czwartek, 29 marca 2012

DWIE TWARZE CZECZENII - Jonathan Littell "Czeczenia. Rok III"

Jonathan Littell, autor głośnej powieści „Łaskawe”, napisał reportaż o Czeczenii, w którym opisuje, jak spod fasady normalności wyziera jej prawdziwa twarz. 

Tytułowy rok III to trzeci rok rządów prorosyjskiego prezydenta Czeczenii, Ramzana Kadyrowa. To okres dźwigania się czeczeńskiej stolicy z gruzów. Nowe wieżowce, nowe sklepy, na ulicach drogie samochody. Tempo rozwoju Groznego może napawać optymizmem. Jednak doświadczony obserwator (a takim jest Littell, który Czeczenię odwiedza nie po raz pierwszy) wie doskonale, że ten bijący zewsząd optymizm jest tylko atrapą. I choć wielu czeczeńskich obywateli wychwala swojego prezydenta za wzrost gospodarczy i szybką odbudowę kraju, bierze udział w marszach na jego cześć i wykrzykuje w ich trakcie „Tylko Ramzan ma rację”, nietrudno odkryć, że to propaganda sukcesu, za którą stoi strach i przemoc.
Littell dociera do rozmówców, którzy nie ograniczają swoich opinii do obiegowych haseł i krytykują dyktaturę Kadyrowa. Ryzykują tym samym wiele, ponieważ niesubordynacja wobec prezydenta nie jest mile widziana. Wymuszenia, porwania i zabójstwa to zręcznie tuszowana rzeczywistość czeczeńska. O prawdziwej twarzy rządów Kadyrowa informuje stowarzyszenie „Memoriał”, które stara się zwrócić uwagę świata na łamanie praw człowieka w Czeczenii. Jest to działalność na tyle dla prezydenta niewygodna, że bojówki pozostające na jego usługach uprowadziły i zamordowały czołową działaczkę „Memoriału”, Natalię Estemirową.
Francuski pisarz próbował dotrzeć do Kadyrowa i przeprowadzić z nim rozmowę. „Zamierzałem nakreślić portret człowieka okrutnego, nieokrzesanego, cynicznego, ekstrawaganckiego, posiadacza niezliczonych luksusowych aut, koni wyścigowych i tuzina żon, prywatnego zoo i aquaparku, miłośnika bilardu i boksu, właściciela siłowni którą czasem zamienia w salę tortur; chciałem opisać osobliwy, upojony sukcesami mikrokosmos, w którym wraz ze swoją świtą żyje i porusza się po niezupełnie realnym, jakby urojonym kraju”. Do rozmowy, co oczywiste, nie doszło. I ta wymowna nieobecność Kadyrowa mówi o sytuacji w Czeczenii więcej, niż mógłby o niej nakłamać złotousty prezydent.

Jonathan Littell
„Czeczenia. Rok III”
tłum. Małgorzata Kozłowska
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011 

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

KOZAK JAMAJKA - Jurij Andruchowycz "Egzotyczne ptaki i rośliny"

W wierszach Andruchowycza łotrzykowskie postaci z ukraińskich legend wylegują się pod palmami Haiti

Jurij Andruchowycz, laureat ubiegłorocznej – a zarazem pierwszej w historii tego literackiego lauru – nagrody Angelus dla twórców z rejony środkowej Europy, to najpopularniejszy w Polsce ukraiński pisarz. Autor kultowej powieści „Dwanaście kręgów” jest prawdziwym emisariuszem ukraińskiej kultury, którą, jako przywódca grupy literackiej Bu-Ba-Bu, wprowadził na europejskie salony. Sam zaś stał się obiektem niezwykłego zainteresowania czytelników i krytyków na zachód od Bugu. Choć jest przede wszystkim znany jako autor niezwykłych powieści, Andruchowycz jest również poetą (jego ostatni tomik „Piosenki dla martwego koguta” ukazał się w polskim przekładzie trzy lata temu), choć lepiej byłoby powiedzieć – Andruchowycz jest w pierwszej kolejności poetą. Zaczynał od poezji i właśnie ona ukształtowała jego późniejsze pisarstwo.

„Egzotyczne ptaki i rośliny”, wybór z trzech pierwszych poetyckich tomików Andruchowycza, który ukazał się nakładem Biura Literackiego, to lektura obowiązkowa dla wiernych czytelników tego pisarza, a zarazem lekcja historii współczesnej literatury ukraińskiej. Jest ona o tyle ciekawa, że ostatnimi laty w Polsce nikt tak nie pisał. Zanurzeni najpierw w narodowym sosie, a później w lingwistyczno-postmodernistycznych łamańcach lub nader osobistych wynurzeniach, polscy poeci nie zdobyli się na podobną lekkość i potoczystość frazy, na literacką zabawę na najwyższym poziomie. Wiersze Andruchowycza zebrane w tomie „Egzotyczne ptaki i rośliny” doskonale dokumentują fenomen grupy Bu-Ba-Bu i atmosferę beztroskich (na przekór historii) lat osiemdziesiątych XX wieku. Ducha ukraińskiej twórczości literackiej tamtego okresu dobrze oddaje pełna nazwa tej legendarnej grupy – Burleska-Bałagan-Bufonada. Te trzy określenia jak ulał pasują do wczesnych wierszy Andruchowycza – kipiących energią, rozbuchanych, groteskowych, a jednocześnie szukających odwołań w tradycji. Przede wszystkim jednak śpiewnych.

Teksty poetyckie ukraińskiego autora już w samymi tytułach ukrywają swoje gatunkowe nazwy – pieśń, ballada, madrygał. Bezbłędne formalnie, wewnętrznie zrytmizowane i brawurowo rymowane wiersze te odwołują się do pierwotnego przeznaczenia poezji – do śpiewania. Nie jest to jednak smętna poezja śpiewana lecz doskonała zabawa, czerpiąca równie wiele z plebejskich historii lwowskiego półświatka, co ze stepowych legend dawnej Ukrainy. Kryminalne tango bezkolizyjnie łączy się u Andruchowycza z metafizyczną elegią. A wszystko równie erudycyjne, co swojskie. Autor wciela się w rolę prestidigitatora prezentującego przed zaciekawionymi gapiami swoje niecodzienne sztuczki. Raz jest średniowiecznym bardem, zabawnym sowizdrzałem dworskim, innym razem właścicielem cyrku z niespotykanym zwierzyńcem, kiedy indziej zaś ulicznym zbieraczem osobliwych biografii. Pozytywne szaleństwo tych wierszy powoduje, że opisana w nich Ukraina jawi się jako na wpół realny ląd dryfujący ku wyspom szczęśliwym.

