wtorek, 29 lipca 2014

LITERACKA MAPA EUROPY ŚRODKOWEJ - IWANO-FRANKIWSK

MIASTO FIKCYJNE - IWANO-FRANKIWSK (Ukraina, 48°55′0″N, 24°42′0″E)


Okręg Sinistra nie istnieje. Poza – rzecz jasna – kartami tak zatytułowanej powieści Ádáma Bodora. Podobnie jak nie istnieje Bogdańska Dolina z „Wizyty arcybiskupa” czy Jabłońska Polana z „Ptaków Wierchowiny”. Ale Wierchowinę już bez trudu znajdziemy na mapie. Tak samo, jak pojawiające się w tej powieści Lwów, Czerniowce czy rumuński Gledin, z którego (to już powieściowa fikcja) przybywali do Jabłońskiej Polany wychowankowie tamtejszego domu poprawczego. Istnieją też, pojawiające się w literackim świecie Bodora, Dobrin, Dobrudża, Odessa, Bukareszt, Orszova, Nagybánya (czyli Baia Mare), Tiraspol. Istnieje szczyt Pop Iwan. Istnieje Dunaj i istnieje Cisa. Istnieje więc realna scenografia, w którą Bodor wpisuje nierealne miejsca akcji. Fikcja miesza się z rzeczywistością. A raczej – rzeczywistość jest budulcem dla fikcji. Są one tak bardzo do siebie podobne, a zarazem tak wymieszane, że nieraz z trudnością przychodzi je rozgraniczyć. Chciałoby się wręcz odnaleźć w realnej przestrzeni zmyślone bodorowskie miejsca. Pisał o tym Andrzej Stasiuk:

Wiem, że to niemądre, ale nie mogę się powstrzyma ći podczas lektury książek Bodora rozkładam przed sobą mapę. Tak było w przypadku „Okręgu Sinistra”, i tak jest w przypadku „Wizyty arcybiskupa”. Po prostu muszę umieszczać w realnej przestrzeni bodorowską przestrzeń wymyśloną, przestrzeń, w której błądzą jego bohaterowie. Tak się składa, że kilka razy podróżowałem w tamte strony i dzisiaj doznaję dziwnego wrażenia, że podróżowałem do wnętrza czyjejś opowieści. Dzisiaj ta zwyczajna geografia, którą można odczytać wprost z mapy, nabiera cech mitycznych i uniwersalnych. Powieściowe Okręg Sinistra i Bogdańska Dolina pozostawiły swoje ślady w siedmiogrodzkiej prowincji Maramuresz, gdzieś na rumuńsko-ukraińskiej granicy.

Oczywiście taka podróż śladami literatury skazana jest na porażkę, ponieważ, jak pisze Stasiuk w „Jadąc do Babadag”:

widzialne blaknie wobec opowiedzianego. Blaknie, lecz nie znika zupełnie. Traci tylko wyrazistość, ubywa mu nieznośnej oczywistości. To jest specjalność krajów pomocniczych, narodów drugiego rzutu i ludów rezerwowych. To jest ta migotliwość, ta zdwojona, potrojona fikcja, krzywe zwierciadło, magiczna latarnia, fatamorgana, fantastyka i fantasmagoria, która wślizguje się litościwie między to, jak jest, a to, jak być powinno. To jest ta autoironia, która pozwala igrać z własnym losem, przedrzeźniać go, papugować, zmieniać upadek w heroikomiczną legendę, a zmyślenie przeinaczać w coś na kształt zbawienia.


„Zdwojona fikcja (…) wślizgująca się między to, jak jest, a to, jak być powinno”. Piotr Matywiecki tę specyfikę konstrukcji świata przedstawionego u Bodora komentuje w podobnym tonie (w posłowiu do zbioru opowiadań „Z powrotem do uszatej sowy”):

Pod wiernym realizmem opisów Bodora kryje się pytanie zasadnicze: kiedy i gdzie to się dzieje? Stawiamy sobie to pytanie inaczej niż przy lekturze wszelkiej innej prozy. Przez Sinistrę przebiega jakiś ostentacyjny styk fikcji i prawdy, nakazujący i prawdzie, i fikcji szukać czegoś od nich głębszego. Fikcyjność miejsca i czasu są w prozie Bodora w tych samych granicach, co rzeczywistość – gdzieś w górach Rumunii, w rejonie przygranicznym, zesłańczym, przemytniczym, za rządów komunistycznych.

Sam Ádám Bodor w wywiadzie-rzece udzielonym Zsófii Balla („Zapach więzienia”) swój sposób pracy nakreślił następująco:

Sądzę, że aby tworzyć, trzeba nauczyć się dwojako patrzeć na świat. Konieczna jest bliska, konkretna, dająca inspirację okolica oraz jej daleka, osadzona gdzieś w wyobraźni abstrakcyjna kopia. Gdzieś na połączeniu tych dwóch światów rodzi się opowieść.
 
Tam, gdzie literatura spotyka się z rzeczywistością, wszystko opiera się na dwojakim spojrzeniu, na ciągu dychotomii. Realność i jej wyobrażona kopia. Zmyślenie i prawda. Fakt i fikcja. Ściśle połączone. Zastanawiające jest, jak bardzo miejsca realne – poprzez swoje sąsiedztwo z bodorowską fantasmagorią – upodabniają się w prozie autora „Okręgu Sinistra” do niejednoznacznych bytów fikcyjnych. Co więcej – nagle zdajemy sobie sprawę, że pozornie niczym nie wyróżniające się rzeczywiste miejsce jest absolutnie niejednoznaczne. Jest „jak z Bodora”. Takim miejscem jest miasto ledwie wzmiankowane w „Wizycie arcybiskupa” i „Ptakach Wierchowiny”. To ukraiński Iwano-Frankiwsk. Miasto tajemnicze, podwójne, (nie)prawdziwe.

