wojnie polsko-ruskiej”, gdzie pojawia się nawet postać niejakiej
Masłoskiej – w „Kochanie, zabiłam nasze koty” autotematyzm występuje w
ilościach śladowych. Owszem, pojawia się autorka powieści, która wychodząc z
wynajmowanego mieszkania natyka się w windzie na pijaną sąsiadkę – i jest to
widok na tyle oryginalny („Jej kończyny były powykręcane i rozrzucone wszędzie
wokół, zupełnie jakby bawiąca się nią jeszcze przed chwilą gigantyczna
dziewczynka-mutant, zawołana przez bonę na obiad, rzuciła ją nagle w kąt i
odbiegła, zawalając chodniki i zaczepiając wstążkami o budynki”), że postanawia
pójść tropem tej postaci. To jednak jedyny czytelny sygnał, reszta jest
ucieczką. Od politycznej doraźności, od popkulturowego blichtru, od mrugnięć
okiem, od Polski wreszcie. Rzecz bowiem dzieje się w jednym z miast Stanów
Zjednoczonych, a raczej w metropolii, która jest czymś na kształt Nowego Jorku,
choć równie dobrze mogłaby być każdym innym miastem na dowolnym kontynencie.
Wszystko jest tu bowiem i uniwersalne, i umowne. Ulica jest modelem świata,
wspominana przez niektórych bohaterów Polska jest krajem w Jugosławii. Z metra
przenosimy się na zaśmiecone morskie dno zamieszkane przez sfatygowane syreny,
z rzeczywistości płynnie przechodzimy w sen. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego
– czyż dzisiejsza rzeczywistość, rozmyta, półpłynna, o nieostrych konturach,
nie jest w istocie zbiorowo śnionym snem?
Z tego snu budzą się (i zaraz z powrotem weń
zapadają) główne bohaterki książki – Farah i Joanne. Mogłyby być postaciami z
„Seksu w wielkim mieście” w wersji dla ubogich. W wynajmowanych kawalerkach,
żywiące się jedzeniem na wynos, pracujące w niezbyt atrakcyjnych miejscach, ale
za to w modnych dzielnicach. Aspirujące do bycia w centrum wydarzeń, wśród
celebryckiego tłumku, u boku olśniewających piękności, w artystycznym
środowisku – zamiast tego siedzą przed telewizorem i zajadają się skrzydełkami
z BBQueen Grill. Marzą o byciu podrywanymi, choć interesują się nimi jedynie
podejrzane typy na psychotropach, z przetłuszczonymi włosami i nieświeżym
oddechem. Bohaterki powieści mają po 30 lat i zaczynają się orientować, że w
gonitwie za wysoką społeczną pozycją coraz bardziej odstają od peletonu. Czy
stać je jednak na coś więcej, skoro na wzmiankę o Becketcie mogą tylko zapytać:
„Beckett to nie jest przypadkiem jakiś tenisista?”. I czy tak naprawdę ta
wiedza jest im do czegoś potrzebna? – mają wszak przeczucie, że we własnej
niszy umościły się wygodnie i spędzą w niej resztę życia. Wraz z większością
społeczeństwa, albowiem ta nisza to klasa średnia. Bohaterki Masłowskiej żyją
za biednie i zbyt trywialnie jak na klasę wyższą, ale bycie na marginesie wraz
z wykluczonymi wydaje im się poniżej godności. Walczą więc o utrzymanie
życiowego status quo. W tej walce pomaga im język – pospolity, lekko kaleki,
choć w istocie niemalże przezroczysty. Ograniczony do podstawowego minimum,
idealnie dopasowany do mielenia papki, jaką jest popkulturowa rzeczywistość
middle-class. Sztuczny i pusty, tak samo jak sztuczne i puste są portale
społecznościowe czy modne kluby, które oferują ułudę przynależności do dobrze
obrandowanej elity. O zunifikowanej rzeczywistości bohaterki mówią więc
językiem, a jakże!, zunifikowanym. Prostym i
plastikowym. Jest on dla nich azylem, pozorem bezpieczeństwa, który w
istocie zamyka je w mydlanej bańce złudzeń. „W mydlanej bańce złudzeń” – tak
właśnie mogłyby powiedzieć Farah i Jo, gdyby zastanowiły się nad własną
sytuacją. Ale nie mają takiej potrzeby. W ich imieniu (w ich obronie?) staje
więc narratorka, która z kolei proponuje – znany nam doskonale z „Wojny
polsko-ruskiej” i „Pawia królowej” – język wściekle ironiczny, pełen krytycyzmu
i poddający wszystko w wątpliwość. Dostaje się więc Facebookowi i wernisażowej
publiczności, dostaje się hipsterskiej konwencji i mieszczańskim rytuałom.