Jurij Andruchowycz
„Egzotyczne ptaki i rośliny”
tłum. Jacek Podsiadło
Biuro Literackie, Wrocław 2007

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

WSZYSTKO, CO MOJE - Andrij Bondar "Historie ważne i nieważne"


Andrij Bondar w opowiadaniach z tomu „Historie ważne i nieważne” pokazuje świat w dalekich od czerni barwach. Ukraiński pisarz pozwala sobie czasami nawet na patos, jak choćby we fragmencie opisującym papieską pielgrzymkę: „Byliśmy jeden od drugiego w odległości jakichś 8 metrów – specjalnie wyliczyłem – przez 0,2 sekundy. Ale to wystarczyło, żeby poczuć się blisko niego i Boga”. Wszystkim, którzy chcieliby od razu krzyczeć, że taka dawka wzniosłości jest nie do przełknięcia, Bondar zamyka zaraz usta zręczną woltą: „Pokręciliśmy się jeszcze z 5 minut, poczekali tam, może jeszcze jakiś papież przejedzie i poszliśmy do domu”. Opowiadanie o papieżu należy (według podziału tomu) do historii nieważnych – obok tekstów o Mandelsztamie, Hemingwayu, d’Annunzio i... komisarzu Reksie. Sarkazm Bondara skazuje kulturę, o której pisze z osobistym zaangażowaniem, na nieważność, przyznając palmę pierwszeństwa życiu. Główną część tomu stanowią bowiem historie ważne – krótkie, jednostronicowe felietony, które autor przez kilka lat publikował na łamach jednego z największych ukraińskich dzienników. Limit objętości tekstu wymusił na Bondarze zaskakującą zwięzłość – zaskakującą, ponieważ Bondar-poeta znany jest przecież z gadatliwości. Gadatliwości oraz ironii, której w jego felietonowej prozie się nie uświadczy. Bondar-prozaik jest nader poważny, ponieważ pisze o sobie. O swoim dzieciństwie, o rodzinie, o przyjaciołach, o wierze (lub jej substytucie, nazywanym na własny użytek sumieniem), wreszcie o śmierci. Teksty te są tak prawdziwe, tak prostolinijne, a zarazem tak emocjonalne, że trudną wątpić w ich wiarygodność. Bondar nie sili się na niezwykłość i w tym tkwi jego moc – przytacza anegdoty o najzwyklejszych przejawach życia, w których nagle ujawniają się najważniejsze ludzkie doświadczenia. W ten sposób opowieść o myszy-rekonwalescentce staje się wzruszającą (tak, wzruszającą! – Bondar nie wstydzi się wzruszać, więcej nawet – nie wstydzi się swojej dobroci) przypowieścią o przymusowej samotności i o urządzaniu własnego mikrokosmosu. Autor „Historii ważnych i nieważnych” wie doskonale, że nie ma sensu porywać się na wymyślne fantasmagorie: „Mądrzy ludzie mówią, że wszystkie historie już dawno temu zostały opowiedziane przez dawnych Hindusów, a my je tylko powtarzamy, zmieniając realia”. Pozostaje jedynie powtarzać te historie, aczkolwiek opowiadając je na własny sposób. Bondar stosuje tę receptę, z powodzeniem wygrywając  osobisty ton tych historii, a że dodatkowo zręcznie operuje humorem (kapitalna historia o pomyśle na szkołę przetrwania i o tym, dlaczego pomysł ten musiał upaść), czaruje onirycznym klimatem (sporo historii „sennych”), a także zaskakuje metafizycznym dreszczykiem, jego opowiadania sprawiają wiele czytelniczej satysfakcji. Na pierwszym planie Bondarowskich historii zawsze znajduje się prywatność – Ukrainiec filtruje narracje, nawet te najbardziej nieprawdopodobne, przez autorskie „ja”. W ten sposób stają się one wiarygodne i szczere. „Mój”, „moja”. „moje” – to najczęściej używane przez niego słowa. Tę osobistość doświadczeń Bondar często rozszerza na wspólnotę rodzinną, narodową czy pokoleniową. I znów strategia jest taka sama – to, co najzwyklejsze, zaświadcza w najpełniejszy sposób o randze doświadczeń, przeżyć i przemyśleń. Bondar obchodzi się bez wielkich słów i kwantyfikatorów – najdobitniej wybrzmiewają za to choćby historie o różnicy między metalowym a plastikowym nocnikiem, o ukraińskich kartoflach i o marchewkowej farbie. Bo najciekawsze jest życie. Najciekawsza jest przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Oraz to, jak je mitologizujemy.

Andrij Bondar
"Historie ważne i nieważne"
tłum. Bohdan Zadura
Biuro Literackie, Wrocław 2011

(tekst ukazał się pierwotnie w "Lampie")

MOJE MIASTO MUREM PODZIELONE - Ołeksandr Irwanec' "Riwne/Rowno"


Udane połączenie political fiction z nostalgicznym powrotem do magicznych miejsc dzieciństwa

Riwne to średniej wielkości miasto na Wołyniu. Rowno to jego dawna nazwa z czasów, gdy Ukraina była tylko jedną z republik ZSRR. I choć czasy moskiewskiej kontroli utrzymywanej nad Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką dawno minęły, wewnętrzny podział wolnej Ukrainy nadal się utrzymuje - zachodnia część państwa ciąży ku Europie, wschodnia zaś ku Rosji. Dramatyczny rozziew społeczny, który mogliśmy obserwować choćby podczas "pomarańczowej rewolucji", powoduje u Ukraińców rozdwojenie jaźni o podłożu językowym, politycznym, walutowym itd. Ten wewnątrzpaństwowy podział Ołeksander Irwanec', współtwórca grupy literackiej "Bu-Ba-Bu", wykorzystał jako punkt wyjścia dla swojej "niby-powieści". Na skutek historycznych zawirowań i militarnych nieporozumień ukraińskie miasto zostaje podzielone murem na dwie części - wschodnia jest oazą postsowieckiej rzeczywistości, a zachodnia staje się, na wzór dawnego Berlina Zachodniego, europejską enklawą. Antyutopia Irwaneca rozgrywa się początkowo według klasycznych schematów political fiction - jednodniowa odyseja pisarza Szlojmy Ecirwana po wschodniej stronie muru dzielącego miasto jest brawurowym zderzeniem nieprzystających do siebie rzeczywistości, a całość ma wyraźną wymowę społecznej przestrogi. Jednak dość szybko powieść traci swój polityczny wymiar i staje się nostalgiczną podróżą w przeszłość. Dzieciństwo - zdaje się mówić Irwanec' - nie podlega zewnętrznym wpływom i zawsze będzie pełne uroku. "Riwne/Rowno" to hymn na cześć bliskiego autorowi miasta i pomnik wznoszony pamięci. 

Ołeksandr Irwanec'
"Riwne/Rowno"
przeł. Natalia Bryżko-Zapór
Prószyński i S-ka, Warszawa 2006

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

STO SZEŚĆ PIERWSZYCH PRZYPADKOWYCH ZDAŃ - Taras Prochaśko "Niezwykli"


1. Jedną z wielu obsesji Franciszka, protoplasty rodu Jałowieckich, była redukcja. Jej przykładem jest chociażby biograficzne hasło encyklopedyczne – spakowanie wielu lat życia do kilku zdań notki. Dlatego też jedynymi książkami, które posiadał Franciszek były różne wydania encyklopedii Larousse’a, a jego ulubionym zajęciem było (wśród setek innych) wymyślanie hasła o sobie, za każdym razem odmiennego, za każdym razem dotyczącego innego fragmentu życia.
Taras Prochaśko, demiurg nieistniejącego (?) świata, który swoje centrum ma w karpackim uzdrowisku, kreator „Niezwykłych”, nie mógł zastosować niestety metody Franciszka i hasła o sobie nie wymyślił sam, lecz musiał się zdać na edytorską sztancę, z której dowiadujemy się, że jest jednym z czołowych reprezentantów „fenomenu stanisławowskiego” i należy do najbardziej interesujących zjawisk literatury ukraińskiej. Jednak najważniejsze zdanie dotyczące autora „Innych dni Anny”, które może być ważne dla czytelników jego najnowszej powieści „Niezwykli”, to niepozorny wtręt – „z wykształcenia botanik” (ale o tym jeszcze będzie mowa).
Jednak samo hasło to nie wszystko – jest jeszcze zdjęcie. A przecież jedno zdjęcie, tak jak jedno hasło, nie mówi prawdy o człowieku. Dlatego Franciszek wynajął płatnego zabójcę, by ten robił mu z ukrycia zdjęcia, tak jakby strzelał. W przypadku Franciszka, ta operacja nie udała się, tymczasem zdjęcia autora spotykane tu i ówdzie różnią się między sobą, jakby na fotografiach znajdował się za każdym razem inny człowiek. To jeden z kilku tropów do spiskowej teorii, według której, w przypadku Prochaśki, autor i jego bohaterowie żyją tym samym życiem.    
Franciszek, Sebastian i każda z kolejnych Ann, jak również sami Niezwykli, przede wszystkim mówią, opowiadają, snują wątki. W ten sposób poznaję się prawdę o człowieku. W taki też sposób poznałem autora prywatnie – rozmawiając z nim, słuchając jego prostych, krótkich zdań. Wyglądał jakby właśnie opuścił lasy nad Czarną Cisą, jakby za chwilę miał wrócić na uliczki Jałowca. Bo przecież Jałowiec istnieje naprawdę, a jeśli go nikt nie widział, to oznacza jedynie, że leśniczy Lukač obsadził je rokitnikiem, czyniąc tym samym niewidzialnym. Doskonały kamuflaż.

2. „Ale właśnie na takich anachronicznych obszarach zdarzają się nadzwyczajne cuda. Cóż w tym dziwnego, że na ulicach spacerują tam – dajmy na to – jednorożce. Cuda i wydarzenia rodem z baśni nie przytrafiają się nigdy bogaczom, są domeną świata nędzy. Ubogie życie jest zbyt monotonne, poczucie bezsilności i braku nadziei zagłusza wszystkie inne doznania i właśnie dlatego ludy zamieszkujące te strony snują tak śmiałe marzenia. Bo pomimo całego swojego upadku i beznadziei Europa Środkowa jest płodnym, inspirującym i posiadającym szczególną aurę obszarem, od którego czaru niemal nie sposób się uwolnić. Panujące tu brutalne, surowe, nierzadko prymitywne i dzikie relacje oraz plugastwo jednocześnie odpychają i przyciągają. Żyje się tu w stanie ciągłej ambiwalencji i dlatego rozgrzeszenie mogą przynieść tylko wizje, tylko wyobraźnia”.
Powyższy fragment nie jest (choć mógłby być) nadzwyczaj celnym podsumowaniem świata „Niezwykłych”, lecz wyimkiem wypowiedzi Adama Bodora na temat związków jego prozy z twórczością Marqueza. Nie sposób nie zauważyć, że Prochaśko doskonale wpisuje się w ten trójkąt. Bo czyż nie są marquezowskie kazirodcze związki Sebastiana z kolejnymi Annami (którym do imion dodaje się liczby porządkowe, jak to było w rodzie Buendiów), czyż ornitofil spółkujący z samicami ptaków lub córka papieża pisząca pijane sztuki (!) nie są postaciami jak z kart powieści Bodora?
Zatem Bodor i Marquez. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo i Schulz, i Vincenz, i Borges, i Tokarczuk, i surrealiści, i Stary Testament, ale też malarze – Bosch, Chagall, Ociepka… Listę taką można wydłużać niemal w nieskończoność, a potem kartkę schować do dymnika i zimą, z nałożonym na głowę kapturem, zakopać w lesie, na oślep, pod jednym z tysiąca jednakowych drzew.
Prawda jest jedna, niepodważalna – im więcej porównań, tym oczywistszy staje się fakt, że to dzieło jest oryginalne i wyjątkowe, niepodrabialne. Ideał sam w sobie.

3. Po pierwszej lekturze „Niezwykłych” czytelnika przytłacza wręcz poczucie oszołomienia. I natychmiastowa chęć przeczytania jeszcze raz, żeby wszystko ogarnąć, przynajmniej na płaszczyźnie fabularnej. Bo Prochaśko nie ułatwia śledzenia akcji (jeśli jest tu w ogóle jakaś akcja), wrzuca czytelnika w sam środek świata, w sam środek czasu i historii, a potem miesza wszystko jeszcze bardziej.
W czasie kolejnej lektury warto przygotować coś do notowania, jeśli chce się prześledzić losy rodziny z Jałowca, a i tak nie dowiemy się zbyt wiele – protoplastą rodu i założycielem miasta (pod koniec XIX wieku) był Franciszek, który ożenił się z przybyłą w to miejsce alpinistką Anną. Razem (jako architekci) doprowadzili do rozwoju Jałowca, który z czasem stał się „najdziwniejszym i wcale modnym kurortem w Europie Środkowej”. Ich córka Stefania (choć właściwie Anna I) związała się z przybyłym z Afryki Sebastianem, który później żeni się z własną córką i wnuczką (po śmierci swoich poprzedniczek). Historia urywa się w latach 50-tych XX wieku, nagle, tak samo jak się zaczęła.
Choć sam Jałowiec jest nierealny jako istniejące miejsce, to czas (jako moment historyczny) nosi znamiona rzeczywistych wydarzeń – jesteśmy świadkami I wojny światowej, pojawiają się m.in. Ukraińscy Strzelcy Siczowi, w 1938 roku powstaje Ukraina Zakarpacka, rok później wybucha II wojna światowa, a w latach powojennych tereny te są penetrowane przez czekistów i UPA.