Podwójna tożsamość Iwano-Frankiwska jest obecna już w jego nazewnictwie. Nierzadko używa się przecież jego dawnej nazwy – Stanisławów (jeszcze na początku lat 90. XX wieku wspólne wystąpienie młodych artystów związanych z Iwano-Frankiwskiem nazwano „fenomenem stanisławowskim”). U Bodora Stanisławowa nie znajdziemy. Autor konsekwentnie stosuje nazwę nadaną miastu w roku 1962, co nieco konkretyzuje czasowo akcję jego powieści (które tak naprawdę rozgrywają się właściwie poza czasem). Warto zauważyć, że ta socjalistyczna nazwa lepiej pasuje do zniewolonego świata prozy Bodora niż nacechowany galicyjską nostalgią Stanisławów. Ale podwójność Iwano-Frankiwska realizuje się także, jeśli nie przede wszystkim, w złożonej atmosferze tego miasta, a bardziej nawet w stosunku, jakim darzy go bohater-narrator „Wizyty arcybiskupa”.

I choć nie znam dzikszego i straszliwszego miasta nad Iwano-Frankiwsk, czasem pod koniec tygodnia, gdy nie było spowiedzi, ruszałem przez karpackie przełęcze do mej dawnej ukochanej, fryzjerki Mixandry Slupinski.
 
Do Iwano-Frankiwska uciekł w młodości narrator powieści, porzucając rodzinną Bogdańską Dolinę. Szybko jednak do niej powrócił, ponieważ zetknięcie z molochem, jakim w stosunku do malej wioski był Iwano-Frankiwsk, okazało się bolesne. Pomimo pozostawienia w nim kochanki, narrator znienawidził to miasto, które stało się dla niego zarówno przyciągające, jak i odpychające.
Co ciekawe, w podobnym tonie o Iwano-Frankiwsku mówi urodzony tam (i pomieszkujący) Jurij Andruchowycz. W osobistym eseju otwierającym zbiór „Ostatnie terytorium” spowiada się ze swojej Hassliebe (istotny szczegół: w „Leksykonie miast intymnych”, zbiorze stu jedenastu portretów ważnych dla pisarza miast, nie znalazło się miejsce dla Iwano-Frankiwska – czyżby zatem więcej Hass niż Liebe?):

Jako dwudziestolatek starałem się za wszelką cenę porzucić to miasto, chciałem je zamienić na znacznie bardziej wyrazisty, bogatszy i do tej pory faworyzowany przeze mnie Lwów. Na szczęście próba ucieczki była nieudana – pozostałem tam, gdzie, widać, pozostanę już do końca swoich dni — w mieście nieudaczników, pijaków, nie zrealizowanych losów i talentów, mieście nieco prowincjonalnym, jakich na mapie Ukrainy jest co najmniej kilkaset. Ale tak naprawdę tylko jedno.

To interesujące, że intymne przeżycia jednego pisarza pokryły się z powieściową wizją drugiego. Ale jeszcze bardziej interesujące jest, że oto miasto, które pojawia się u Bodora ledwie epizodycznie, posiada o wiele więcej cech konstytutywnych przynależnych jego fikcji niż zmyślone miejsca, które są główną areną akcji jego powieści. Iwano-Frankiwsk jest bardziej niepokojący od Bogdańskiej Doliny, bardziej tajemniczy od Jabłońskiej Polany, i zdecydowanie bardziej fantasmagoryczny od całego okręgu Sinistra. Jest bodorowskim miejscem, którego nie trzeba było wymyślać. Niejednoznaczny i nieprzejrzysty. Frapujący. Z potencjałem. Nic dziwnego, że jego janusowe oblicze pojawiało się w literaturze dość często – zarówno w beletrystyce, jak i w literaturze faktu.
 
„Połączenie dwóch światów”, o którego mitotwórczej roli pisał Bodor, można było dostrzec w tym mieście, ufundowanym na wielu dychotomicznych rozziewach, jeszcze za czasów przedfrankiwskich. Na początku XX wieku Stanisławów był metropolią, drugim po Lwowie galicyjskim miastem. Alexander Granach, aktor charakterystyczny teatru Reinhardta, w autobiografii „Da geht ein Mensch. Roman eines Lebens” wspomina Stanisławów jako miasto tętniące życiem. Piękny rynek, szerokie ulice, olśniewające wystawy, imponujące ogrody, lampy elektryczne, kawiarnie, deptaki, tłumy na promenadzie. Martin Pollack, który książkę Granacha cytuje w „Po Galicji”, zauważa, że nie wolno brać poważnie tych uniesień, które powodowane były młodzieńczym entuzjazmem: Dla kogoś, kto szukając pracy, przybył tu z prowincjonalnej dziury, Stanisławów zaiste mógł się wydawał wielkim światem. Ale nim nie był. 

