wtorek, 20 sierpnia 2013

CIĄGLE ŻYWY SAMIZDAT - Jerzy Czech "Wdrapałem się na piedestał. Nowa poezja rosyjska"


Antologia poezji samizdatowej w wyborze i przekładzie Jerzego Czecha to w istocie przegląd najważniejszych zjawisk poetyckich w powojennej historii literatury radzieckiej i rosyjskiej. Żaden z szesnastu autorów, poza Josifem Brodskim, nie jest u nas szerzej znany.

Puszkin, Lermontow, Błok, Jesienin i inni klasycy – kanon poezji rosyjskiej jest od dawna ustalony. Pomniki tych twórców stoją w wielu miastach. W ostatnim półwieczu niewielu poetom udało się wdrapać na piedestał – być może Okudżawie (choć ten postrzegany jest raczej jako bard niż jako poeta), być może Brodskiemu (choć przez długie lata władze odmawiały mu miana radzieckiego poety; rehabilitacji doczekał się dopiero za czasów Federacji Rosyjskiej). Co ciekawe – i Okudżawa, i Brodski zaczynali w drugim obiegu. W tzw. samizdacie buzowało prawdziwe życie literackie, dalekie od socrealistycznych standardów i serwilistycznych postaw. Wykluczeni z oficjalnych struktur twórcy – zrzeszeni wspólnie z plastykami i muzykami w nieformalnych grupach – podkopywali swoją sztuką radziecką rzeczywistość, kształtowaną przez propagandowe slogany i skłamany optymizm. Obieg oficjalny, zawłaszczony przez seniorów ze Związku Pisarzy Radzieckich, był zatęchłą trupiarnią, pełną zastygłych w podziwie dla władzy wierszokletów. Nowy ton radzieckiej poezji nadawali działający w opozycji do nich i wprowadzający ożywczy ferment samizdatowcy. To właśnie oni położyli podwaliny pod współczesną sztukę rosyjską. Samizdat stał się źródłem nowej literatury rosyjskiej.

O specyfice drugiego obiegu dają pojęcie już choćby same notki biograficzne prezentowanych przez Czecha poetów. Niczym refren powtarza się w nich rys wykluczenia – niemal każdy z autorów, mimo wyższego wykształcenia, pozostawał na społecznym marginesie. Nie mogąc podjąć normalnej pracy, najczęściej lądowali oni w kotłowniach i stróżówkach. Jak pisze Iwan Achmietjew:

„tyle możliwości
popatrz
palacz stróż kopacz”.

Nie chcąc sławić partii i realizować w swojej twórczości odgórnych wytycznych, samizdatowcy musieli zrezygnować z możliwości druku, z popularności, z pieniędzy (budżet usiłowali łatać, pisząc książki dla dzieci), w najgorszym wypadku – emigrowali. W zamian zyskiwali za to swobodę artystyczną. Wybór był prosty – albo wierność doktrynie realizmu socjalistycznego, albo literacki niebyt.

„jeśli nie zna go naród
co z niego za poeta

jeśli zna go cały naród
co z niego za poeta”.

Dualizm postaw twórczych i wyborów życiowych, o którym pisze Achmietjew, był dla radzieckich twórców codziennością. W miarę upływu czasu stawało się jednak jasne, że role zaczynają się zamieniać. Dało się to odczuć już podczas pierestrojki. Po przełomie lat 90. samizdat przeistoczył się w oficjalną przestrzeń kultury i doczekał się rehabilitacji. Nie wszyscy jednak zdążyli tego doświadczyć. Najstarszy z prezentowanych w antologii Czecha autorów, Jan Satunowski (1913-1982), jeszcze w roku 1967 pisał:

„Nie jestem poetą.
Nie drukuję od trzydziestego ósmego.
Nie przypadam do smaku.
No i już zostanę taki.
Wiem tylko, że te wasze ważne wiersze,
to mało ważne, to nieważne wiersze.
Wy tam je sobie druku, druku, druku…
A ja wam gwóźdź do trumny; stuku, stuku”.

Satunowski przewidział zwycięstwo samizdatu (jego pierwsza książka, zatytułowana adekwatnie „Chcę zaznać pośmiertnej sławy”, ukazała się dopiero w 1992 roku) i śmierć „nieważnej” poezji.

Do śmierci tej walnie przyczynili się właśnie samizdatowcy, podkopując przez dziesięciolecia oficjalną poezję. Ich głównym narzędziem była ironia. Niezależnie od tego, czy byli minimalistami, czy pisali długie poematy, czy byli konceptualistami, czy socartowcami (socart to artystyczny odpowiednik popartu), czy preferowali wiersz wolny albo rymowali, krytycznie odnosili się tradycji rosyjskiej literatury, kpili z oficjalnych świętości, burzyli spokój zwykłych obywateli, psuli krew partyjniakom. Sięgali po żywy język ulicy, opisywali wstydliwe tematy (Igor Cholin portretujący w „Mieszkańcach baraku” biedotę z prowincji), nierzadko wpadali w wulgarność (jak choćby Brodski w publikowanym po raz pierwszy w polskim tłumaczeniu poemacie „Przedstawienie”). Krytyczny stosunek do radzieckiej rzeczywistości widać i w „Pochodzie idiotów” Gienricha Sapgira, i w „Skardze ludożerców” Władimira Uflanda (zaczynającej się od wyznania „Myśmy naród ludojadów”), i w wierszu Aleksandra Makarowa-Krotkowa:

„co my tu w Rosji umiemy
chyba tylko
mówić po rosyjsku”.

Szargali świętości, kpiąc z Czajkowskiego („O Piotrze” Igora Irtieniewa), a nawet szydząc z biografii Lenina, jak w wierszu „Kiedy Lenin był mały”, w którym Timor Kibirow ironizuje na temat oficjalnego kultu wodza rewolucji. Lenin – jako bóstwo – rodzi się z dziewicy:

„…musiał (choćby jeden)
plemnik nawiedzić części rodne Marii
Aleksandrowny… Rzecz wprost niepojęta”.

Jest w poezji samizdatowców niezgoda na oficjalne wytyczne, jest kpina z tradycji, jest przybieranie masek, jest żart, jest czarny humor, jest nawet perfidia. Jest też – może nawet przede wszystkim – mocowanie się z własną rosyjskością. Jakkolwiek ironicznie nie brzmiałyby frazy samizdatowców piętnujących ograniczenie rosyjskiego chłopa, wewnętrzną pustkę mieszczan z Moskwy, zakłamanie deputowanych Dumy, widać, że matka Rosja jest dla nich tematem najważniejszym. I najpoważniejszym. Nawet Wsiewołod Niekrasow, czołowy konceptualista, stosujący w wierszach zabiegi lingwistyczne, pozostawał nieobojętny na polityczną rzeczywistość:

„przyczyna śmierci
życie
na tym świecie

a bezpośrednia
przyczyna śmierci

życie
w Moskwie”

Dzięki takim właśnie wierszom, niewygodnym i przekornym, poeci samizdatu wdrapali się na piedestał.

„Wdrapałem się na piedestał,
Stoję i duma mnie rozpiera.
A tu się gliniarz wydziera,
Bym na piedestale nie stał.

Ukaże mnie zaraz mandatem!
A mnie forsy brakuje stale.
Nie stać mnie wyraźnie na to,
Żeby stać na piedestale”.

Autor przywołanego wiersza, Oleg Grigorjew, ma rację – samizdatowców mimo wszystko nie stać, by kamienieć na poetyckim cokole. Nie tylko finansowo. Ich poezja jest bowiem zbyt niepokorna, zbyt żywiołowa i bezkarna, by dała zakląć się w marmur. I – przede wszystkim – jest ciągle żywa.

"Wdrapałem się na piedestał. Nowa poezja rosyjska"
wybór i przekład - Jerzy Czech
Czarne, Wołowiec 2013

(tekst ukazał się pierwotnie na portalu xiegarnia.pl - http://xiegarnia.pl/recenzje/ciagle-zywy-samizdat/)

środa, 14 sierpnia 2013

PANI ZEMSTA - Sylwia Chutnik "Cwaniary"



Nowa powieść Sylwii Chutnik to ujęta w formę miejskiej legendy opowieść o kobiecej zemście na mężczyznach – maczystowskich szowinistach, brutalach i frajerach. Opowieść przerysowana i komiksowa – i to nie tylko dlatego, że towarzyszą jej ilustracje.

Na czym ta komiksowość polega? Na przetransponowaniu na polski grunt nieobecnego dotąd w rodzimej literaturze popkulturowego toposu od kilku dekad zadomowionego w amerykańskim komiksie i filmie. Chodzi o postać kobiety, która przejąwszy męskie atrybuty – militarny strój, upodobanie do (nad)używania przemocy – sieje spustoszenie w szeregach brzydkiej płci. Tę transgenderową zamianę ról Sylwia Chutnik zapożyczyła z komiksu Barb Wire, spopularyzowanego przez film z Pamelą Anderson w tytułowej roli Żylety (ale też z podobnych dzieł, w których występują uzbrojone po zęby kobiety), doprawiła punkową estetyką związaną z ruchem riot grrrls, a całość podała w sosie z folkloru miejskiego à la Grzesiuk. W ten sposób warszawski cwaniak stał się cwaniarą.

Główna bohaterka Cwaniar, Halina Żyleta, dzieli ze swą amerykańską poprzedniczką nie tylko groźne nazwisko (które odsyła także do znanej z chuligańskich wybryków trybuny warszawskiej Legii), ale również temperament – Halina, wraz z podobnymi sobie mścicielkami, „rusza w miasto”, by siać spustoszenie i walczyć o sprawiedliwość. Tylko czy jest to w istocie walka o sprawiedliwość? Czy jest to walka sprawiedliwa? Dla Heleny i jej koleżanek – z pewnością tak, wszak ich zdaniem w walce o honor i utrzymanie porządku wszystkie chwyty są dozwolone. Z kolei dla czytelnika – już niekoniecznie, łatwo bowiem napiętnować działania dziewczyn jako niemoralne i niezgodne z prawem. Na tym właśnie polega przerysowanie powieści Chutnik – należy pamiętać, że jest to tylko literacki chwyt, zabawa w uwolnienie skrywanych frustracji, projekcja marzeń. Nikt nie ma przecież pretensji do Thelmy i Luise albo Tarantinowskich mścicielek z Kill Bill czy Grindhouse: Deathproof, że działają niemoralnie. Owszem, przekraczają granice prawa, ale nie przekraczają wyznaczonych granic gatunku.