4. A więc saga – dzieje jednej rodziny na tle wydarzeń historycznych? Nic z tych rzeczy – widział ktoś sagę bez klasycznej narracji przyczynowo-skutkowej, bez biografii (b. b. – jak pisze w swojej „nieprozie” Sebastian), bez chronologii, która nigdy nie interesowała bohaterów? Bo czymże jest chronologia, jeśli nie przeznaczeniem, a przecież, jak głosi najczęściej powtarzane zdanie w książce, są rzeczy ważniejsze od przeznaczenia.
W dziejach tej rodziny nie liczy się czas, nie liczy się następstwo zdarzeń, ponieważ nie ma historii rodzinnej, kiedy wszystko się powtarza, kiedy wypracowana przez opata Mendla genetyka musi wziąć w łeb w obliczu powtarzania związków ze swymi kolejnymi dziećmi. Antyczna tragedia staje się tutaj koniecznością, możliwością wprowadzenia w życie wszechobecnej idei analogii (doszukiwanie się podobieństwa w powtarzalnych wątkach, ciałach, genach) i związanej z nią dyfuzji (wzajemne wchłanianie się).
Historia tej rodziny jest czasowo nieograniczona, w pewnym sensie dzieje się poza czasem, albowiem się nie kończy. Związki Sebastiana z kolejnymi Annami to prawie perpetuum mobile – śmierć jednej zawsze jest połączona z narodzinami drugiej, a jej życie nie jest dalszym ciągiem historii, lecz raczej jej powtórzeniem. Powtarza się te same gesty, te same słowa, odwiedza się te same miejsca.
Zresztą, czy można mówić o jakimkolwiek progresie, o postępie czasowym, o rozwoju fabuły/życia, skoro zwerbalizowanym marzeniem Sebastiana jest żyć wiecznie i niczego nie zmieniać, żyć tam, gdzie nie będzie żadnych wrażeń, nie będą się wydarzać żadne historie, nic, co trzeba byłoby zapamiętywać?

5. Czas nie jest tutaj najważniejszy. Najważniejsze jest miejsce. Dla Franciszka i Sebastiana czas jest niczym innym jak „ekspansją rodu w geografię”. Ta historia rodzinna nie jest więc zależna od czasu, ale od miejsca, w które wrasta.
„Kiedyś Franc mówił Sebastianowi, że są na świecie rzeczy o wiele ważniejsze od tego, co nazywamy przeznaczeniem. Franc miał na myśli przede wszystkim miejsca. Jest miejsce – jest historia (jeśli więc historia się plecie, znaczy to, że musi istnieć właściwe dla niej miejsce). Znaleźć miejsce to zapoczątkować historię. Wymyślić miejsce to znaleźć wątek”.
Na początku Franc znalazł miejsce, w którym czuł się naturalnie i szczęśliwie i założył tam dom. To był już początek historii, bo kiedy zbuduje się dom na czystym miejscu, reszta staje się oczywista – „kiedy dom jest już zbudowany staje się mądrzejszy od wszystkich proroków i wróżbiarzy – zawsze powie, co masz robić dalej”. A dalej należy wymyślić nazwy dla wszystkiego, co jest wokół, a raczej tylko je powtarzać, bo nazwy istniały przed wszystkim, gdy jeszcze niczego nie było. Wrastać w miejsce, tworzyć je, nazywać – to „botaniczna geografia” bohaterów, swoista toponimika, systematyka (tutaj ukłon w stronę wykształcenia Prochaśki) (ale o tym będzie jeszcze mowa). W „Niezwykłych” żyje się raczej w przestrzeni, a nie w czasie, dlatego każde kolejne pokolenie musi odbyć wędrówkę po miejscach rodzinnych. Epos to wyliczenie miejsc.
Jałowiec, który powstał dzięki Franciszkowi, stał się środkiem świata, przez który przebiega axis mundi, bo przecież środek nie jest określonym miejscem na Ziemi, jest to raczej pojęcie myśli mitycznej, głęboko odczuwana wartość związana ze szczególnymi wydarzeniami i tradycją. Gdy środek własnego świata zostanie już ustanowiony, można powili rozszerzać przestrzeń, tak jak robił to w swoim opancerzonym wozie stary Beda, przenosząc się z miejsca na miejsce, nie przekraczając jednak granic koła, którego środek stanowił Jałowiec; tak jak robili to Sebastian z Anną, podróżując obwoźnym barem. Oczywiście po to, by na koniec powrócić do Jałowca.
Niekiedy Prochaśko wyrywa się z ram nierealnego (?) świata i przemyca do powieści współczesne wątki patriotyczno-geopolityczne, wychodząc od arkadyjskich marzeń małego Sebastiana o szczęśliwej, bajkowej Karpatii, a kończąc na, odwołujących się do ruchów wyzwoleńczych Ukrainy, nawoływaniach do stworzenia silnego państwa w samym sercu Europy. Jednak sebastianowa wizja Ukrainy Zakarpackiej musiała upaść (karpacka kosmogonia postulująca imperializm ekologiczny była raczej ideą krajobrazu niż nacji), by ziścić się trochę później, już w rzeczywistości.

6. Kiedy już rozwikłamy (bądź nie) zawiłości historii i miejsc, czytamy ponownie. Tym razem po to, by nasycić się pięknem zdań. Krótkich i prostych. Prawdziwych. Niemal sentencjonalnych, przekazujących prawdę o życiu w najprostszy z możliwych sposobów – wypowiadając ją.
Język, mowa, opowieść są w tym świecie nad wyraz ważne. Prochaśko, będąc twórcą wyimaginowanego (?), skończonego świata, musi, jako jego demiurg, zadbać o systematykę i nazewnictwo. Toponimika jako główna filozofia Franca, ma odbicie w całej książce. Pełno tutaj litanii nazw (wymienia się nazwy miast, pasm górskich, rzek, roślin, ale też wzorów na pisankach czy wyzwisk). Ten słowotok brzmi czasem jak zaklęcie, a czasem jak muzeum huculszczyzny. Gary, zaworynie, hużwa, bylcia, kieczka, spyż. Nazywając, tworzy się świat.
Mówienie, opowiadanie, zapisywanie, snucie wątków, wieszczenie, bajanie, przepowiadanie, zaklinanie – to jest najważniejsze. Tym zajmują się mieszkańcy Jałowca. Tym zajmują się Niezwykli. Kim są Niezwykli? Pewien warszawski etnograf, który ponoć odkrył zagadkę niepiśmiennych Hucułów, pseudoczarodziejów i spryciarzy rządzących Europą i światem za pomocą wątków, zmarł tuż potem w bardzo dziwnych okolicznościach, więc chyba nie warto mu wierzyć. Niezwykli to potomkowie szeptuchów, sekta (a może Bogowie?) rządzący życiem ludzkim za pomocą snucia wątków, prowadzenia opowieści. W obawie o skończoną liczbę opowieści Niezwykli otworzyli nawet urząd notarialny skupujący zasłyszane historie. Bo opowiadać, to żyć. Opowiadać, to tworzyć świat. Za pomocą pięknych zdań.