Język jest jedyną bronią na wyemancypowanie się z banału.
To, czym dysponuje narratorka, nie jest jednak dane
bohaterkom – ich język jest zbyt schematyczny na zagadanie rzeczywistości, zbyt
prosty, by pozwolić sobie na kpinę i ironię. Od słów wolą więc obrazy i kiedy
rzeczywistość nie chce stać się dla nich piękną bajką, projektują sobie własne
imaginarium. I tu jednak spotyka je przykra niespodzianka – zamiast słodkich
snów pojawiają się „totalnie lynchowskie” obrazy, podwodne wysypiska, będące
światem na opak. To właśnie „zamiast” wydaje się być w nowej powieści
Masłowskiej słowem-kluczem, które najlepiej oddaje charakter przedstawionego świata. Zawieszone między
siermiężną codziennością a marzeniami o wyższym statusie, wpadają w pułapkę,
którą zastawiła na nie popkultura. Bohaterki przesiąkły podsuwanymi im
obrazami, nasłuchały się wszechobecnych opowieści i swoje życie chcą rozpisać
zgodnie z serialową receptą. Wszak ich historia jest powtórzoną po raz
tysięczny wersją harlequinowej fabuły. Oto kobieca przyjaźń zostaje zniweczona
pojawieniem się mężczyzny, który staje się partnerem jednej z nich. Rozstanie
kobiet jest o tyle bolesne, że ta porzucona zdawała się liczyć na coś więcej
niż tylko przyjaźń, a teraz pozostaje sama z rozpaczliwą potrzebą bliskości,
którą stara się zagłuszyć. Kiczowate? A jakże, tyle tylko, że świadomość
beznadziejnej zwyczajności, w której poruszają się Farah i Joanne, nadaje ich
historii nieoczekiwanie okrutnego i karykaturalnego wymiaru. Bohaterki
„Kochanie, zabiłam nasze koty”, rekrutujące się spośród spauperyzowanej klasy
średniej, a jednocześnie rozpaczliwie aspirujące do blichtru socjety („Och,
niechby ją widziała teraz Joanne! Roześmianą, a przynajmniej… uśmiechniętą,
gadającą… no… słuchającą… otoczoną przez… a w każdym razie STOJĄCĄ NIEOPODAL
bohemy”), przypominają filmy DVD włożone do nieodpowiedniego pudełka. I gdy
narratorka-autorka opisuje bałagan, który zostawia po sobie jej partner – „W
każdym pudełku inna płyta. Biorę Antonioniego, w środku Fellini. Biorę
Woody’ego Allena, w środku Pasolini” – mamy wrażenie, że tak naprawdę opisuje
swoje protagonistki. Z tym, że w przypadku Farah i Joanne różnica między
zawartością pudełka a napisem na nim jest nieporównywalnie większa. Spodziewamy
się Viscontiego, a dostajemy kiczowaty film klasy B. I właśnie o tej
nieprzystawalności – społecznej, kulturowej, językowej – opowiada Masłowska w
najnowszej powieści. Po tytule „Kochanie, zabiłam nasze koty” także
spodziewaliśmy się czegoś innego niż błyskotliwego opisu ucieczki z jednej
ułudy w drugą. Nikt chyba jednak nie będzie narzekał.
Dorota Masłowska
„Kochanie, zabiłam nasze koty”
Noir sur Blanc, Warszawa 2012
(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz