środa, 19 grudnia 2012

WSZĘDOBYLSKIE "ZAMIAST" - Dorota Masłowska "Kochanie, zabiłam nasze koty"



„Hej ludzie, są jakieś kłopoty, ona coś tam pisze znowu podobno, o Boże, trzeba temu zapobiec, my nie chcemy, nie pozwolimy, nie damy się nabrać znowu, to nie może, niech karierę robi Lem, niech Miłosz robi, niech Gombrowicz, inni z miast wojewódzkich autorzy zdolni” – pisała autoironicznie Dorota Masłowska w „Pawiu królowej”. W „Kochanie, zabiłam nasze koty”, swojej najnowszej powieści, Masłowska mogłaby pozwolić sobie na umieszczenie podobnie kpiarskiej uwagi (a nawet zwielokrotnionej – wszak nowa powieść ukazuje się siedem lat po swojej poprzedniczce, więc czytelnicze oczekiwania są odpowiednio wyższe). Tyle tylko, że – inaczej niż w „Pawiu królowej” czy „Wojnie polsko-ruskiej”, gdzie pojawia się nawet postać niejakiej Masłoskiej – w „Kochanie, zabiłam nasze koty” autotematyzm występuje w ilościach śladowych. Owszem, pojawia się autorka powieści, która wychodząc z wynajmowanego mieszkania natyka się w windzie na pijaną sąsiadkę – i jest to widok na tyle oryginalny („Jej kończyny były powykręcane i rozrzucone wszędzie wokół, zupełnie jakby bawiąca się nią jeszcze przed chwilą gigantyczna dziewczynka-mutant, zawołana przez bonę na obiad, rzuciła ją nagle w kąt i odbiegła, zawalając chodniki i zaczepiając wstążkami o budynki”), że postanawia pójść tropem tej postaci. To jednak jedyny czytelny sygnał, reszta jest ucieczką. Od politycznej doraźności, od popkulturowego blichtru, od mrugnięć okiem, od Polski wreszcie. Rzecz bowiem dzieje się w jednym z miast Stanów Zjednoczonych, a raczej w metropolii, która jest czymś na kształt Nowego Jorku, choć równie dobrze mogłaby być każdym innym miastem na dowolnym kontynencie. Wszystko jest tu bowiem i uniwersalne, i umowne. Ulica jest modelem świata, wspominana przez niektórych bohaterów Polska jest krajem w Jugosławii. Z metra przenosimy się na zaśmiecone morskie dno zamieszkane przez sfatygowane syreny, z rzeczywistości płynnie przechodzimy w sen. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego – czyż dzisiejsza rzeczywistość, rozmyta, półpłynna, o nieostrych konturach, nie jest w istocie zbiorowo śnionym snem?
Z tego snu budzą się (i zaraz z powrotem weń zapadają) główne bohaterki książki – Farah i Joanne. Mogłyby być postaciami z „Seksu w wielkim mieście” w wersji dla ubogich. W wynajmowanych kawalerkach, żywiące się jedzeniem na wynos, pracujące w niezbyt atrakcyjnych miejscach, ale za to w modnych dzielnicach. Aspirujące do bycia w centrum wydarzeń, wśród celebryckiego tłumku, u boku olśniewających piękności, w artystycznym środowisku – zamiast tego siedzą przed telewizorem i zajadają się skrzydełkami z BBQueen Grill. Marzą o byciu podrywanymi, choć interesują się nimi jedynie podejrzane typy na psychotropach, z przetłuszczonymi włosami i nieświeżym oddechem. Bohaterki powieści mają po 30 lat i zaczynają się orientować, że w gonitwie za wysoką społeczną pozycją coraz bardziej odstają od peletonu. Czy stać je jednak na coś więcej, skoro na wzmiankę o Becketcie mogą tylko zapytać: „Beckett to nie jest przypadkiem jakiś tenisista?”. I czy tak naprawdę ta wiedza jest im do czegoś potrzebna? – mają wszak przeczucie, że we własnej niszy umościły się wygodnie i spędzą w niej resztę życia. Wraz z większością społeczeństwa, albowiem ta nisza to klasa średnia. Bohaterki Masłowskiej żyją za biednie i zbyt trywialnie jak na klasę wyższą, ale bycie na marginesie wraz z wykluczonymi wydaje im się poniżej godności. Walczą więc o utrzymanie życiowego status quo. W tej walce pomaga im język – pospolity, lekko kaleki, choć w istocie niemalże przezroczysty. Ograniczony do podstawowego