Nawet Granach był tego (najprawdopodobniej) świadomy Da się między wierszami jego ekstatycznego opisu znaleźć momenty, które świadczą o iluzoryczności idealizowanego Stanisławowa. „Miasteczko wyglądało jak osiedle dla lalek” – pisze Granach, nie do końca chyba zdając sobie sprawę, że uchwycił tym samym fasadowe oblicze Stanisławowa, który, jeśli tylko mocniej podrapać pozłotko, ukaże brudne liszaje. „Aż o dziesiątej nagle gasły lampy, zgiełk cichł, a linie A i B pustoszały. Wszyscy znikali z ulic”. Pollack dopowiada  wprost:

Jeśli przyjrzeć się bliżej, ten wielki świat był niezbyt wielki, ot, kilka arterii, rynek, ulica Lipowa (Lindenstrasse) prowadząca do parku cesarzowej Elżbiety. Na obrzeżach, na Przedmieściu Halickim, w dzielnicy wokół Belwederskiej (Belvederegasse), na Nowym Świecie nie paliły się lampy elektryczne i nie było wyasfaltowanych trotuarów, błoto sięgało kostek, a odpadki wysypywano z bramy wprost do ścieku, do którego spływały często rwące strumienie kloaczne; utopiła się w nich niejedna nieostrożna kura. W październiku 1911 roku na Przedmieściu Halickim ośmioletnia dziewczynka wpadła do szerokiego rynsztoka przed domem rodziców; nieszczęsna zginęła w mętnych strugach. Jak pisał lokalny tygodnik polski, graniczy to z cudem, że ktoś może utonąć na ulicy w środku miasta. W Stanisławowie takie cuda były możliwe.
 
 Takie „cuda” tylko w Stanisławowie, którego dawną estetykę urbanistyczno-architektoniczną zdławiła po wojnie radziecka siermiężność. Szare, ciężkie, betonowe dupsko socjalistycznych wieżowców rozsiadło się na galicyjskich kamieniczkach. Pisał o tym choćby Taras Prochaśko:

Kiedyś góry widać było nawet z okien naszego mieszkania na trzecim piętrze w centrum Frankiwska, ale potem na obrzeżach miasta zbudowano wieżowce i panorama znikła.

Zanim jednak znikła panorama Karpat, najpierw z map wymazano Stanisławów, zastępując dawną nazwę kiepsko brzmiącą zbitką (ale przynajmniej jest to nazwa literacka!), która nie miała na dodatek żadnego logicznego wytłumaczenia – Iwan Franko nie był nijak związany z miastem, którego stał się patronem. Z blasku Stanisławowa (nawet jeśli przytłumionego) nic nie pozostało. Narodził się nijaki Iwano-Frankiwsk, miasto jakich w Ukraińskiej SRR wiele. Ale potem znów zdarzył się cud. Mówiąc najkrócej jak się da (słowami rosyjskiego pisarza Igora Klecha): „Zebrało się kilku miejscowych pisarzy, wypisało na sztandarze hasła „Postmodernizm” i „Europa Środkowa”, ruszyło do boju i wzięło szturmem twierdzę literatury ukraińskiej”. Tak powstał „fenomen stanisławowski”, a o jego przedstawicielach – m.in. Jurko Izdryku, Juriju Andruchowyczu i Tarasie Prochaśce – zrobiło się głośno. Tutaj następuje cud następny. Okazuje się bowiem, że mimo nazwy, która przylgnęła do  artystycznej rewolty, autorzy wcale nie pragną idealizować atmosfery dawnego Stanisławowa. Wręcz przeciwnie – twórczą energię Iwano-Frankiwska upatrują w fakcie jego podejrzanego statusu ontycznego. Miasto upadłe. Miasto-fikcja. Miasto-wampir. Miasto-sztafaż. Opisy Iwano-Frankiwska w książkach autorów zaliczanych do „fenomenu stanisławowskiego” są mocno „bodorowskie”. Jurij Andruchowycz w eseju z „Ostatniego terytorium” zauważa, że zmiana nazwy nie była jedynie kamuflażowym zabiegiem ideologicznym. Więcej – Iwano-Frankiwsk nie zastąpił Stanisławowa, on go otoczył betonowym pierścieniem (patrz: Prochaśko). W obrębie dzisiejszego Iwano-Frankiwska istnieją więc w istocie dwa miasta – stare centrum (Stanisławów) i nowe obrzeża. Zróżnicowanie architektoniczne nakłada się także na różne pojmowanie „ducha miasta”:

Przecież w istocie to dwa różne miasta. Tak, to dwa sąsiednie miasta, bardzo blisko siebie położone, właściwie to pierwsze znajduje się wewnątrz drugiego, miasto w mieście. Ale w żadnym razie nie można uznać ich za tożsame (…). Tak, w istocie to dwa miasta: wewnętrzne i zewnętrzne, tajne i jawne, zwykłe i magiczne.

Jeśli, zdaniem Andtuchowycza, jest to miasto magiczne, to jego magia bierze swoje źródło stąd, że Iwano-Frankiwsk, mimo iż może być – gdyby zechciał – każdym innym miastem, uporczywie pozostaje sobą:

Nigdy nie miałem i teraz także nie mam pewności co do tego miasta, co do jego magiczności czy fenomenalności. Odrapane mury w zamieszkanych przez podejrzliwych staruchów tajnych podwórzach, dzieci gotowe w każdej chwili zatańczyć przed obiektywem w oczekiwaniu na jakąś hrywnę czy dwieście escudo, niesamowita ilość żebraków, prawdziwych i lipnych kalek na chodnikach, ciemnoskórych wróżek i bezdomnych zwierząt – wszystko to naprawdę może przypominać jakiś południowy kraj, ale co z tego?