W tych ściśle określonych granicach poruszają się także bohaterki Cwaniar – cztery mniej więcej trzydziestoletnie kobiety, którym bliżej raczej do Czterech pancernych niż do dziewczyn z Seksu w wielkim mieście. Dla Haliny seksapil nie jest główną bronią: „Halina Żyleta wyglądała elegancko, lecz podejrzanie – dres wyprasowany, ale tatuaże na ciele to już szpetne”. Warszawskie cwaniary dysponują bowiem zupełnie inną „bronią kobiecą”: „Noże, kastety, siekiery i kije. Paralizatory, proce, rurki i scyzoryki. Pięści, podkute buty, twarde czoło”. Zaopatrzone w taki arsenał, nabuzowane emocjami i alkoholem, walczą o swoje, czyli o prawa kobiet: „Tylko zemsta może uratować wszystkie sprzątające kobiety w wałkach, w podomkach, w uwięzieniu między odkurzaczem a pralką. Tylko wendeta śniadaniowa, kawowa, nagła potrafi idealnie zaspokoić rozedrgane zmysły. Można do niej zaprosić inne osoby, czemu nie, przygotować „zemsta party”, ale należy w nim uczestniczyć. W innym razie nie jest to pełna zapłata za doznane krzywdy”. Dlatego w „zemsta party” uczestniczą wszystkie cztery dziewczyny, choć każda z nich walczy o co innego – Halina chce pomścić śmierć swojego narzeczonego, Celina Cios rekompensuje sobie w bójkach miłosne niepowodzenia, Stefania Karwowska chce dać nauczkę maltretującemu ją mężowi, zaś Bronka oczyszczając miasto odreagowuje pracę w kancelarii prawniczej. Te partykularne interesy zostaną połączone w jeden wspólny cel, w misję specjalną, do udziału w której zaproszonych zostanie jeszcze kilkoro renegatów. Głównym celem misji jest zastraszenie niejakiego Kossakowskiego (podobieństwo nazwiska do Marka Mossakowskiego, warszawskiego kamienicznika zamieszanego w zabójstwo działaczki ruchu lokatorskiego, wydaje się nieprzypadkowe). Działania tego nieuczciwego i bezwzględnego właściciela kilku śródmiejskich kamienic ułatwiają deweloperom wyburzenie zabytkowych budynków i zbudowanie na ich miejscu nowych apartamentowców. To zaś zwiera szeregi społecznie zaangażowanych warszawianek, dla których zachowanie oryginalnej zabudowy w centrum jest równie ważne co łomot spuszczony chuliganom.

Ten wspólny cel, którego osiągnięcie organizuje całość fabuły, schodzi jednak na plan dalszy wobec innego, równie ważnego tematu. Tak naprawdę dziewczyny, walcząc z wszelkimi przejawami zmaskulinizowanych opresji, rekompensują sobie lęk przed śmiercią. Śmiercią własną, jak w przypadku chorej na raka Bronki, ale też osób najbliższych. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż Chutnik rozpoczyna powieść sceną wizytą Haliny na cmentarzu – temat „funeral code”, choć rozproszony po całej książce, urasta do jej głównego problemu. Cztery bohaterki ze ślepą furią rzucają się w wir ulicznych bójek, ponieważ nie potrafią sobie poradzić z nieoczekiwaną sytuacją, w której (jak w tytule jednego z rozdziałów) „odkrywa się śmierć”. Jak poradzić sobie z pustką po zmarłej osobie, jak (jeśli w ogóle) rozmawiać ze zmarłym ukochanym, czy młoda wdowa to oksymoron, czy wdowieństwo obowiązuje jedynie w przypadku małżeństw i wreszcie – jak przygotować się na śmierć? Na te pytania bohaterki szukają odpowiedzi, choć nie chcą się do tego przyznać. Nie umieją tych problemów rozwiązać w sposób, który jest im najbliższy. Ze śmiercią nie da się przecież prowadzić dialogu przy pomocy pięści.  

Wszystkie te składniki mogłyby się z powodzeniem złożyć na zbudowaną na feministycznym podglebiu całkiem zgrabną całość, w której społeczne zaangażowanie łączy się z niemalże partyzanckim etosem, a krytyka machismo i wzorów kulturowych związanych z płcią podana jest w luźnym tonie warszawskich legend z knajackich środowisk. Tyle tylko, że pojawia się jeden podstawowy szkopuł – fabuła powieści grzęźnie co chwila w niepotrzebnych epizodach, które znacznie wytracają potoczystość narracji. Mnożą się zagadkowe mikroscenki – a to z kościoła, a to z autobusu, a to z salonu piękności – pozostające jedynie strzępkami obyczajowych obserwacji, które nijak nie dopełniają głównej historii. To pozostałość pierwszej wersji Cwaniar, które Sylwia Chutnik publikowała początkowo jako powieść w odcinkach. To, co sprawdzało się w formie seryjnej (każdy odcinek poświęcony innej scence rodzajowej), nieco razi w opublikowanej powieści. Szkoda, że autorka nie zdecydowała się na lekki lifting, który uporządkowałby całość pod względem konstrukcyjnym. Ale i tak Cwaniary mają swój niepowtarzalny styl. Mają cwaniacki sznyt.