7. Kierując się daleko posuniętą dezynwolturą lingwistyczną można rozumieć słowo „neprosti”, oryginalny tytuł książki, nie tylko jako „niezwykli”, ale też jako „nieproza”. Nieprozą nazwał swój tajnopis Sebastian, komunikując się w ten sposób z Niezwykłymi. Nieproza czyli szyfr. Nieproza czyli inna mowa. Nieproza czyli poezja. Poezja czyli obleczona w ciało słów idea redukcji. „Przesyłki nie układały się w normalne zdania, a zawierały skrócony zapis pewnej definicji, którą nazywał [Sebastian] coś przeżytego – zdarzenia, wrażenia, dni, ludzi, historie, uczucia, idee, całe mikrookresy. Niezwykli rozszyfrowywali nieprozę, próbując wyobrazić sobie nawet więcej, niż wiedział Sebastian”.
Wyobrazić sobie więcej – na podstawie zredukowanego obrazu posiąść wiedzę o całości. Czy nie tak robił Franciszek, filmując realnie istniejący obraz (np. „Straż nocną” Rembrandta), a potem dorabiając do niego dwie sekwencje – przed i po przedstawionej akcji. Powstawały w ten sposób alternatywne opowieści, tzw. „żywe malarstwo”, sfilmowane opowieści przypominające marzenia senne. Sam sen zaś porównywał Franciszek do dobrej prozy.
A czymże tak naprawdę są „Niezwykli”, jeśli nie poetycką wizją (nieprozą) pewnego zredukowanego świata? Czym są, jeżeli nie snem, jedną z tysiąca opowieści?
       
8. Każdy człowiek – tak mówił Franciszek – w ciągu życia może stworzyć książkę. Książek może być wiele, ale tak naprawdę pisze się tylko jedną, a w niej zawarte są tysiące miejsc i słów – jedyna rzecz warta powtarzania, warta opisywania.
Tysiące miejsc i słów.
- Ja swoją książkę napisałem – mówi w pewnym momencie Franciszek, Sebastian, a może narrator/autor?
A Anna prosiła – opowiedz to samo jeszcze raz, ale nie tak krótko.

Taras Prochaśko 
„Niezwykli” 
tłum. Renata Rusnak 
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2005

(tekst ukazał się pierwotnie w "Portrecie")
                                                                                                                    

DZIENNIK ZIMOWY - Taras Prochaśko "Spalone lato"


Pamiętają Państwo audycję „Chris o poranku” z serialu „Przystanek Alaska”? Taras Prochaśko w swoim literackim programie radiowym stworzył jego ukraiński odpowiednik. Bardziej poetycki, głęboko humanitarny i z niepowtarzalną, magiczną atmosferą Karpat w tle.

Z każdą kolejną opublikowaną książką ukraiński pisarz Taras Prochaśko coraz bardziej oddala się od tradycyjnie pojmowanej fabuły. Po zbiorze opowiadań „Inne dni Anny” oraz powieści „Niezwykli” zwrócił się ku formom literackim oscylującym między autobiograficznym esejem a dziennikiem. Najpierw był nader prywatny literacki dwugłos o ziemi ojczystej (książka „Ukraina”, gdzie obok eseju Prochaśki pojawił się tekst Serhija Żadana), później „Z tego można zrobić kilka opowieści” – zbiór przesiąkniętych rodzinną historią tekstów, będących raczej ufabularyzowanymi eseistycznymi „ćwiczeniami z pamięci” niż klasycznie skonstruowanymi opowiadaniami.
Najnowsza książka Prochaśki, „Spalone lato”, którą już we wstępie autor nazywa „nieliteraturą”, stanowi kolejne ogniwo tego łańcucha, choć paradoksalnie jest to rzecz sięgająca do początków aktywności artystycznej ukraińskiego pisarza. Może to świadczyć o totalności (anty)literackiego projektu autora „Niezwykłych”, który już na początku swojej drogi twórczej doskonale zdawał sobie sprawę, że przede wszystkim liczy się dla niego to, co jest niemożliwe do wypowiedzenia, zwłaszcza za sprawą klasycznie skomponowanej fabuły. 
„Spalone lato” składa się z trzech autonomicznych części, z których każda na swój sposób stara się zmierzyć z trudną do ogarnięcia materią nieokiełznanej ludzkiej myśli. Przeżycia wewnętrzne doskonale współgrają w tych tekstach z wyjątkową wrażliwością na wszelkie przejawy odczuwania świata zewnętrznego. Na utwór tytułowy składają się wyimki z imaginacyjnego dziennika, zaś „Leksykon wiedzy tajemnej” to specyficznie skonstruowany katalog alfabetycznie ułożonych próz poetyckich. Jednak najważniejszą częścią tej książki stanowi (nie tylko z powodu objętości) „Galicja FM”, zapis audycji, które Taras Prochaśko prowadził w iwanofrankiwskim radiu „Wieża” niemal dziesięć lat temu. Program nosił niezbyt wymyślny tytuł „Dziennik”, emitowany był codziennie oprócz sobót i niedziel i miał nader prostą formułę – przez trzy minuty autor miał niczym nieskrępowaną możliwość obecności w eterze. Zapis tych audycji stanowi niezwykły dokument, w którym Prochaśko ustanowił naczelne zasady rządzące całą jego twórczością. A są to – przewaga ustnego przekazu nad słowem pisanym, lokalny, galicyjsko-karpacki patriotyzm oraz, wynikająca z botanicznego wykształcenia autora, franciszkańska postawa bliskości z naturą.
Audycja Prochaśki obecna była na antenie radia od listopada do marca i ów zimowy okres miał zasadniczy wpływ na tematykę tych krótkich utworów. Mieszkający w górskiej samotni autor opisywał swoją codzienną egzystencję w zagubionej wśród śniegów wiosce. Przyziemne problemy (zaopatrzenie w drewno na opał, zamarzająca woda, konieczność zrobienia zapasów na zimę) urastają u Prochaśki do rozmiarów niemal metafizycznych, a jedność z naturą ma wymiar nieledwie religijny. Krótkie opowieści ukraińskiego pisarza są wskrzeszeniem ludowych bajań, którymi dawniej w długie zimowe wieczory starano się odgonić nieprzebraną czerń zaokiennego świata. I Prochaśko w niezwykle prosty, a przy tym cudownie poetycki sposób, opowiada o wszystkim, co w jego mniemaniu może być ważne w aspekcie jednostkowego istnienia – przytacza historie zapamiętane z dzieciństwa i niedawne sny, zastanawia się nad przemijalnością pór roku i wspomina niedawne lektury. Ot, zwykłe życie i bezpretensjonalna przyjacielska pogawędka. Niby nic wielkiego, a jednak szkoda, że tamta zima minęła tak szybko.