Iwano-Frankiwskie genius loci rodzi się więc nie tyle z ewentualnego podobieństwa tego miasta do innych, nie tyle z jego zdolności do geograficznej mimikry, lecz z oryginalnych, jednostkowych dziwactw, zagadek i tajemnic. Jedną z nich Andruchowycz opisał w szczerym autobiograficznie, choć fikcyjnym wywiadzie-rzece zatytułowanym „Tajemnica” (na zwierzenia namawiał Andruchowycza niejaki Egon Alt). Tytułowych tajemnic (związanych z biografią pisarza) jest tutaj sporo, ale jedną z pierwszych – i w książce, i w życiu – jest zapamiętana z dzieciństwa tajemnica ulicy Harkuszy:

Aha, był jeszcze całkiem tajemniczy dźwięk, który pojawiał się szczególnie w nocy, gdzieś koło jedenastej. Słyszałem go zawsze, odkąd siebie pamiętam, ale nigdy o niego nie pytałem. Aż pewnego razu rodzice zaczęli mówić o nim sami i zrozumiałem, że to nie jakiś mój osobisty haluk.

Domysłów na temat źródła zagadkowych dźwięków było w rodzinie Andruchowyczów (a także wśród znajomych i okolicznych mieszkańców). Podziemna fabryka, wojskowe laboratorium, inwazja Chińczyków, kopiących tunel pod Krajem Rad? Odpowiedzi młody Jurij chciał udzielić w powieści „Tajemniczy młot”, która jednak – przede wszystkim z powodu niedostatecznej wiedzy technicznej ówczesnego dziesięciolatka – nie została ukończona. Szkoda. Gdyby bowiem powstała, jej rękopis z pewnością byłbym cennym eksponatem w muzeum Jurija Andruchowycza (na ulicy Harkuszy?), którego powstanie żartobliwie przepowiadała w jednym z wywiadów Natalka Śniadanko:

Popularność tego pisarza jest jak na standardy ukraińskie dość nieprawdopodobna. Nikogo nie zdziwi, jeśli któraś z firm turystycznych ze Stanisławowa niebawem zacznie sprzedawać bilety do domu «naszego największego pisarza».

Trudno orzec, czy w tym muzeum znajdzie się miejsce również dla Sofii Andruchowycz, córki autora „Perwersji”. Powinno, bo urodzona w Iwano-Frankiwsku pisarka często wykorzystuje w swojej prozie literacki potencjał pełnego tajemnic miasta:

Inną ciekawą osobliwością naszego domu był jego adres. Robotnicza 7a. Osobliwość polegała na tym, że taka ulica nie istniała. Dookoła przebiegały tylko Hłyboczycka, Łukianiwska i Olehiwska, i żadnej Robotniczej, moi drodzy robotnicy.
Nie było takiej ulicy ani na mapie, ani w pamięci komputerów korporacji taksówkarskich, ani w rzeczywistości. Nie występowała w naturze. Tak samo jak nie istniały inne budynki z adresem „Robotnicza”. Nie było budynków numer 1 i numer 2, nie było budynku numer 5 i 5a, nawet budynku numer 7 nie było.
Był tylko budynek przy Robotniczej 7a. I my w nim mieszkaliśmy.

Oczywiście – może to tylko literacki konspekt. Może kontaminacja fikcji z rzeczywistością. Może tajemniczą historię zaginięcia ulicy Robotniczej Sofija Andruchowycz całkowicie zmyśliła na potrzeby opowiadania rozgrywającego się w bezimiennym mieście. Może pierwowzorem tego miasta jest Kijów albo Lwów. Powstrzymuję się jednak przed uważnym sprawdzaniem planów ukraińskich miast, by tropić na nich ulicę Robotniczą (lub jej brak). Wolę nie wiedzieć. Albo raczej – chcę wierzyć, że to Iwano-Frankiwsk. Miasto, które plecie figle na każdym kroku. Miasto z tysiącem tajemnic. Miasto ponurych dylematów. Takich jak ten, opisany przez Sofiję Andruchowycz w innym opowiadaniu z „Siomgi” (tym razem miejsce akcji określone jest bardzo dokładnie):

Siedzą w swoich wybajerzonych kuchniach, zalewają się whisky Jack Daniels, palą czerwone dunhille i nerwowo stukają długimi purpurowymi paznokciami w masywny dębowy blat, zastanawiając się, gdzie jest ich mąż – na dnie Bystrzycy Sołotwińskiej czy Bystrzycy Nadwitniańskiej, a może dla odmiany na dnie jeziora miejskiego.

Bogate paniusie z gangsterskiego półświatka Iwano-Frankiwska nie zastanawiają się z pewnością nad przeszłością miasta, w którym przyszło im dumać nad domniemanym miejscem wiecznego spoczynku wplątanego w mafijne porachunki męża. Zastanawia się nad tym natomiast Taras Prochaśko, który w książce „W gazetach tego nie napiszą” między innymi tropi niejasną historię Iwano-Frankiwska/Stanisławowa:

Niedopowiedzenie historii – to jeden z najtrudniejszych problemów naszego miasta.

Prochaśko dopomina się tym samym o ormiańskie dziedzictwo Iwano-Frankiwska, dokładając tym samym kolejny element do niezwykle skomplikowanego puzzle, jakim jest to miasto. A może wszystkie tajemnice Iwano-Frankiwska są tylko blagą, a samo miasto jest złudą, co prowokacyjnie wyłożył Jurko Izdryk w eseju zamieszczonym w tomie „Sny o Europie”?:

Nie mieszkam w Stanisławowie. Pojawiłem się tu tylko na chwilę, a właściwie to już mnie tu nie ma. Zjawiłem się jednak w samą porę. Uchwyciłem to, co zrodziło się jakoś niepostrzeżenie i zniknęło bezpowrotnie – uchwyciłem to, co nieprawdziwe. Owo błyskawiczne przemknięcie NIEPRAWDZIWOŚCI było jedyną prawdziwą rzeczą w tym mieście. Wszystko inne okazało się aż nazbyt PRAWDZIWE, a zatem – z powodu nieograniczonych ograniczeń tautologii – niezupełnie prawdziwe.

Być może Jurko Izdryk wygrałby konkurs na najbardziej oryginalny opis jednego z najbardziej oryginalnych miast, ale złoty medal stanisławowsko-iwanofrankowski wędruje jednak do Ádáma Bodora, specjalisty od fantasmagorycznych miejsc. Warto dodać, że Bodor, podobnie jak Izdryk, nie urodził się i nie mieszka w Iwano-Frankiwsku (zadanie na kiedy indziej – sprawdzić, czy Bodor kiedykolwiek był w Iwano-Frankiwsku!), a na dodatek jest Węgrem (rumuńskiego pochodzenia). Być może fenomen tego miasta jest tym bardziej widoczny, im z większej odległości się patrzy (mamy więc fenomen Iwano-Frankiwska, numer któryś z kolei).

Czas zatem na najwyższe podium. Ádám Bodor, powieść „Ptaki Wierchowiny”. Opis wanny:

Wannę tę jeszcze Anatol Korkodus otrzymał od biskupa pomocniczego ze Lwowa. Jest z lekka owalna, niemal okrągła, w sam raz, by jeden człowiek, na przykład Brigitta Konuvalov, wygodnie się w niej zmieścił. Wyrzeźbiono ją w bladoniebieskim marmurze, z biało-szarym żyłkowaniem, pod wrębem biegnie przerywany czarny pasek. Czas jakiś używano jej ponoć w Iwano-Frankiwsku jako kropielnicy w bazylice Świętego Chryzostoma. Iwano-Frankiwsk to duże miasto, mogło w niej zanurzać palce po dziesięć, piętnaście osób naraz.

(Nie muszę chyba dodawać, że w Iwano-Frankiwsku nie ma bazyliki Świętego Chryzostoma).

(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus")

poniedziałek, 28 lipca 2014

SYNDROM WILEŃSKI - Herkus Kunčius "Litwin w Wilnie"



Herkus Kunčius, litewski powieściopisarz, dramaturg i eseista (próbkę jego niepodrabialnego stylu polscy czytelnicy mieli okazję poznać, czytając wydane w 2001 roku eseje „Moja walka bambino”) opatrzył swoją najnowszą powieść „Litwin w Wilnie” klauzulą najwyższego prawdopodobieństwa: „Z wyjątkiem wszystkich wspomnianych w książce nieznanych społeczeństwu osób, pozostali opisani w niej bohaterowie, jak również fakty, topografia czy dokumenty są prawdziwe, a zbieżności – nieprzypadkowe”. Po lekturze tej zwariowanej książki, której fabuła co chwila przypomina fantasmagoryczny sen, trudno w te zapewnienia uwierzyć. A jednak – poza zmyślonymi protagonistami wszystko tutaj jest prawdziwe. I samozwańczy król Litwy Roman, który w 2009 ogłosił się niekoronowanym władcą nadbałtyckiego państwa i z Australii chciał rządzić odrodzonym Wielkim Królestwem Litewskim (znacznie, dodajmy, rozległym – od Zatoki Fińskiej aż po Morze Czarne), i jednoczesna litewska intronizacja Chrystusa Króla. Nawet rozpoczynająca powieść wzmianka o tzw. syndromie jerozolimskim jest poparta faktami – w istocie wizyta w Jerozolimie tak mocno wpływa na niektórych odwiedzających, że zaczynają oni wierzyć, iż sami stali się prorokami. Co ciekawe – ta swoista psychoza mija po jakimś czasie od opuszczenia świętego miasta. Nieposkromiona wyobraźnia Kunčiusa podpowiedziała mu, że skoro Wilno nazywane jest litewską Jerozolimą, to i w tym mieście można zapaść na syndrom fałszywego proroka. Tym bardziej, że w Wilnie oszołomów nie brakuje.
Jednym z nich jest Napoleon Szeputis, główny bohater „Litwina w Wilnie”. Postać fikcyjna, choć niewykluczone, że wielu wileńskich dziwaków odnalazłoby siebie w opisie Napoleona. Ten 60-letni szkolny woźny wyrusza z prowincjonalnej Kalwarii do stolicy, w której nie był od 20 lat. W cywilu jest pierdołowatym pantoflarzem, wylewającym anonimowo swój jad na portalach internetowych, ale w grupie jadących do Wilna na Święto Pieśni, czuje porywającą go siłę. Tym bardziej, że okazja jest szczególna – Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, trwają obchody tysiąclecia pierwszej pisemnej wzmianki o Litwie, no i sama stolica jest, zdaniem Szeputisa i innych karykaturalnie scharakteryzowanych lokalnych patriotów, miejscem szczególnym. „Wilno… Dla każdego wzorowego Litwina to święte słowo. Niemowlę wypowiada je, nim jeszcze powie słowo „mama””. Miłość do Wilna w zaskakujący sposób zostanie zdyskredytowana (a może zintensyfikowana?), gdy Napoleon ulegnie niegroźnemu wypadkowi. Osadzony w szpitalu, ucieka z niego, chcąc za wszelką cenę zdążyć na oczekiwane Święto Pieśni. W szpitalnym pasiaku, z obłędem w oczach i megalomańskim imieniem, brany jest za pomyleńca. Odnajduje się w tej roli znakomicie i zaczyna wygłaszać płomienne mowy, w których oskarża polityków, decydentów, turystów i odmiennie myślących rodaków o wszelkie zło. Wraz z grupą podobnych mu pomylonych proroków zamierza odmienić Wilno i Litwę, a potem, kto wie, może i cały świat. 
Powieść Herkusa Kunčiusa jest erudycyjną satyrą na fałszywie pojmowany patriotyzm manifestowany pod płaszczykiem wiary, na społeczną alienację elit, na tromtadrację ideologicznie zaślepionych jednostek. „Litwin w Wilnie” to krzywe zwierciadło podsuwane Litwinom z nadzieją, że przejrzą na oczy. Ale i nie-litewscy czytelnicy wyniosą z powieści Kunčiusa – poza sporą dawką świetnej zabawy oraz wiedzy o historii i teraźniejszości Litwy (świetny wojskowy epizod z czasów Litewskiej SSR) – parę nauk dla siebie. Zwłaszcza Polacy, jakże podobni do Litwinów w przekonaniu o własnej nieomylności i o byciu narodem wybranym. I ty jesteś Litwinem – mówi Kunčius, wskazując palcem na wszystkich otumanionych władzą i wiarą, którym bardziej przydałby się kaftan bezpieczeństwa niż transparent i szczekaczka.

