czwartek, 7 marca 2013

FLÂNEUR POD ZIEMIĄ - Wojciech Kuczok "Poza światłem"




Efektowna fotografia zdobiąca okładkę najnowszej książki Wojciecha Kuczoka przedstawia autora opuszczającego się w dół 46-metrowej Studni Absolutu w odkrytej przezeń Jaskini Hardej. Imponująca rzecz, choć nieco myląca, albowiem Poza światłem to nie tyle lektura speleologiczna, co dziennikowo-metafizyczna.

Zdjęcie wykorzystane na okładce, wraz z towarzyszącymi ukazaniu się książki informacjami, jasno daje do zrozumienia, że rzecz traktuje o eksploracji jaskiń, tudzież o  taternictwie i alpinizmie, dość oryginalnymi – jak na pisarza – pasjami Kuczoka (o ile wśród literatów da się znaleźć całkiem sporą rzeszę miłośników gór, to przed Kuczokiem „jaskiniowiec” był właściwie tylko jeden, za to jaki! – grotołazem-amatorem, odnoszącym na tym polu pewne sukcesy, był wszak Zygmunt Krasiński). Ta dość słabo znana działalność pozapisarska Kuczoka jest rzeczą wielce interesującą, szkoda jednak, że machina promocyjna, stawiająca na pierwszym miejscu niecodzienność tematu, przysłania resztę książki. „Poza światłem” to bowiem nie tylko życie jaskiniowe, to także, jeśli nie przede wszystkim, życie jako takie – jest to wszak dziennik sensu stricte, codzienny raptularz, eseistyczny pamiętnik. W twórczości autora, którego powieści – osobliwie Gnój i Spiski – prowokują pytania o granice między fikcją a autobiografizmem, Poza światłem jest oczekiwaną wypowiedzią wybitnie osobistą. „Choć raz mogę szczerze odpowiedzieć: „Tak, to ja”” – mówi o swej książce Kuczok.
Poza światłem to książka fragmentaryczna, zbudowana z mini-notatek, skrawków opisów, zanotowanych rozmów, anegdotycznych scenek, zapamiętanych olśnień (lub wzburzeń) i skrzętnie gromadzonych przemyśleń. Ten afabularny i niechronologiczny niby-dziennik przypomina rumowisko, choć konstrukcyjny i genologiczny chaos jest chaosem kontrolowanym, wykreowanym przez autora. „Ruiny sztuczne – silvae rerum, rozkurze, varia, prozy sylwiczne, poematy dygresyjne(…). Trzeba mieć pomysł – żeby duch czytelnika, kluczący między okruchami różnych treści, mógł się pożywiać do syta, o ile wiedzie nim nie głód fabuły, lecz głód myśli. We fragmentach kryje się smak niedopowiedzeń”. Jaki zatem pomysł ma Wojciech Kuczok na oprowadzenie czytelnika po tych literackich ruinach? Pomysł jest prosty i skuteczny – tak poszeregować teksty, aby odzwierciedlały one swoistą wędrówkę, aby były zapisem ucieczki od realnego, choć powierzchownego świata zewnętrznego ku głębi i odwiecznemu spokojowi świata podziemnego. „Powierzchnia jest powierzchowna” – jak zwykle bawiący się językiem Kuczok takie właśnie motto wybiera na hasło wędrówki, w którą zabiera czytelnika.
Wędrówka zaczyna się w sposób najprostszy z możliwych – od opisu przygnębiającego widoku z okna, od zdania relacji z dyskomfortu zasiedzenia, od skonfrontowania się z „gnuśnią”, która na pisarza działa paraliżująco. Uciec od niej można tylko pisząc, niemal automatycznie – i od takich automatycznych zapisków zaczyna Kuczok swoją podróż. Wyrusza z rodzinnego Chorzowa, perły w koronie „niewesołych miasteczek”, i peregrynuje ku innym pokracznym tworom z Polski B, C, czy nawet „Polski Fe”, w której każde miasteczko wygląda tak samo pokracznie – wszędzie witają go „nigdy niedobudowane rudery obok sajdingowych klocków; pustaki na pustkowiach”. Przemieszcza się od jednego syfu do drugiego, podróżując w wiecznie brudnym i śmierdzącym, przegrzanym lub niedogrzanym pociągu, w którym dzieją się sceny niczym z Sądu Ostatecznego. Kuczok jest jednak zbyt wytrawnym autorem, by poprzestać na opisie oczywistej ohydy. Autor „Spisków” idzie dalej, pochylając się nad nią z czułym smutkiem i melancholijną zrozumieniem lub (kiedy zatrzyma się na chwilę w Sopocie czy Warszawie, a więc oazach wielkiego świata) smagając ją dotkliwą ironią.