Taras Prochaśko
„Spalone lato”
tłum. Renata Rusnak
Wydawnictwo Nemrod, Kraków 2007

(tekst ukazał się pierwotnie w "Dzienniku. Polska-Europa-Świat")

CZORTOPOLE, CZORTOPOLE - Jurij Andruchowycz "Rekreacje"


W polskim tłumaczeniu ukazały się wszystkie powieści Jurija Andruchowycza oraz spora część jego twórczości eseistycznej i poetyckiej. Sam autor w jednym z wywiadów przyznał, że taka sytuacja, choć niewątpliwie miła, staje się dość niezręczna, kiedy to określa się go jako „polskiego pisarza piszącego po ukraińsku”. Nie ulega wątpliwości, że Andruchowycz stał się w Polsce autorem znanym, nawet modnym, a w niektórych kręgach wręcz kultowym. Ba, coraz częściej określa się go nawet mianem klasyka, o czym może przekonywać również fakt wznowienia przez Świat Literacki (to już trzecie wydanie!) debiutanckich „Rekreacji” z posłowiem pióra Jerzego Jarzębskiego.
Tytułowe rekreacje to nazwa odnosząca się do tajemniczego Święta Zmartwychwstałego Ducha – quasinarodowej imprezy, która, na postmodernistyczną modłę, usiłuje spleść narodową historię i tradycję z młodzieńczą zabawą i kolorowym karnawałem. Na święto, odbywające się w niewielkiej, acz naznaczonej historią, miejscowości Czortopole przybywają czterej, mniej więcej trzydziestoletni poeci: Gajski, Niecnota, Chromolski oraz, otoczony kultem młodej publiczności, Rościsław Martoflak wraz z piękną żoną Martą. Czytelnikowi nie dane będzie jednak zaznajomić się z ich występami. Jeżeli bowiem, jak chce Andruchowycz, karnawał jest doświadczaniem wolności, nasi bohaterowie muszą wyzwolić się najpierw od własnych demonów, które objawią się każdemu z osobna pierwszej nocy - Niecnota, prowadzony przez tajemniczego doktora Popiela, znajdzie się na dziwnym, po części satanistycznym, przyjęciu, którego uczestnikami są postaci galicyjskiej wyższej sfery sprzed stu lat, przebrany za Kozaka Chromolski, szukając swoich korzeni w nieistniejącym Siole, trafi na miejsce masowych egzekucji, Martoflak będzie indagowany przez żądnych jego mądrości studentów (fantastyczna próbka ukazania niepodległościowych niepokojów młodych Ukraińców), by nad ranem obudzić się w podłym lupanarze w objęciach nie grzeszącej pięknością matrony, Gajski zaś podda się wdziękom Marty, by zostać przywołanym do porządku przez jej męża. Na sam koniec wszyscy zostaną wciągnięci w niemal totalitarną (echa sowieckiego panowania?) zabawę, która okaże się żartem organizatora.
Ostatnie zdanie książki: „Będziecie deklamować swoje wiersze, chłopaki” brzmi po wydarzeniach tej nocy cokolwiek nierealnie. Czy to wszystko jest zamierzonym punktem programu czy może pijacką halucynacją, okrutną rzeczywistością czy też sennym koszmarem? Te pytania stają się kluczem do odczytania „Rekreacji”, kluczem o tyle poręcznym, że można go zastosować również do późniejszych powieści tego autora. Debiut Andruchowycza jest bowiem zapowiedzią jego kolejnych książek, swoistą opcją all inclusive. Mamy tu przede wszystkim tę niepowtarzalną atmosferę groteski mieszającej się z onirycznym klimatem rodem z huculskiego folkloru. Logika karnawału, która rządzi debiutem, powróci potem ze zdwojoną siłą chociażby w „Perwersji”, gdzie Wenecja będzie jakby powiększeniem Czortopola, zaś jej główny bohater, Stanisław Perfecki, mógłby być dojrzalszym o dekadę Martoflakiem czy Gajskim. Trafiając w najnowszych „Dwunastu kręgach” na opis tajemniczego pensjonatu, przypomnimy sobie Willę pod Gryfonami, w której Niecnota grał w brydża o swoją duszę – takich paralelnych tropów znajdziemy w twórczości Andruchowycza jeszcze wiele.
Również poetycki rodowód autora, widoczny w grach słownych, w orgii mówienia i nazywania, w godnej Witkacego pomysłowości nadawania wymyślnych personaliów swoim postaciom, obecny w debiucie, z książki na książkę będzie przybierał na sile. A przecież pozostaje jeszcze specyficzna narracja, mieszanie wątków, postmodernistyczna gra cytatami i nawiązaniami do dzieł literackich, swoiste poczucie humoru… Ta niewielka debiutancka książka okazuje się naraz zaczynem prozatorskiej twórczości Andruchowycza. Każda kolejna powieść będzie podejmować podobne wątki, modyfikować je, poszerzać o nowe szczegóły, rozdmuchiwać do coraz bardziej nieprawdopodobnych rozmiarów. Zatem, zachwycając się fantasmagorycznością „Dwunastu kręgów”, warto pamiętać, że pierwszym kręgiem były „Rekreacje”.    

Jurij Andruchowycz
"Rekreacje"
tłum. Ola Hnatiuk
Świat Literacki, Izabelin 2005 

(tekst ukazał się pierwotnie w portalu ksiazka.net.pl)

PRZYCZÓŁEK ROSJI - Serhij Żadan "Depeche Mode"


Tak jak w debiutanckim tomie prozy "Big Mac", tak również w "Depeche Mode" autor obserwuje współczesny świat oczyma młodego człowieka, w ten specyficzny sposób, w którym dogłębna fascynacja każdym, najdrobniejszym nawet przejawem życia (a zwłaszcza tej jego strony, która związana jest z zabawą) łączy się z niechęcią, nieufnością czy też pogardą dla wszystkiego, co związane z dorosłością i właściwą jej stabilizacją. Nienawidzę wszystkich, którzy przekroczyli czterdziestkę i już zdążyli okopać się na zielonych wzgórzach tego życia, w dodatku po ich słonecznej stronie - konstatuje narrator "Depeche Mode".

Dwie podstawowe rzeczy odróżniają wszakże "Depeche Mode" od pierwszej książki Żadana. Główna różnica dotyczy konstrukcji formalnej - "Big Mac" był zbiorem opowiadań, "Depeche Mode" to powieść. I niestety widać, że przejście od formy krótkiej do bardziej pojemnej nie przeszło bezboleśnie. Główny pomysł fabularny (sam w sobie ciekawy narracyjnie i pozwalający na wiele obserwacji) okazał się niezbyt nośny, po prostu nie starczył na całą książkę, dlatego Żadan obudował część podstawową epizodami, które niekiedy (choć interesujące) nie łączą się z główną akcją, a w kilku przypadkach są wyłącznie pustymi wypełniaczami.

Druga różnica jest o wiele bardziej istotna i dotyczy scenerii, w której rozgrywa się opowieść. Teksty z "Big Maca" były fabularyzowanymi notatkami z pobytu na zagranicznych stypendiach, w "Depeche Mode" Żadan wraca do korzeni. I bardzo dobrze! Bo przygody z okresu dojrzewania przypadającego na początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku są o wiele ciekawsze od uładzonego świata Zachodu. No i jeszcze ten Charków, najdalej na wschód wysunięta metropolia Ukrainy, właściwie przyczółek Rosji. Silą tej powieści są właśnie te migające w tle obrazy - budzący się na gruzach komunizmu, nieudolnie raczkujący "kapitalizm", pierwsze agencje reklamowe, młodzieżowe programy radiowe, jakaś drobna kontrabanda, uliczny handel, a wszystko w postindustrialnej, przygnębiającej scenerii. Ogromne, opuszczone fabryki, ciągnące się w nieskończoność tory tramwajowe - to robi wrażenie! 