Herkus Kunčius
„Litwin w Wilnie”
tłum. Michał Piątkowski
Kolegium Europy Wschodniej, Wrocław 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")

czwartek, 24 lipca 2014

KORESPONDENCYJNY BLAGIER - Marek Hłasko "Listy"


Marek Hłasko nie pisał dzienników, zaś jego powieść autobiograficzna „Piękni dwudziestoletni” jest raczej kopalnią autokreacyjnych mitów niż wiarygodnym źródłem biograficznym. Ale pozostają listy. Skromny wybór dwudziestu listów ukazał się po raz pierwszy w 1985 roku w IV tomie dzieł zebranych, ale był to jedynie wierzchołek góry lodowej. Dużo obszerniejszy zestaw (158 listów) ukazał się w roku 1994, ale dopiero obecna edycja, inaugurująca nową, wreszcie kompletną edycję dzieł zebranych, przynosi imponującą liczbę listów Marka Hłaski – redaktor tomu Andrzej Czyżewski, brat cioteczny pisarza, wyszukiwał w archiwach aż 363 listy. Czego się z nich dowiadujemy? Przede wszystkim odkłamany zostaje obraz literackiego macho, buntownika bez powodu, króla knajp i bijatyk. W pisanych przez siebie listach Hłasko pokazuje wreszcie prawdziwą twarz – kochającego syna, ale też człowieka zagubionego i nieszczęśliwego oraz interesownego lawiranta.

Lawirować zaczyna się już we wczesnej młodości, o czym przekonują afektowane listy, które Hłasko pisał do rodziny. Nie mogąc dogadać się z partnerem matki, wszczynał awantury i uciekał z domu do ciotki, skąd relacjonował matce: „Massa złamał mi życie i przez niego jest taka sytuacja”. Babce, u której nie mógł znaleźć pomocy, pisał: „Kochana Babciu! Jestem tak wyzuty ze wszystkich uczuć dla ciebie, że nie chce mi się pisać. Wobec tego, stara babko, nie żądaj ode mnie niczego, a ciesz się, że twój rodzony wnuk żyje”. Ale już kilka miesięcy później serdecznie pozdrawiał Massę (tak przezwał przyszłego ojczyma), namawiał matkę do wzięcia z nim ślubu, a już po zawarciu małżeństwa pisał do niego: „Pamiętaj, Masso, że uważam Cię teraz za ojca”. Gdy wyrzucono go z bursy za złe zachowanie, łgał w liście do matki, że grandziarstwo „to jest już rzecz niemodna wśród dzisiejszej młodzieży”, choć w tym samym liście zapewniał: „Z oszukiwaniem własnej matki skończyłem dawno”. Gdy zamieszkał wbrew woli matki u prezesa wrocławskiego oddziału ZLP Stefana Łosia, zdeklarowanego homoseksualisty, pisał do niej wzburzony: „Chcę raz dojść do zamierzonego celu – jeśli trzeba będzie, żebym kłamał – będę kłamał, jeśli zabić – zabiję”. W następnym liście oczywiście matkę przepraszał, ale ta w gniewie wyłożona młodzieńcza strategia stała się obowiązująca także w jego dorosłym życiu.

Podobnie poczynał sobie z kobietami. Łatka podrywacza, która do niego przylgnęła, była prawdziwa – Hłasko miał zadziwiającą łatwość w uwodzeniu kobiet. Problem w tym, że z tych, zazwyczaj krótkotrwałych znajomości nie umiał się wyplątywać. Gdy miał 19 lat, szukał pomocy u matki – przed swoją pierwszą miłością ukrywał się, prosząc matkę, by Wandę w jego imieniu spławiła („A jak będzie chciała rad, to niech Mama jej napisze, żeby poszła pod latarnię. To dla tego rodzaju kobiet najwłaściwsze miejsce”). Później umiał już sobie radzić sam, choć sposób pozostał niezmienny. Jedynie listy do byłej żony Sonji Ziemann przekonują, że potrafił być czuły, opiekuńczy i – przede wszystkim – prawdomówny.