Sylwia Chutnik 
"Cwaniary"
ilustracje – Marta Zabłocka 
Świat Książki, Warszawa 2012

(tekst ukazał się pierwotnie w "Nowych Książkach")

OBÓZ JAKO POMYSŁ NA BIZNES - Jachym Topol "Warsztat diabła"


Getto pizza w Terezinie, żywe mumie w Chatyniu – Jáchym Topol w groteskowy sposób opisuje efekty komercjalizacji naznaczonych śmiercią miejsc pamięci.

Terezin to zbudowana pod koniec XVIII w. twierdza, którą za czasów Protektoratu Czech i Moraw hitlerowcy zmienili w obóz koncentracyjny. Po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną czechosłowackie władze wybudowały na terenie obozu muzeum-pomnik upamiętniający dziesiątki tysięcy pomordowanych tam ofiar. Pomnik istnieje do dzisiaj. W muzeum panuje cisza i spokój. Tyle faktów. Stanowią one tło groteskowej powieści „Warsztat diabła”, w której Jáchym Topol zabawił się w stworzenie alternatywnej wizji terezińskiej rzeczywistości. U Topola konkurencją dla muzeum staje się anarchistyczna komuna, która, przy pomocy sporych datków wpłacanych przez ocaleńców z całego świata, przetworzyła były obóz w coś na kształt nad wyraz współczesnego miejsca pamięci połączonego z wesołym miasteczkiem. Kolejne pokolenia potomków wojennych ofiar szukają tu śladów przodków pogryzając „getto pizzę” i uczestnicząc w Warsztatach Radości.

To jednak nic w porównaniu z opisanym w drugiej części powieści białoruskim Chatyniem, gdzie – po tym, jak terezińska komuna została zniszczona – główny bohater trafia jako specjalista od rewitalizacji miejsc z bolesną przeszłością. Nie przypuszcza jednak, że zarówno historia jak i teraźniejszość Białorusi znacznie się różnią od czeskich (a więc demokratycznych i europejskich) standardów. Czym bowiem są niewinne w sumie pomysły czeskich anarchistów przy białoruskiej wizji muzeum ludobójstwa, gdzie podłączane do prądu zabalsamowane zwłoki opowiadają o krwawych rzeziach? Proporcje zobowiązują – czym są wszak dwie czeskie spalone wsie w porównaniu z dziewięcioma tysiącami spalonych w trakcie wojny wsi białoruskich? Sposób myślenia aktywistów z Mińska jest nadzwyczaj prosty: „Musimy mieć co zaproponować światu. Coś, czego nie ma nikt inny”. Proponują więc białoruski „horror trip”. Albowiem nie liczy się dla nich pamięć, tylko biznes i promocja. Do sukcesu idzie się tutaj po trupach.

Topol, wychodząc od czarnej groteski, funduje czytelnikom prawdziwy spektakl grozy. A jednocześnie, nie rezygnując z atrakcyjnej fabuły, przypomina bolesną prawdę o postępującej deprecjacji stabuizowanych dotąd przestrzeni. Zorganizowane wycieczki do obozu Auschwitz-Birkenau z obowiązkowymi fotkami i zakupem pamiątek to tylko początek drogi, na którą wkracza „biznes Zagłady” – ostrzega Topol. I pokazuje jednocześnie, do czego może doprowadzić komercjalizacja postpamięci. Byłe obozy koncentracyjne jako środkowoeuropejskie Disneylands albo parki grozy? Na razie – na szczęście! – to tylko powieściowa fikcja à la Topol. Tym bardziej przerażająca, że świetnie napisana.

Jáchym Topol
"Warsztat diabła"
tłum. Leszek Engelking
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013

 (tekst ukazał się w zmienionej formie w "Polityce")