Serhij Żadan
"Depeche Mode"
tłum. 
Czarne, Wołowiec 2006

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

GROTESKOWY CHARKÓW - Serhij Żadan "Hymn demokratycznej młodzieży"


Trzydziestoletni Ukraińcy wkraczają w dorosłe życie – czyli miłość i ekonomia w krzywym zwierciadle

Serhij Żadan, ukraiński prozaik i poeta, jest literackim fenomenem. Każda jego nowa książka jest lepsza od poprzedniej. Kiedy kilka lat temu w polskim przekładzie ukazał się zbiór opowiadań „Big Mac”, czytelników uwiódł swobodny tok narracji i młodzieńcza werwa z jaką autor snuł swoje śmieszno-gorzkie historie. Jednak te kosmopolityczne opowieści o europejskich wojażach nie zapowiadały tego, kim stanie się Żadan w przyszłości – przenikliwym i ironicznym obserwatorem ukraińskiej rzeczywistości początku XXI wieku. W powieściach „Depeche Mode” i „Anarchy in the UKR” autor z wyjątkową swadą nakreślił psychologiczne portrety młodych mieszkańców Charkowa. W „Hymnie demokratycznej młodzieży”, swojej najnowszej książce, Żadan raz jeszcze powraca do tego tematu, tym razem jednak do wyrobionego przez lata własnego stylu dodaje nowe elementy, dzięki którym ten zbiór opowiadań wyrasta ponad inne książki autora. Serhij Żadan przypomniał sobie, że jest poetą i udanie wzbogacił fabułę lirycznymi wstawkami. Przede wszystkim postawił jednak na humor – to właśnie groteskowy wymiar opisanych historii stanowi o ich wyjątkowości.
W „Hymnie demokratycznej młodzieży” Żadan doprowadził historie z poprzednich książek do dnia dzisiejszego. O ile poprzednie powieści były powrotem do czasów młodości, kiedy to postradziecka beznadzieja była tłem dla pierwszych miłości, koncertów, balang i kumpelskich rozmów, o tyle „Hymn…” jest próbą opisu zerwania z czasami beztroski. Ukraina zmieniła się diametralnie – z radzieckiej republiki przeistoczyła się w niepodległe państwo o europejskich aspiracjach. Ukraińska młodzież wydoroślała, dawno przekroczyła trzydziestkę i zapragnęła wreszcie wydorośleć. Zazwyczaj oznacza to znalezienie dobrej pracy, założenie rodziny, wbicie się w garnitur i patrzenie, jak na koncie bankowym co miesiąc zwiększa się saldo. Bohaterowie Żadana chcieliby z podobnym impetem wkroczyć w dorosłe życie. Chcieliby, jednak nie za bardzo im to wychodzi – ich przedsięwzięcia kończą się fiaskiem, ich związki stają się parodią miłości, ich życie wzbudza uśmiech politowania. Nie tracą jednak nadziei ani dobrego samopoczucia. I co najważniejsze – nie da się ich nie lubić!
„Hymn demokratycznej młodzieży” jest świetnym opisem raczkującego ukraińskiego kapitalizmu, w którym interesy załatwia się za pomocą pięści, a rany leczy się przy wódce. Wielki biznes, wielka miłość, wielka polityka – miało być tak pięknie, a skończyło się jak zwykle.

Serhij Żadan
„Hymn demokratycznej młodzieży”
tłum. Michał Petryk
Czarne, Wołowiec 2008

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

WSZYSCY JESTEŚMY ABSCHAFFELAMI - Wilhelm Genazino "Abschaffel"


Powieściowa trylogia Wilhelma Genazino jest mistrzowskim pomnikiem wystawionym banalnemu życiu. W „Abschaffelu” nuda staje się pociągająca, a zwykła egzystencja jest o wiele ciekawsze niż najbardziej wymyślne fabuły.

Środowisko literackie, zazwyczaj ustabilizowane, przeżywa niekiedy wstrząs – oto okazuje się, że literackie laury nieoczekiwanie przypadają w udziale twórcy dotychczas mało znanemu, choć obecnemu na rynku od dłuższego czasu. Sytuacja taka miała miejsce w 2004 roku w Niemczech, gdzie nagrodę im. Georga Büchnera, jedną z najbardziej prestiżowych nagród literackich, zdobył Wilhelm Genazino, autor, który zadebiutował w roku 1965. Okazało się wówczas, że przez długie lata nie dostrzegano jego mistrzowskiej twórczości. Mamy więc szczęście, że możemy poznać jego trylogię powieściową „Abschaffel” (na którą składają się wydane w latach 1977-1979 powieści „Abschaffel”, „Usuwanie trosk” i „Życie na niby”).
Trylogia Genazino jest – trzeba to powiedzieć od razu – arcydziełem, które nie każdemu jednak przypadnie do gustu. Nie chodzi tu o stopień trudności tej prozy, która jest napisana językiem wręcz przezroczystym, pozbawionym stylu, zdaniami najzwyklejszymi z możliwych. Prawdziwym kłopotem jest kwestia akceptacji głównego bohatera, którego najlepiej określa jego imię – czasownik „abschaffen” oznacza po niemiecku czynność znoszenia, kasowania. To niezwykle trafne określenie bohatera, który jest esencją nijakości – gdyby pewnego dnia zniknął z powierzchni ziemi, nikt nie zauważyłby jego nieobecności. W Abschaffelu, 30-letnim urzędniku mieszkającym samotnie w kawalerce, wszystko jest średnie – od wykształcenia i pełnionego przezeń stanowiska po wygląd i ambicje. Owszem, tacy bohaterowie już zaludniali wiele powieści (by wspomnieć choćby Kafkę, Musila, czy innych powieściopisarzy sięgających po motyw everymana), jednak „dokonania” Abschaffela biją ich wszystkich na głowę. Weźmy choćby motto pierwszej części trylogii, zaczerpnięte z listów Kafki: „Godziny poza biurem pożeram niczym dzikie zwierzę”, które w zestawieniu z życiem Abschaffela brzmi ironicznie. Bohater Genazino, zwykły urzędniczyna, również nienawidzi swej pracy i nudzi się w niej ogromnie, jednak, kiedy z niej wyjdzie, nuda jego egzystencji wzmaga się niepomiernie. Jeżeli – jak mawiał Hitchcock – film to życie, z którego wymazano plamy nudy, to życie Abschaffela jest nudą, z której wymazano wydarzenia o jakimkolwiek stopniu istotności. Dlatego też Abschaffel daje się ponieść strumieniowi banalności. Jego zachowania, obserwacje i przemyślenia kwalifikują go jako człowieka, u którego nerwica natręctw, autyzm i schizofrenia zgodnie koegzystują w jednym niepozornym umyśle. Na dodatek Abschaffel ciągle jest poirytowany, urażony, zniechęcony. To egoista przekonany o własnej wyższości nad innymi. Jak można zatem lubić takiego bohatera, jak można lubić taką książkę?
Można! Albowiem Genazino w sposób genialny dotknął istoty ludzkiej egzystencji – to jedno z najbardziej „życiowych” dzieł sztuki, jakie można sobie wyobrazić. Życie, w ogromnej większości wypadków, jest właśnie takie – banalne, pełne mikrozdarzeń i nic nieznaczących drobiazgów. Abschaffel zaś ze zwykłego szaraczka awansuje na człowieka sensu stricto, który mógłby zostać wystawiony w Sevres jako wzorzec ludzkiej egzystencji. A że jest to egzystencja, która nie przynosi nam chluby? Cóż, za to właśnie lubimy Abschaffela – wszystkie nasze niedoskonałości bierze na swoje barki i przygląda się życiu w sposób, o jakim nigdy byśmy nie pomyśleli. Osądzając Abschaffela osądzamy samych siebie. Kto nigdy nie wpatrywał się bezmyślnie w telewizor, niech pierwszy rzuci kamieniem. Wszyscy jesteśmy Abschaffelami.

Wilhelm Genazino
„Abschaffel”
tłum. Anna Chałabiś
PIW, Warszawa 2009

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")

PIECHOTĄ WZDŁUŻ GRANIC - Wolfgang Büscher "Podróż przez Niemcy"


W 2001 roku 50-letni wówczas dziennikarz niemiecki Wolfgang Büscher, autor jednej reporterskiej książki, wpadł na szatański w swojej ryzykowności pomysł. Zapragnął przebyć piechotą drogę z Berlina do Moskwy, bagatela – 3000 kilometrów. Droga przez Niemcy, Polskę i Białoruś do Rosji miała być powtórzeniem wojennej eskapady jego dziadka, który zginął na tym szlaku. Samotna wędrówka, fizyczne odczuwanie drogi połączone z baczną obserwacją posłużyło Büscherowi za punkt wyjścia do opisania tej wędrówki. Powstała w ten sposób książka niezwykła. „Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę” wykracza poza granice znanych dotychczas gatunków literackich. To dziennik podróży, reportaż, pamiętnik, esej i proza poetycka w jednym. Za patronów pisarstwa Büschera uznać można Nicolasa Bouviera, Blaise’a Cendrarsa czy słynnego niemieckiego reżysera Wernera Herzoga, który kiedyś, w intencji wyzdrowienia filmowej krytyczki Lotte Eisner wyprawił się z Monachium do Paryża. Wydana w Niemczech w 2003 roku książka Büschera szybko stała się bestsellerem, była zresztą komplementowana przez samego Herzoga: „Od lat nikt nie pisał w Niemczech takiej prozy”.
Dwa lata później ukazuje się następna książka Büschera, będąca zapisem jego kolejnej podróży. Czytelnicze zainteresowanie znacznie przerosło w jej przypadku szum wokół literackiej podróży do Moskwy, albowiem tym razem dziennikarz wybrał się w podróż dokoła własnego kraju. Polski tytuł książki („Podróż przez Niemcy”) nieco fałszuje jej zawartość, albowiem Büscher podróżuje WZDŁUŻ niemieckich granic, jakby chciał ogarnąć swój kraj ze wszystkich stron, zamknąć go między kartami książki. Jest to zatem podróż nie tyle „przez Niemcy”, co przez coś, co można uznać za niemiecką duszę we wszystkich jej aspektach. Autor zatacza koło wokół Niemiec poruszając się po terenach przygranicznych, nierzadko przekracza niewidzialną linię demarkacyjną, co umożliwia mu przyjęcie osobliwego punktu widzenia. Jest „swojakiem”, Niemcem patrzącym na swój kraj z niemożliwą do uniknięcia w takich sytuacjach narodową dumą, z drugiej jednak strony przyjmuje czasami spojrzenie z zewnątrz, chłodne i obiektywne. Niekiedy – twierdzi Büscher – widać wtedy o wiele więcej.
Büscher rozpoczyna swoją podróż wczesną jesienią, a wędrówkę wokół Niemiec „domyka” w święta Bożego Narodzenia. Nieprzypadkowo. Büscher jest mistrzem minimalizmu. Im trudniej, tym lepiej. Błoto, nieustający deszcz, wreszcie śnieżyca – włóczęga w takich warunkach jest dla niego najlepsza, metafizyczna idea podróży mówi bowiem, że trzeba dać z siebie jak najwięcej, by dotknąć absolutu. Dlatego też Büscher omija wygodne hotele, kurorty i turystyczne szlaki, wybiera Niemcy, o których istnieniu wielu mieszkańców kraju nad Renem nie ma nawet pojęcia, Niemcy przypominające raczej Rumunię, wsie i miasteczka, w których czas się zatrzymał pół wieku temu, wyludnione tereny. W swoim upodobaniu do mniej folderowej strony rzeczywistości przypomina nieco Andrzeja Stasiuka.
W stosunku do podróży do Moskwy, zataczając koło wokół Niemiec wprowadził Büscher znaczącą innowację – porusza się nie tylko na piechotę, ale również krótkie odcinki pokonuje zdezelowanymi pociągami i lokalnymi autobusami, łączącymi pobliskie miasteczka. Wymaga tego idea książki, która, poza próbą dotarcia do własnego wnętrza, ma również na celu zmierzenie się z demonami mniej prywatnymi. Dlatego też Büscher bezustannie podsłuchuje, dopuszcza swoich rodaków do głosu, pozwala im opowiadać historie naznaczone lokalnym kolorytem. Zachowuje się trochę jak etnograf zbierający zapomniane opowieści, słuchający ich z niebywałą uwagą. Rezultat jest zdumiewający – Büscher wydobył na światło dzienne inne Niemcy, Niemcy „negatywowe”, ale jakże prawdziwe!
Polskiego czytelnika lektura „Podróży przez Niemcy” może wprawić w osłupienie. Pomni wiecznych animozji polsko-niemieckich i pamiętający o wielowiekowych sporach moglibyśmy się spodziewać, że wędrówka wzdłuż granicy na Odrze i Nysie da autorowi asumpt do rozliczenia się z niewygodnym sąsiadem. Tymczasem nic z tego, podróż wzdłuż polskiej granicy nie jest szczegółowo opisana (wędrówka wzdłuż granicy czesko- niemieckiej, o połowę krótszej od polsko-niemieckiej, została przez autora opisana o wiele szerzej). Trochę szkoda – i literackiego opisu, i spojrzenia z zewnątrz. Z drugiej jednak strony – może wreszcie staliśmy się zwyczajnym, neutralnym sąsiadem? Normalniejemy?

Wolfgang Büscher
:"Podróż przez Niemcy"
tłum. Renata Makarska
Czarne, Wołowiec 2007

(tekst ukazał się pierwotnie w "Życiu Warszawy")