Prawdomówność – jako kategoria osobowościowa – rzadko jednak pojawia się w listach Hłaski. Kłamał na potęgę, a na dodatek symulował. Gdy nie chciał przyjechać na spotkanie autorskie, pisał w oficjalnym tonie: „Komunikuję uprzejmie, iż obecnie przeszedłem b. ciężką chorobę i muszę wyjechać na miesięczny odpoczynek”. Kiedy spóźniał się z wysłaniem obiecanego tekstu do „Kultury”, najpierw prosił o przysługę Henryka Berezę, by ten w jego imieniu pisał o fikcyjnym zapaleniu mięśnia sercowego, później zaś sam spowiadał się Jerzemu Giedroyciowi, wymyślając katastrofę samochodową, wstrząs mózgu i grypę azjatycką. Kiedy indziej natomiast potrafił zadziwiać buńczuczną szczerością – do ówczesnego prezesa ZLP Antoniego Słonimskiego pisał wprost: „Zwracam się do Pana z uprzejmą prośbą, aby ułatwił mi Pan wyjazd na jakiś czas do innego kraju(…). Nie mam niestety żadnych krewnych poza Polską, a ponieważ nie znam żadnego języka i nie mogę pojechać jako korespondent jakiejkolwiek gazety – moje szanse wyjazdu są żadne. Proszę mi pomóc”.

Niezwykle interesujące są listy do Agnieszki Osieckiej oraz Jerzego Andrzejewskiego, z którym łączyła Hłaskę intymna więź. Autor „Popiołu i diamentu” był dla młodego pisarza mentorem, ale też pomocą do umocowania się w środowisku. Hłasko starał się chronić swojego idola przed pijaństwem, choć sam miał problemy z nadużywaniem alkoholu. W tym samym czasie pisał do Andrzejewskiego: „To niestety nałóg, który robi ze mnie bydlę”, matkę zaś zapewniał: „Jak wiesz, jestem abstynentem – śpij więc spokojnie”. Znajomość z Andrzejewskim urwała się, gdy ten zaczął dość ostentacyjnie umizgiwać się do Hłaski, na co młody autor, uciekłszy z Warszawy do kuzynów na wieś, odpowiadał: „Jerzy, ja chyba nie będę mógł być dla Ciebie tym wszystkim, czym Ty byś chciał i czym – może nawet więcej – ja bym chciał. Nie jestem za to odpowiedzialny, gdyż ostatecznie nie decyduję o tym, jaki się urodziłem”.

W jednym z listów do Andrzejewskiego autor „Ósmego dnia tygodnia” zanotował: „Listów to ja zupełnie pisać nie potrafię”. Nieprawda – listy Hłaski są bardziej fascynujące niż jego powieści. Intryg jest tu o wiele więcej, zaś literackiej pozy o wiele mniej. A to naprawdę najbardziej pożądane proporcje.

Marek Hłasko
„Listy”
Agora SA, Warszawa 2014

(tekst ukazał się pierwotnie w "Chimerze")


wtorek, 15 lipca 2014

LITERACKA MAPA EUROPY ŚRODKOWEJ - W poszukiwaniu środka Europy

Gdzie jest środek Europy (świata, uniwersum)?

Gdzie znajduje się środek Europy? Odpowiedzi można szukać w literaturze. Według litewskiego pisarza Herkusa Kunčiusa sprawa jest jasna – oczywiście na Litwie. Co tam zresztą na Litwie – w samym Wilnie! Tak przynajmniej można wywnioskować z powieści „Litwin w Wilnie” (tłum. Michał Piątkowski, Kolegium Europy Wschodniej, Wrocław 2014), w której, i to na samym początku – by nie było żadnych wątpliwości, narrator z emfazą stwierdza:

A wszystko to wydarzyło się nie w Palestynie czy Judei – zajaśniało w głowie Szeputisa – ale w geograficznym centrum Europy w XXI wieku!

 Emfaza ta może być problemem, albowiem jest ona – w świetle powieści – pewnym chwytem retorycznym. Lokalny patriotyzm jest tu wyolbrzymiony do tego stopnia, że staje się karykaturą samego siebie. Ale choć Napoleon Szeputis jest postacią absolutnie fikcyjną, jego przygody w Wilnie wydają się czystą fantasmagorią, a nakierowane na uwielbienie Litwy  perory kwalifikować go mogą jako kliniczny przykład zaburzeń tożsamościowych, to topografia świata przedstawionego powieści Kunčiusa ma odpowiednik w rzeczywistości. Co zresztą autor zaznacza w poprzedzającej całość klauzuli:

Z wyjątkiem wspomnianych w książce nieznanych społeczeństwu osób, pozostali opisani w niej bohaterowie, jak również fakty, topografia czy dokumenty są prawdziwe, a zbieżności – nieprzypadkowe.

I – zgodnie z tym zapewnieniem – Kunčius pisze prawdę, każąc swojemu bohaterowi upatrywać w Wilnie środka Europy. No, prawie prawdę, bo mała miejscowość Purnuskes (w okolicy miasta Paberžė, czyli Podbrzezie) gdzie – według obliczeń z 1989 roku – znajduje się centralny punkt Starego Kontynentu, leży 25 kilometrów na północ od Wilna. Ale, jak chce Kunčius, na dobrą sprawę Litwa to Wilno (i odwrotnie), więc zasadniczo jesteśmy w domu.



Purnuskes? Nonsens (purnonsens – chciałoby się powiedzieć) – twierdzi ukraińska pisarka Natalka Śniadanko. Środek Europy jest gdzieś w Ukrainie (gdzieżby indziej!). tak przynajmniej uważa dziadek Sarony, głównej bohaterki powieści „Lubczyk na poddaszu” (tłum. Ksenia Kaniewska, Biuro Literackie, Wrocław 2014). Sarona, wspominając swoje dzieciństwo, przypomina sobie, gdy dziadek zabierał ją i jej siostrę na jeżyny do lasu nieopodal ich rodzinnej wsi. Podczas jednego z jeżynobrań, dziadek postanowił podzielić się z wnuczkami swoją wiedzą:

W czasie gdy one napychały się do syta, a później napełniały parę wiader jeżynami na powidła i nalewkę, dziadek w zamyśleniu patrzył przed siebie i palił w skupieniu. W pewnym momencie nagle wyciągnął rękę gdzieś w kierunku prześwitu pomiędzy krzakami, skąd przebijały się ukośne promienie słońca, które, wydawało się, można by pochwycić w dłoń.
– Patrzcie. Nie tam na prawo, ale tu, gdzieś za tym drzewem jest prawdziwe centrum Europy – powiedział i uśmiechnął się zadowolony z siebie, a potem, niby jako ostateczny argument, który nie potrzebował żadnego dodatkowego potwierdzenia, dodał: – Naukowo to stwierdzono – i wypuścił dym ze swojej ręcznie robionej fajki.



W „Lubczyku na poddaszu” nie pojawia się nazwa miejscowości, gdzie ma znajdować się centrum Europy. Sam dziadek zaś, od którego powieść się zaczyna, przepada potem wśród innych wspomnień głównej bohaterki, nie rozwikłując tej geograficznej zagadki. Ale nie przepada to, o czym powiedział. Coś bowiem jest na rzeczy. Naukowo wszak (jak chciał dziadek Sarony) w istocie stwierdzono, że środek Europy znajduje się w ukraińskim Rachowie (węg. Rahó). Tyle, że stwierdzono to w roku 1887, a więc 102 lata przed tym, nim palmę pierwszeństwa dzierżenia tego tytułu przejęło litewskie Purnuskes. Zakładając, że Śniadanko podzieliła się z Saroną swoimi wspomnieniami, wszystko się zgadza. Taka biograficzna analiza wykazuje bowiem, że Sarona-Natalka usłyszała o tym, że centralny punkt Europy leży gdzieś w Ukrainie, mniej więcej na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. A więc jeszcze przed tym, gdy Litwini nie mieli się czym chełpić w tej materii.

Litwini? Nie tylko. Środków Europy było i jest nieco więcej niż tylko Purnuskes i Rachów, o czym zresztą wspomina narratorka „Lubczyka na poddaszu”.

Kilka lat temu Sarona przypomniała sobie o tym, kiedy oglądała film dokumentalny, w którym dziennikarze zjechali ponad trzydzieści takich centrów w różnych krajach Europy Wschodniej, a w każdym z nich jakiś pewny zwycięstwa nauki dziadek pokazywał wycinek z lokalnej gazety, gdzie wszystko było napisane. Każdorazowo w tle grupka kilku najstarszych mieszkańców przekonująco kiwała głowami, że niby, tak, tak, to wszystko racja, potwierdzamy – środek Europy jest właśnie tutaj, u nas, jedyny i niezmienny, ktoś w ogóle w to wątpi?

Chodzi najprawdopodobniej o niemiecki film „Die Mitte” wyreżyserowany przez urodzonego  w Nowym Targu Stanisława Muchę, który pokusił się o sfilmowanie poszukiwań geograficznego środka Europy. Ostatecznie w filmie pojawiło się tylko 12 miejscowości, a więc mniej niż chciałaby Sarona, ale w jednym z wywiadów reżyser przyznał, że podczas gromadzenia dokumentacji do filmu przestał liczyć domniemane miasta, w których „grupka kilku najstarszych mieszkańców przekonująco kiwała głowami, że niby, tak, tak, to wszystko racja”, gdy ich liczba przekroczyła sto pięćdziesiąt.

Sto pięćdziesiąt to całkiem sporo. Możliwe więc, że istnieją powieści, w których pojawia się wzmianka o tym, że w polskiej Suchowoli (pierwszy historycznie udokumentowany środek), niemieckim Tillenbergu, słowackich Krahulach, czy dziesiątkach innych środkowoeuropejskich miast i miasteczek znajduje się wymarzone centrum.

Często jednak tutejsza (i nie tylko) literatura, która przecież potrafi wyjątkowo zmitologizować przestrzeń, nie poprzestawała na określaniu środka Europy, idąc znacznie dalej. Dla przykładu słowacki pisarz Václav Pankovčín opisuje Papin (węg. Papháza), ojczystą wieś w północno-wschodniej części kraju, nazywając ją szumnie Marakeszem (to tendencja typowa dla skłonnych do uwzniośleń pisarzy – pamiętamy przecież, co można u Hrabala zobaczyć w podpraskim Kersku, kiedy się człowiek uchleje) i lokując tam środek świata – początkowy rozdział powieści Pankovčína „Marakesz” (tłum. Jacek Bukowski, Czarne, Wołowiec 2006)  nosi tytuł „Marakesz, pępek świata”. 








Jeszcze dalej idą autorzy, którzy w opisywanych przez siebie miejscach (nie zawsze wymyślonych; niekiedy wręcz boleśnie realnych) widzą nawet nie środek świata, ale kosmosu przedstawionego. Tak jest choćby w powieści „Prawiek i inne czasy” (W.A.B., Warszawa 1996), którą Olga Tokarczuk otwiera zdaniem:

Prawiek jest miejscem, które leży w centrum wszechświata.

I choć powieściowy Prawiek nie istnieje na mapach Polski, to fikcyjne miasto ma wyjątkowo realnych geograficznie sąsiadów. Leży bowiem na Kielecczyźnie.


(tekst ukazał się pierwotnie na stronie Literackiej Nagrody Europy Środkowej ANGELUS)