Pewien dystans i wyciszenie pojawią się dopiero wraz z dłuższym pobytem stypendialnym w Berlinie, owej stolicy protestanckiego porządku, gdzie nawet psy nie szczekają bez pozwolenia, a transport miejski działa z zatrważającą wręcz punktualnością. Jest to idealne miejsce na odpoczynek od polskiej niechlujności i bylejakości. I choć Berlin ma także swoje dziwactwa, o których Kuczok pisze z literacko-socjologiczną maestrią (analiza fenomenu wąsa jako wyznacznika grillowo-piwnego machismo Made in Germany), daje przede wszystkim wytchnienie jako miejsce kontaktu z kulturą. Autor rzuca się więc w wir muzealno-filharmonicznych peregrynacji, które, wznosząc go na coraz wyższe poziomy, jednocześnie obezwładniają go poczuciem niewysłowionej pustki, wyobcowania, osamotnienia. Jest to punkt zwrotny książkowej podróży – to właśnie w muzealnych salach, w pałacach i pustych kościołach odzywa się tęsknota za światem prawdziwe pierwotnym, odrębnym i ponadczasowym. „Wnętrza nadmierne, malachity, lapis-lazule, pychy i przesyty, intarsje i markietaże, stiuki i rozkokoszenia ścian, sufitów, parkietów. Dla mnie to jest namiastka jaskini – bo sale, zdobienia jak szata naciekowa, czasem labiryntowy układ pomieszczeń – i poczucie całkowitej izolacji od świata zewnętrznego, przenosiny w czasie”. Analogii jest jeszcze więcej – wszak cała architektura, zwłaszcza ta spod znaku asymetrii (w czym celował Gaudi) jest naśladowaniem podziemnych form skalnych. Stąd już tylko krok na drugą stronę. Z kościoła, który jest niebiańską placówką na ziemi, przenosimy się pod jej powierzchnię. Nie jest to jednak wyprawa do piekła (choć niektóre jaskiniowe wnętrza budzą iście piekielną grozę swoim korytarzami, zaciskami i studniami), a do świata na opak.
Kuczok, wytrawny grotołaz, oszczędza czytelnikom technicznej terminologii, przybliżając raczej metafizyczne aspekty speleologii. Oto berliński flâneur z poprzednich rozdziałów, pod ziemią pozbawiony kulturowego dziedzictwa, zdany jest wyłącznie na kontakt z samym sobą. I może się wałęsać jedynie w labiryntach skał i w labiryntach własnego umysłu. To przeżycie pozwala autorowi w intymny wręcz sposób opisywać momenty zetknięcia z Absolutem, którego w najczystszej postaci można doznać właśnie w jaskini – miejscu, które izoluje w sposób doskonały. To właśnie w „Tych Miejscach”, jak je nazywa Kuczok, samo istnienie człowieka, owej „jętki jednodniówki” wrzuconej w przerażająco odwieczny świat skał, jest cudem, jest modlitwą, jest medytacją. Poza tym jaskinie dają szansę na bycie odkrywcą, gdyż tylko tam ostała się jeszcze dziewiczość świata. Pierwsze wejście do nowo odkrytej jaskini jest powtarzaniem gestu Armstronga zatykającego flagę na powierzchni Księżyca. W tym kontekście tytułowe Poza światłem staje się „poza światem” – grotołaz znika z powierzchni ziemi i na kilka godzin przenika do pra-świata, zawieszony (nierzadko dosłownie) w ciemnej próżni, a później rodzący się na nowo, prący z wysiłkiem ku światłu, ku życiu.  
I choć Kuczok nie mitologizuje jaskiń – nie oszczędza czytelnikom choćby opisów paranoicznego strachu, czy skrajnie niebezpiecznych sytuacji – potrafi o nich pisać w taki sposób, że każdy chyba odczuje tęsknotę za spotkaniem z wiecznością, za jedyną na tym świecie w miarę dostępną przestrzenią, gdzie można pozostać poza zasięgiem. W każdym jego znaczeniu. Nawet poza zasięgiem słowa. „Bo w Tych Miejscach słyszy się tylko ciszę, rytmicznie wspomaganą kapaniem wody, prawie bezgłośnym łopotem skrzydeł nietoperza i biciem własnego serca. W takiej samotności język jest niepotrzebny; pod ziemią otacza mnie kamienny świat milczenia o setki tysięcy lat starszy od pierwszego Słowa”.

Wojciech Kuczok
"Poza światłem"
Warszawa: „W.A.B.”, 2012
208 s., zł. 34,90

Tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach".

2 komentarze:

  1. Niestety do Kuczoka nie mogę się przekonać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, bo to nie jest książka dla tych, którzy nie są przekonani do Kuczoka. To książka dla zagorzałych fanów. Bonus dla wygłodniałych wyznawców.
      Ewentualnie - rzecz dla speleologów:)

      Usuń