minimum, idealnie dopasowany do mielenia papki, jaką jest popkulturowa rzeczywistość middle-class. Sztuczny i pusty, tak samo jak sztuczne i puste są portale społecznościowe czy modne kluby, które oferują ułudę przynależności do dobrze obrandowanej elity. O zunifikowanej rzeczywistości bohaterki mówią więc językiem, a jakże!, zunifikowanym. Prostym i  plastikowym. Jest on dla nich azylem, pozorem bezpieczeństwa, który w istocie zamyka je w mydlanej bańce złudzeń. „W mydlanej bańce złudzeń” – tak właśnie mogłyby powiedzieć Farah i Jo, gdyby zastanowiły się nad własną sytuacją. Ale nie mają takiej potrzeby. W ich imieniu (w ich obronie?) staje więc narratorka, która z kolei proponuje – znany nam doskonale z „Wojny polsko-ruskiej” i „Pawia królowej” – język wściekle ironiczny, pełen krytycyzmu i poddający wszystko w wątpliwość. Dostaje się więc Facebookowi i wernisażowej publiczności, dostaje się hipsterskiej konwencji i mieszczańskim rytuałom. Język jest jedyną bronią na wyemancypowanie się z banału.
To, czym dysponuje narratorka, nie jest jednak dane bohaterkom – ich język jest zbyt schematyczny na zagadanie rzeczywistości, zbyt prosty, by pozwolić sobie na kpinę i ironię. Od słów wolą więc obrazy i kiedy rzeczywistość nie chce stać się dla nich piękną bajką, projektują sobie własne imaginarium. I tu jednak spotyka je przykra niespodzianka – zamiast słodkich snów pojawiają się „totalnie lynchowskie” obrazy, podwodne wysypiska, będące światem na opak. To właśnie „zamiast” wydaje się być w nowej powieści Masłowskiej słowem-kluczem, które najlepiej oddaje charakter  przedstawionego świata. Zawieszone między siermiężną codziennością a marzeniami o wyższym statusie, wpadają w pułapkę, którą zastawiła na nie popkultura. Bohaterki przesiąkły podsuwanymi im obrazami, nasłuchały się wszechobecnych opowieści i swoje życie chcą rozpisać zgodnie z serialową receptą. Wszak ich historia jest powtórzoną po raz tysięczny wersją harlequinowej fabuły. Oto kobieca przyjaźń zostaje zniweczona pojawieniem się mężczyzny, który staje się partnerem jednej z nich. Rozstanie kobiet jest o tyle bolesne, że ta porzucona zdawała się liczyć na coś więcej niż tylko przyjaźń, a teraz pozostaje sama z rozpaczliwą potrzebą bliskości, którą stara się zagłuszyć. Kiczowate? A jakże, tyle tylko, że świadomość beznadziejnej zwyczajności, w której poruszają się Farah i Joanne, nadaje ich historii nieoczekiwanie okrutnego i karykaturalnego wymiaru. Bohaterki „Kochanie, zabiłam nasze koty”, rekrutujące się spośród spauperyzowanej klasy średniej, a jednocześnie rozpaczliwie aspirujące do blichtru socjety („Och, niechby ją widziała teraz Joanne! Roześmianą, a przynajmniej… uśmiechniętą, gadającą… no… słuchającą… otoczoną przez… a w każdym razie STOJĄCĄ NIEOPODAL bohemy”), przypominają filmy DVD włożone do nieodpowiedniego pudełka. I gdy narratorka-autorka opisuje bałagan, który zostawia po sobie jej partner – „W każdym pudełku inna płyta. Biorę Antonioniego, w środku Fellini. Biorę Woody’ego Allena, w środku Pasolini” – mamy wrażenie, że tak naprawdę opisuje swoje protagonistki. Z tym, że w przypadku Farah i Joanne różnica między zawartością pudełka a napisem na nim jest nieporównywalnie większa. Spodziewamy się Viscontiego, a dostajemy kiczowaty film klasy B. I właśnie o tej nieprzystawalności – społecznej, kulturowej, językowej – opowiada Masłowska w najnowszej powieści. Po tytule „Kochanie, zabiłam nasze koty” także spodziewaliśmy się czegoś innego niż błyskotliwego opisu ucieczki z jednej ułudy w drugą. Nikt chyba jednak nie będzie narzekał.


 Dorota Masłowska
„Kochanie, zabiłam nasze koty”
Noir sur Blanc, Warszawa 2012

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz