wtorek, 30 września 2014

WRÓCIĆ DO SIEBIE - Andrzej Stasiuk "Wschód"


Jeśli się jedzie na Daleki Wschód – na mongolskie stepy, na chińską prowincję i w rosyjską syberyjską nicość –  trzeba to jakoś wytłumaczyć. Zwłaszcza, gdy się o tej podróży pisze książkę. Musi być przecież jakiś powód, by jechać w miejsca, gdzie nic nie ma. Musi być jakiś artystyczny zamysł stojący za tym wyborem i organizujący całość narracji. Andrzej Stasiuk doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wszyscy będą zadawać kardynalne pytanie „Po co?”, i we „Wschodzie” co chwila na nie odpowiada, dodając asekurancko: „Gdyby ktoś pytał”. Autorskie odpowiedzi na pytanie „Dlaczego Wschód?” są esencją tej książki. Więcej nawet – są one ważniejsze od samego Wschodu, opisanego – jak to u Stasiuka – w brawurowy sposób.


A więc – po co? Dlaczego ten Wschód (daleki)? Na pewno nie z pobudek reporterskich. Stasiuk bowiem reporterem nie jest, raczej unika ludzi i ich historii. Nie jest też turystą – „Wschodu” nie można przecież traktować jako przewodnika. Jeśli autor z premedytacją omija szerokim łukiem Samarkandę, by wreszcie z ulgą poszwendać się bo odrapanej pustce Zabajkalska, to fani zwiedzania pereł architektury lekturę powinni sobie darować. Ale to w przypadku Stasiuka nic nowego – jego książki były zawsze eseistyczną próbą opisania poszukiwań melancholijnej pustki, odkrywania ukrytych sensów – historycznych, kulturowych, socjologicznych – stojących za bezduszną geografią. Jeśli więc nie turysta, to może – na wzór Kaldera – antyturysta? Cieplej, ale wciąż nie gorąco. Bo Stasiuk, w odróżnieniu od autora „Zagubionego kosmonauty”, nie ekscytuje się widokiem postkomunistycznej apokalipsy w rosyjskim krajobrazie i miejskiej architekturze. Albo – ekscytuje się, ale nieco inaczej. Kalder bowiem jest wstrząśnięty widokami, których w Szkocji nie mógł uświadczyć. Stasiuk zaś przeciwnie – cieszy się, że udało mu się „zobaczyć minione”. Owszem – jedzie do Mongolii, by na stepie doświadczyć dojmującej pustki wszechświata, by dotknąć historii. W Chinach z kolei próbuje wyobrazić sobie przyszłość pod postacią wschodnich hord napierających na Zachód. Ale najważniejsze jest dla niego to, że jadąc na Wschód, a więc niejako „pod prąd czasu”, znalazł klucz do utraconego dzieciństwa. Dzięki tej podróży mógł na nowo poczuć zapomniane zapachy, przypomnieć sobie koślawą grozę imperium, ponownie zanurzyć się w nudzie i w ekscytacji. Wrócić do siebie. Na swój prywatny, lokalny Wschód. I dlatego jest to najbardziej osobista książka Stasiuka.


„Wschód” zaczął się już w „Grochowie”, w którym autor „Jadąc do Babadag” po raz pierwszy w tak otwarty sposób odnosił się do swojego dzieciństwa, do swoich korzeni. I był w tym jakiś metafizyczny dreszcz. Ale można też powiedzieć to inaczej – „Wschód” (Wschód) zaczął się już na Grochowie. I geograficznie – albowiem mówiąc o Wschodzie Stasiuk ma na myśli teren rozpoczynający się na prawym brzegu Wisły, i symbolicznie – bo właśnie Grochów jest tym miejscem, które wyznacza początek i koniec opowieści Stasiuka. Nie będzie chyba wielkim nadużyciem, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że dzięki dzieciństwu spędzonemu na Grochowie (gdzie w latach 60. i 70. nie czuło się związku z miastem, gdzie budowało się proletariacki etos, gdzie na wizytę w kościele skrapiano się perfumami, by wyglądać „miastowo”), ale też dzięki dziecięcym wyprawom do rodzinnej wsi oraz późniejszym eskapadom do „gorszej” Europy, Stasiuk trafił wreszcie do odległych zakątków Azji, niemal do granicznego punktu Wschodu, by tam zacząć poetycką, metaforyczną podróż z powrotem – pod prąd czasu i w poprzek przestrzeni. Być może dopiero na mongolskim stepie albo na jednej z syberyjskich budów, gdzie taczka wydaje taki sam odgłos jak wszystkie taczki na budowach zapamiętanych z dzieciństwa, Stasiuk odkrył, że Wschód jest jego ojczyzną, jego powołaniem, jego koniecznością. W nieoczekiwanym synowskim wyznaniu mówi o tym wprost (jest to fragment, który stanie się prawdopodobnie najczęściej cytowanym passusem z całej jego twórczości): „Mama, jak ja mam na Zachód jeździć? Z tej nadbużańskiej równiny? Z tych piasków, w które waliły pioruny? Z tych wądołów ze stojącą zielonkawą wodą? Mamo, dokąd ty mnie wysyłasz? Zdrajcę ze mnie chcesz zrobić? Podrzutka jakiegoś?”. 


Dlatego też książka o tytule sugerującym dalekie wyprawy (i z okładką, która takie oczekiwania pogłębia) w większości jest opisem prowincjonalnej Polski. Owszem – podróż do Mongolii, Chin i Rosji jest szkieletem tej narracji, ale (przynajmniej w pierwszej części) to przede wszystkim tło dla wyobrażeniowej podróży po wschodniej Polsce, po miejscach, których już nie ma, po własnej przeszłości. Stąd rajd po prowincjonalnej Polsce z włączonym Radiem Maryja w samochodzie, stąd ucieczka z miasta, które – jak we wspomnieniu z dzieciństwa – „zamieniało się w miasteczko. Parterowiało. Przypadało do ziemi, żeby w końcu zamienić się w wieś ciągnącą się aż po krawędź mapy”. Stąd Tłuszcz, Nasielsk, Węgrów. Stąd rozliczenie z Grochowem i podzwonne dla rekrutującego się ze wsi wielkomiejskiego proletariatu, stąd nieco zaczepna propozycja, by Lublin zrobić stolicą Polski („Lublin był lepszy. Niczego nie udawał”), stąd wreszcie wstrząsające w swojej bezradności opisy pogromu Żydów, które na zawsze naznaczyły Polskę dotkliwym brakiem (także w sferze symbolicznej). 


„Wschód” jest swego rodzaju odkupieniem win, odprawieniem prywatnych czarów nad historią – tą prywatną, i tą światową. Podróż na Wschód staje się wymownym gestem – to ucieczka do miejsc rajskich w swojej pierwotności, ale także wyprawa do wnętrza potwora. To niejako odwrócenie dotychczasowego, pisanego przez kilka pokoleń losu (rodzice autora przybyli ze wschodniej Polski do Warszawy) i zadośćuczynienie największej winie, którą było poczucie obcości. Ale to też świadoma podróż pod prąd czasu i pod prąd historii, tego zimnego dreszczu, „który przebiegł od Kamczatki po Łabę”. „Wschód” jest próbą rozliczenia, zrozumienia, poznania komunizmu – tej traumy, która w wymiarze prywatnym zaciążyła nad rodzinnym wspomnieniem, zaś w wymiarze globalnym przeczołgała się po ogromnej połaci przestrzeni i czasu.


Tej podróży w przeszłość towarzyszy sprzężenie zwrotne. W drugiej części książki, zdecydowanie bardziej opisowej i zdecydowanie bardziej dalekowschodniej, Stasiuk wchodzi czasem w rolę komentatora współczesności. Znalazło się tu miejsce nie tylko na analizę rzeczywistości geopolityczno-socjologicznej, ale też na projekcję przyszłości z wizją Chińczyków zalewających Zachód tandetnymi produktami jednorazowego użytku. Trudno jednak wyzbyć się wrażenia, że im dalej Stasiuk jedzie, tym jego narracja staje się rozmyta. Nadto opisowa, dokumentalna, czy wręcz publicystyczna. Nieprzypadkowo najmocniejszy chyba azjatycki fragment „Wschodu” to moment kontaktu z absolutną pustką na mongolskiej pustyni. Znika wtedy Mongolia, znika Rosja, pojawiają się archetypiczne obrazy. Z dzieciństwa. Z polskiego Wschodu. Stasiuk jest bowiem najlepszy wtedy, gdy jego eseistyczna historiozofia staje się melancholijna i osobista. Czy nie jest bowiem tak, że – jak sam pisze – „im szersze zataczamy kręgi, tym wyraźniejszy jest środek tego krążenia i tym silniejsze przyciąganie?”.

Andrzej Stasiuk
„Wschód”
Czarne, Wołowiec 2014 

(tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku "Chimera")

piątek, 12 września 2014

SIŁA KOBIET - Jelena Czyżowa "Czas kobiet"


Jelena Czyżowa napisała powieść, która rehabilitując ogromną rzeszę radzieckich kobiet – bezimiennych budowniczych systemu – jednocześnie wzrusza. Być może właśnie to czytelnicze wzruszenie (poza, rzecz jasna, wyrazistą wymową społeczno-rozrachunkową powieści) przyczyniło się w dużej mierze do tego, że „Czas kobiet” uhonorowany został prestiżową nagrodą Rosyjskiego Bookera w roku 2009.

Akcja powieści Czyżowej rozgrywa się w Leningradzie we wczesnych latach 60. ubiegłego wieku (choć w opowieściach bohaterek, będących niezwykle ważnym tłem dla przedstawionej historii, pojawiają się także lata wcześniejsze – rewolucja, blokada Leningradu w czasie wojny ojczyźnianej, stalinowskie czystki). Antonina, pracująca w fabryce prosta dziewczyna, zachodzi w ciążę z przypadkowo poznanym mężczyzną i zostaje przez niego opuszczona. Ten niewdzięczny osobnik pojawił się w życiu Antoniny na chwilę, by, obarczywszy ją szeregiem problemów, zniknąć. W powieści Czyżowej nie jest to nic szczególnego – mężczyźni nie odgrywają w tym świecie większej roli. Nieprzypadkowo jest to bowiem, zgodnie z tytułem, „czas kobiet”. Związek Radziecki lat sześćdziesiątych był wszak czasem kobiet, choć w ówczesnej propagandzie panował zupełnie inny paradygmat – Kraju Rad najpierw bronili dzielni mężczyźni, którzy potem budować jego wielkość. W istocie było jednak odwrotnie. Wielu mężczyzn zginęło na wojnie, a ci, którzy „są do wzięcia”, to albo zapijaczeni prostacy, albo zadufani w sobie przedstawiciele aparatu państwa. Jednym słowem – trudno o dobrego mężczyznę.

Ale powieść Czynowej nie jest pamfletem na nieporadnych mężczyzn. Jest przede wszystkim gloryfikacją kobiet. Zwykłych i zapomnianych przez historię. Takich jak Antonina, która musi zrozumieć podstawową prawdę tamtych czasów, przekazaną przez przyznającej jej pokój w komunałce (zamiast hotelu robotniczego) przewodniczącą rady zakładowej: „No bo jak u nas jest? To matka jest głową: i napoi, i nakarmi. No i co, że bez męża?”. Ale każdy, kto pamięta „Biesy” i słowa Julii Michajłowny („Okropny jest los kobiety rosyjskiej, Warwaro Pietrowno”), wie, że Rosja zawsze wymagała od kobiet ogromnego poświęcenia. Wymagała go także w czasach późniejszych – filmowy hit z roku 1980, „Moskwa nie wierzy łzom”, pokazywał, że radzieckie imperium złożyłoby się jak domek z kart, gdyby nie siła kobiet.

Nieprzypadkowo wspominam film Władimira Mienszowa, albowiem Czyżowa, opisując tragiczną historię Antoniny, parafrazuje tę znaną filmową historię. Proponuje jednak o wiele bardziej ponure zakończenie – na miarę tamtych czasów. Powieściowa Antonina zostaje dokwaterowana do komunałki, w której mieszkają trzy staruszki – Jewdokija, Glikerija i Ariadna. Każda, oczywiście, straciła męża na wojnie, każda też jest wobec urodzonej przez Antoninę niepełnosprawnej córki nad wyraz opiekuńcza. Walkę tych trzech leningradzkich Mojr, by po śmierci Antoniny nie odebrano im prawa do opieki nad „wnuczką”, dostajemy zamiast happy endu. Antyczny dramat w komunistycznych dekoracjach.

„Czas kobiet” jest dramatyczną opowieścią o bohaterstwie radzieckich kobiet, które musiały dawać sobie radę w nieludzkich czasach. Oszukane przez państwo, opuszczone przez mężczyzn, trwały zdane wyłącznie na siebie. Uporczywa prostota języka powieści Czyżowej w genialny sposób wydobywa tragizm tej historii. Przerażającej, bo ostentacyjnie zwyczajnej. Tak jak czymś zwyczajnym było jeszcze pół wieku temu, że po przydział kilograma mąki czekało się w kolejce gdzieś w piwnicy, by potem buszować po śmietnikach w poszukiwaniu jakiejkolwiek deski, z której można wyciągnąć zardzewiały gwóźdź (po jego przegotowaniu należało włożyć go do mąki, by się nie popsuła). O to wszystko musiały dbać kobiety. Wspaniała powieść Czyżowej jest hołdem dla milionów bezimiennych radzieckich kobiet, o które przez długie lata nikt się upominał.

Jelena Czyżowa
"Czas kobiet
tłum. Agnieszka Sowińska
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus")

czwartek, 11 września 2014

WARTO PATRZEĆ W GŁĄB - rozmowa z Ołeksandrem Irwaneciem, autorem powieści "Choroba Libenkrafta"

W pańskiej – także nominowanej kilka lat temu do „Angelusa” – powieści „Riwne/Rowno” tytułowe miasto podzielone jest murem na dwie zantagonizowane części. W „Chorobie Libenkrafta” mieszkańcy miasta dzielą się na zdrowych i zarażonych tajemniczą chorobą. Symbolika podziału wydaje się być dla pana wyjątkowa ważna i nośna znaczeniowo. Czy należy ją rozpatrywać wyłącznie w kontekście ukraińskim? 

Wszyscy żyjemy w podzielonym świecie, ale na przestrzeni postsowieckiej ten podział jest o wiele bardziej wyraźny, jaśniejszy. Normalni obywatele, elity i żebracy inni są we Lwowie, a inni w Krakowie i Wiedniu. W Wiedniu żebracy siedzą na ulicach z telefonami komórkowymi, które dają im władze miejskie. Podział ten może wynikać z różnych czynników, ale on istnieje. Ludzie są różni, jednak w życiu codziennym nie ma między nimi agresji. Do czasu, gdy nie nastąpi coś niezwykłego, gdy ktoś nie wyda rozkazu. Jeśli zaś chodzi o „kontekst ukraiński”, to mogę nawet nie odpowiadać. Ostatnie dziesięć miesięcy w moim kraju pokazały wszystko w bardzo wyraźny sposób.

„Choroba Libenkrafta” jawi się jako dystopia bądź antyutopia, w której rzeczywistość poddana jest ideologicznemu nadzorowi podobnemu do dyktatu władzy komunistycznej. Czy mamy ten alternatywny świat, w którym podstawowe teksty kultury (tutaj reprezentowane przez klasyczne sztuki teatralne) są wycofywane z kanonu, a na ich miejscu pojawiają się prorządowe agitki, postrzegać jako ostrzeżenie przed powrotem czegoś na kształt socrealizmu?

Oczywiście. To właśnie także miałem na myśli. Chociaż ludzkość również w tak zwanych krajach rozwiniętych też ma skłonność zapominania klasyki, prymityzowania idei, będących jej podstawą. W niektórych krajach dzieci w szkołach czytają „Romeo i Julię”, czy też „Fausta” z komiksów. Leonardo di Caprio, człowiek młody, współczesny, nie ustępuje popularnością Leonardo da Vinci. Dla młodzieży Leonardo to bohater z „Wojowniczych Żółwi Ninja”. Realizm socjalistyczny – rzecz jasna – nie powróci, ale ludzie w swej większości stają się coraz bardziej ubodzy duchem. I jest to tendencja ogólna.

Przerażające jest w pańskiej powieści to, jak łatwo ludzi tłamszeni przez system potrafią wykonywać najbardziej nawet upokarzające polecenia. Dlaczego tak trudno im się zbuntować?
Bunt jest łatwy w grupie, wśród ludzi o podobnych poglądach. Człowiekowi samotnemu trudno wyjść przeciwko ogółowi. Poza tym istnieją różne społeczeństwa. Dziś krwiożercza polityka prezydenta Rosji popierana jest przez 90 proc. obywateli jego kraju. O jakim buncie mówimy? Człowiek w takich warunkach łatwo poddaje się masowej psychozie i zaczyna zachowywać się tak jak reszta. Czyli przeważająca większość.

„Choroba Libenkrafta” przypomina nieco słynny eksperyment Philipa Zimbardo – kiedy dać ludziom odrobinę władzy, stają się zwierzętami. Potwierdza pan tę tezę? W pańskiej powieści bohaterowie bez mrugnięcia okiem szlachtują psy i potrafią skopać na śmierć drugiego człowieka tylko dlatego, że ktoś (rząd? propaganda?) wskazuje ich palcem jako potencjalnych nosicieli choroby.

Władza bez wątpienia zmienia osobowość i zwiększa przekonanie co do własnej nieomylności. Niedawno w Doniecku kobieta, która była podejrzewana o sympatie proukraińskie, została przywiązana do słupa (dosłownie!) i była maltretowana. Wystarczy włączyć telewizor, obejrzeć wiadomości. Na pewno zobaczymy tam kilka informacji o nieuzasadnionej przemocy, zabójstwie, porwaniu, torturach. W swojej powieści starałem się opisać strach, który wypełnia człowieka, paraliżuje go i zmusza do robienia straszliwych rzeczy. Strach – pomnożony przez świadomość własnej nieomylności, wzmocniony dodatkowo władzą czy siłą – jest przyczyną większości aktów przemocy.

Symboliczną rolę w powieści odgrywa sztuka Sofoklesa „Król Edyp” Jej bohater oślepił się, gdy dowiedział się, jakie popełnił czyny. W „Chorobie Libenkrafta” jeden z bohaterów okalecza się (na wzór Edypa) tylko dlatego, żeby coś ukryć. Czyżby normy moralne aż tak się zmieniły?

Edyp ma świadomość tego, co uczynił i wykłuwa sobie oczy. Prorok Tejrezjasz, który obwieścił mu, że zabije swego ojca i ożeni się z matką, także był ślepy. Oślepili go bogowie, ale dostał za to swój „wzrok wewnętrzny”, dar przewidywania. Stary aktor ukrywa w taki sposób czerwone plamki, które pojawiły mu się na oczach. Udaje, że rani sobie powieki i te rany zalewane zostają  później jodyną i zabandażowane; aktor ukrywa, że on także jest zarażony. Wzrok realny i wzrok wewnętrzny – to właśnie zainteresowało mnie przy pracy nad tą powieścią. Starałem się opisać, jak w człowieku rodzi się ów wzrok wewnętrzny.

Igor, główny bohater „Choroby Libenkrafta”, jest aktorem. Ecirwan, bohater „Riwne/Rowno”, jest pisarzem (Ecirwan to anagram pańskiego nazwiska, ale też nazwisko zbliżone do francuskiego wyrazu ecrivian – pisarz). Czy ludzie sztuki mają do wypełnienia jakąś misję? A może widzą więcej? Igor doświadcza tego, zapadając na tajemniczą chorobę.

Twórca powinien widzieć więcej i patrzeć głębiej niż inni. Niektórym się to naprawdę udaje. Utwory, które później określa się jako prorocze, pisane są w mieszanym stanie natchnienia i socjalnego czy też historycznego profetyzmu. Lubię i Orwella, i Zamiatina, i Aldousa Huxleya. Interesuje mnie proza, która opisuje wyimaginowane społeczeństwa i sam próbowałem napisać coś podobnego.

Zastanawiające, że świat „widziany” przez zamknięte oczy jest o wiele bardziej kolorowy od szarej  rzeczywistości. Odpowiada panu taka forma eskapistycznych marzeń?

Nie. Myślę, że świat, jaki widzimy z zamkniętymi oczami, jest tylko bardziej prawdziwy, ale nie powiedziałbym, że jest on bardziej jaskrawy.

Być może na chorobę „innego widzenia” zapadają ci, którym zbrzydł zwyczajny świat? Igor twierdzi przecież, że nic już nie jest takie intensywne jak kiedyś.

Są to rozważania mężczyzny, który pokonał równik życia. Rozważania o utracie smaku, uczuć, ostrości. Ale choroba Libenkrafta – tak, jak ją wymyśliłem i opisałem – dotyka również młodych ludzi. W pierwszej scenie powieści w tramwaju dochodzi do zabójstwa nastoletniego chłopca. Jako autor starałem się opisać świat wewnętrzny głównego bohatera w sposób najbardziej głęboki i dokładny. Igor brzydzi się przemocą do czasu, kiedy w końcu pierwszej części powieści jego samego nie dotyka ta zagadkowa przypadłość.

Zagadkowy jest finał powieści. Nie wiemy, czy wyspa, na którą Igor trafia wraz z innymi zakażonymi, jest więzieniem czy może wybawieniem. Życiem czy śmiercią? Rajem czy piekłem? Jak pan interpretuje tę scenę?

Muszę się przyznać, że w pierwszej wersji powieści, którą następnie zmieniłem, pewne epizody opisane były dokładniej. Chodzi o to, że w końcu pierwszej części Igor idzie spać i umiera. Następnego ranka budzi się, widzi plamki w swoich oczach, ogarnia go przerażenie i ukrywa je pod makijażem; jest aktorem, wie, jak się to robi. Ale to wszystko robi człowiek martwy i wszystkie jego dalsze działania są działaniami trupa. Zabójstwo żony, córki, najlepszego przyjaciela i potencjalnej kochanki to droga człowieka, który zmarł.
No a wyspa, na którą są oni zwożeni, nie jest ani rajem, ani piekłem, lecz Prerugatorio, czyśćcem. Świat się zmienił. Miasto na drugim brzegu rzeki znikło. Nadchodzi nieznana przyszłość.

Czy warto „spoglądać w głąb”? I po co? By odnaleźć ocalającą „moc miłości” (tak można przecież przetłumaczyć nazwisko z tytułu powieści)?

Patrzeć w głąb warto. Parafrazując znane wyrażenie, mogę powiedzieć tak: gdy spoglądasz w głąb, głębia spogląda na ciebie.

Ołeksandr Irwaneć
"Choroba Libenkrafta"
tłum. Natalia Bryżko i Natalia Zapór
Biuro Literackie, Wrocław 2013

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackie Nagrody Europy Środkowej "Angelus")

środa, 10 września 2014

MYLENIE TROPÓW - Ismail Kadare "Wypadek"

„Wypadek”, najnowsza powieść Ismaila Kadarego, laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera z roku 2005, to najmniej, zdaje się, albańska i najmniej, zdaje się, polityczna spośród wszystkich jego powieści. Akcja „Wypadku” rozgrywa się w wielu miastach (czy raczej – w wielu hotelach) zjednoczonej Europy, zaś fabuła w głównej mierze opiera się na intrydze kryminalnej. Jej osią jest próba rozwikłania istoty zagadkowego wypadku, do którego doszło na austriackiej autostradzie. W taksówce, która z niewiadomego powodu zjechała z drogi, zginęło dwoje obywateli Albanii – Besfort Y., pracownik Rady Europy w niejasny sposób związany z prowadzonym przez trybunał w Hadze śledztwie dotyczącym zbrodni z czasó wojny bałkańskiej, oraz Rovana St., stażystka w Instytucie Archeologicznym w Wiedniu, od kilku lat kochanka Besforta. Śledztwo prowadzone przez austriacką policję utyka w martwym punkcie, ponieważ zeznania ocalałego z wypadku taksówkarza, a także kilkorga świadków z jadących za taksówką samochodów wzajemnie się wykluczają, zaś to, co mają do powiedzenia koleżanki Roveny, sprawę komplikuje jeszcze bardziej. Na dodatek śledztwem zaczynają się interesować serbskie i albańskie służby wywiadowcze, co jest o tyle dziwne, że od zakończenia działań wojennych minęło już kilka lat, a martwy Besfort powinien ich raczej cieszyć niż martwić. W efekcie nie wiadomo, czy tragiczne wydarzenie było nieszczęśliwym wypadkiem, zleconym zabójstwem, czy może wspólnym samobójstwem. Na tym poziomie fabuły „Wypadek” jest powieścią par excellence kryminalną, choć Kadarego nie interesuje tradycyjnie pojęte literackie śledztwo, tylko tropienie (gubienie?) wątków i wodzenie czytelników za nos po labiryncie o rozwidlających się ścieżkach. Przede wszystkim jednak Kadare ostentacyjnie i konsekwentnie (to jeden z naczelnych tematów jego twórczości) dowodzi, że prawda jako taka jest niemożliwa do ustalenia, zaś fakty nie są nigdy obiektywne.

Gdyby Kadare skonstruował „Wypadek”, ograniczając się jedynie do takiego poziomu odczytania, jego książka i tak byłaby wyróżniającym się tytułem. Ale albański twórca idzie dalej – gdy śledztwo utyka w martwym punkcie, na scenę wkracza tajemniczy detektyw (którym być może jest sam narrator) i ze zgromadzonego materiału próbuje odtworzyć kilkanaście ostatnich tygodni z życia kochanków. Mając wgląd w pozostawione przez nich notatki, listy, zapiski snów itd., próbuje – jest to w zasadzie główna część powieści – zrekonstruować upadek ich związku. I nagle okazuje się, że „Wypadek” z wysokogatunkowego kryminału przeistacza się niepostrzeżenie w wyrazistą prozę psychologiczną portretującą skomplikowane życie wewnętrzne bohaterów. Zmieniając punkty widzenia, próbując wcielić się w obie strony dramatu, nie siląc się na analizowanie uczuć, a tylko opisując doświadczenia detektyw-narrator opowiada o końcu miłosnego związku. Czy jednak rzeczywiście miłosnego? Okazuje się bowiem, że romans Besforta i Rovany był zupełnie czym innym, niż zdawał się być. Podobnie jak sam „Wypadek”, który – to kolejny już nieoczekiwany zwrot – okazuje się, wbrew oczekiwaniom i wbrew założeniom, powieścią jak najbardziej polityczną i jak najbardziej albańską. I chociaż zarówno Albania jak i polityką stanowią w „Wypadku” tło, to w istocie są siłą napędową poczynań bohaterów. Zwłaszcza Besforta, starszego od Roveny o pokolenie, który na tyle przesiąkł wpajanym mu w młodości komunistycznym światopoglądem, że nawet po wielu latach nie potrafi widzieć świata w innych kategoriach. Zarówno na jawie, jak i we śnie. Nieprzypadkowo w snach nawiedza go Stalin, nieprzypadkowo Tirana kojarzy mu się z niszczeniem pomników Envera Hodży. Nawet w życiu uczuciowym realizuje metody spiskowe, a że – jak tłumaczy Rovanie – „świat widział najróżnorodniejsze spiski, ale uwierz, takich jak w Albanii nigdzie nie było”, jego związek z kochanką przypomina właśnie skomplikowany spisek. On sam zaś widzi siebie w roli dyktatora, który od ukochanej wymaga przede wszystkim wiernopoddaństwa. Ból, strach, niepewność – na takich, naznaczonych politycznie uczuciach buduje relację z najbliższą osobą.

Czyżby zatem drogowy wypadek nie był przypadkowy, a wynikał z napiętej sytuacji między kochankami? I kto kogo zabił – on ją, bo był zdolnym do wszystkiego satrapą znudzonym dotychczasowym związkiem, czy ona jego, bo miała dość tak ustawionej relacji? I czy te pytania są w ogóle ważne w kontekście tej historii? Kadare błyskotliwie myli tropy, i przekracza gatunkowe granice. „Wypadek” to antyromans, który jest przy okazji antykryminałem, a na dodatek powieść polityczna, w której polityki właściwie brak. Napisać coś takiego to nie lada sztuka.

Ismail Kadare
"Wypadek"
tłum. Dorota Horodyska
Świat Książki, Warszawa 2013

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Nagrody "Angelus")